Poprzedni temat :: Następny temat
Historia drużyny Kaeru Nadzieja
Autor Wiadomość
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-24, 07:52   

Spoiler:

"Jesteście Niszczycielami Ładu. Będziecie nieść niezgodę i zdradę gdziekolwiek pójdziecie."

Nie wiem... Nie wiem, czy powinnam opisać ostatnie kilka dni. Gdy tylko zamknę oczy widzę ten koszmar, czuję ten sam ból. Każde słowo, które napiszę będzie mi przypominało przeżycia ostatnich dni. Choć teraz, pod Kratas, gdy siedzę w bezpiecznej skrzyni, wydaje mi się, że to wszystko było tylko strasznym snem. Snem, z którego chcę się natychmiast obudzić! Ale przebudzenie nie nadchodzi. Patrzę na moich towarzyszy. Siedzą przy niewielkim ognisku w milczeniu. Spuszczone głowy, smutny wzrok. Zbyt wiele przeżyć. Zbyt wiele smutku.

Jednak zmuszę się, by pisać. Ku przestrodze. Niech każdy, kto to przeczyta weźmie pod rozwagę naszą historię. Zanim wyciągniesz dłoń po piękny ale nieznany ci przedmiot wspomnij nasze losy, podróżniku, i pomyśl, czym może się to skończyć...

Podróż w Tylonu była spokojna i niekłopotliwa. Bez problemu dotarliśmy do pierwszego punktu orientacyjnego wskazanego przez Senoga. Niewielki strumień doprowadził nas do wioski "Mały Potok". Niewielka osada składała się zaledwie z sześciu domów otoczonych dobrze utrzymanymi polami. Zauważyła nas młoda kobieta w ciąży i pomachała do nas ręką. Odruchowo odmachaliśmy. Kobieta uśmiechnęła się i zaprosiła nas gestem byśmy szli za nią. Niepewnie spojrzeliśmy po sobie i ruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się jednak przed wioską. Ludzie byli bardzo uprzejmi dla nas. Namawiali by wejść, rozgościć się. Kobieta, Mara, zaproponowała, że nas przenocuje. Odmówiliśmy. Usiedliśmy na brzegu wioski i, na prośbę mieszkańców, opowiedzieliśmy im, co słychać w szerokim świecie. Podziękowaliśmy za poczęstunek i udaliśmy się na nocleg między polami.

Obudziły mnie krzyki i jakieś poruszenie w wiosce. Zostawiłam towarzyszy i poleciałam zobaczyć, co się dzieje. Staruszka, która prawdopodobnie była mamą Mary, energicznie weszła do domu młodego małżeństwa. Wyprowadziła na zewnątrz dzieci owej pary, które natychmiast sąsiedzi zabrali do siebie, potem wygoniła męża Mary na dwór i zatrzasnęła za sobą drzwi. Pon usiadł na progu i chował twarz w dłoniach.

- Co się stało, Pon? - zapytałam z wysokości.
- Mara. Ona rodzi. Chyba rodzi. To za wcześnie. Nie wiem, co się stało. Obudziłem się bo krzyczała, kazała wezwać babcię. Pobiegłem więc po nią."
- Biegnij do moich towarzyszy. Zawołaj En. Ona zna się na porodach. Szybko!

Otworzyłam drzwi i wleciałam do domku. Babcia stała nad Marą i owijała jej rękę bandażem.
- Co się stało - spytałam. - Mogę jakoś pomóc? Znam się na leczeniu."
- "Sama nie wiem. Miała ranę na ręce. No i zaczęła rodzić."
Odwinęłam bandaż. Ręka była przecięta wzdłuż czymś ostrym. Nigdzie nie znalazłam narzędzia, które mogło to zrobić a i krew była tylko na łóżku. Wreszcie do chaty wpadła En. Całą noc odbierałyśmy poród. Nad ranem byłyśmy wykończone. Dziecko i matka czuli się dobrze. Poprosiliśmy babcię, by wzięła Marę wraz z córeczką do siebie i maksymalnie ograniczyła odwiedziny. Rodzice nazwali dziewczynkę Enraya, co wycisnęło nam łzy z oczu.

Odpoczynek był bardzo krótki. Dalsza droga prosta. Kolejnym przystankiem był "Kamienny Klif", niewielka wioska rybacka. Ją także ominęliśmy, choć jej przywódca Troll o imieniu Trawet zapraszał nas, byśmy odpoczęli. Udało nam się odgonić od ich sieci kilka Krwawych Małp, za co zdobyliśmy wdzięczność mieszkańców i wskazówki, jak iść dalej. A dalej było zdecydowanie trudniej. Weszliśmy w bardziej stromą część Tylonów i podróż stała się ciężka.

Po całym dniu mozolnej wspinaczki, ledwo żywy wdrapaliśmy się na grań i ujrzeliśmy osadę zwaną "Grań." Na dość wąskiej skalnej półce rozciągały się domy mieszkańców. Nie byliśmy w stanie rozłożyć się w miejscu z dala od zabudowań, więc przyjęliśmy gościnę mieszkańców. Przywitała nas elfka, Dorletta, i zasypała pytaniami o Barsawię. Znów odpowiadaliśmy na setki pytań, otoczeni przez życzliwych mieszkańców. Tuż przed snem przyszło do nas kilku Dawców Imion prosząc, byśmy dostarczyli do ich rodzin listy i podarki. Zebrałam je wszystkie, opisałam i schowałam. Przed nami ostatni etap podróży.

Trzy dni wspinaliśmy się na strome szczyty Tylonów. Pod koniec dnia trzeciego szeroka ścieżka doprowadziła nas do końca podróży. Płaskie zbocze po lewej stronie błyszczało w zachodzącym słońcu. Rozcinała je niewielka rozpadlina z napisem "Strzeżcie się!" Kawałek dalej Mirim odkryła niewielką niszę w skale a w niej skrzyneczkę. Otworzyłam ją, wyjęłam znajdujący się wewnątrz zwój i z trudem przeczytałam stare, orkowe pismo:

"Do kogokolwiek, kto przybędzie po nas. Z wielkim żalem dzielimy się tą historią. My, drużyna z Cara Fahd, którzy przybyliśmy do tego Żywogłazu w poszukiwaniu horrora, który zwiódł nas i naszego brata, zastaliśmy obsydian, którzy stali się potwornościami - z pewnością tworami poszukiwanego przez nas Horrora. Stwory wynurzyły się z Żywogłazu jak prawdziwi obsydianie, ale cuchnęli splugawieniem. Jak Horror spaczył Żywogłaz tego nie wiemy, ale jeden z Bractwa, które nazywało to miejsce domem pozostał. Wznawiamy poszukiwania Horrora, by pewnego dnia wyzwolić spod jego wpływu Cara Fahd oraz całą Barsawię. Jesteśmy blisko niego, czujemy to przez skórę. Myślimy, że on też nas czuje; jeśli nie przeżyjemy, prosimy czytających ten zwój by opowiedzieli nasze losy światu."

Nie mając innych pomysłów weszłam z Marvem do rozpadliny. Na dnie korytarza leżał ogromny głaz a w szczelinie pod nim widać było nogę obsydianina. Najwyraźniej był żywy! Bez trudu wyciągnęłam głaz na powierzchnię za pomocą jednego z czarów. Maruvil wyniósł obsydianina na zewnątrz. Pomni nauk z kaeru, że obsydianin wystawiony na działanie promieni słonecznych budzi się, położyliśmy go na skalnej półce i czekaliśmy na cud. Dni mijały jeden za drugim. Obsydianin wciąż wyglądał na równie nieżywego jak wtedy, gdy go znaleźliśmy. Myślałam, że jednak się nie obudzi, gdy jego powieki powolutku drgnęły. Po kilku godzinach drgnęły ponownie, aż wreszcie otworzył oczy.

"Na Pasje!" - westchnął - "Na wszystkie Pasje! Moi bracia! Strzeżcie się Splugawionych!" Po czym znów padł nieprzytomny na ziemię. Naszą uwagę przykuł hałas za plecami. Odwróciliśmy się. Z Żywogłazu wyszło siedem postaci. Przypominały spotkane kiedyś duchy Invae. Obsydianie z głowami wielkich owadów i szczypcami zamiast dłoni. Wbrew moim obawom walka nie trwała długo. Gdy wszystkie stwory padły martwe obsydianin znów się ocknął. Wyczuł ostrza i zaczął pytać kto je przyniósł i czy możemy Go zabić. Znamy przecież Jego imię. Po czym wypowiedział je i życząc horrorowi śmierci scalił się z Żywogłazem. Tym razem ja spróbowałam się dostroić do przeklętej broni za pomocą uzyskanych informacji i udało mi się. Niewiele już drogi przed nami i znów brak pomysłu gdzie szukać dalej.

Wracaliśmy po własnych śladach. "Grań" to było pierwsze miejsce, które nas niemile zaskoczyło. Życzliwi wcześniej mieszkańcy powitali nas milczeniem a zarazem jawną wrogością. "Odejdźcie stąd! Nie chcemy was tu!" to jedyne co usłyszeliśmy. Poszliśmy więc dalej. "Kamienny Klif" zaskoczył nas ciszą i pustką. Sieci były porwane a gdy podeszliśmy do zabudowań zauważyliśmy, że nie ma nikogo. Dopiero po dłuższej obserwacji znaleźliśmy Traveta - siedział oparty o swoją chatę a na ciele miał liczne rany kłute. Mieszkańcy zniknęli. Bardzo niepewnie ruszyliśmy dalej w kierunku "Małego Potoku." Z daleka wioska wyglądała normalnie. Pochyliliśmy się, żeby zaczerpnąć wody ze strumyka i nasze spojrzenia przykuła łąka naprzeciwko. Na gładkiej do niedawna trawie wznosiły się ziemne kopczyki. Podeszliśmy do nich. Po kolei czytaliśmy napisy na prostych deseczkach: Mara, Pon, Enraya...  Między polami stało malutkie dziecko. Płakało. Wołało mamę, tatę, babcię. Chcieliśmy mu jakoś pomóc ale uciekło przed nami. Zobaczyliśmy babcię. Chowała się za jedną z chat. Zza jej pleców wyglądała grupka dzieci w różnym wieku. "Odejdźcie i zabierzcie zło, które ze sobą nosicie! Odejdźcie!" Odeszliśmy. Z rozdartymi sercami. Szybko dotarliśmy do karczmy pod Kratas by sprawdzić, jakie szkody tam wyrządziła klątwa. O, ironio losu, żadne!

Siedzimy teraz na polu, wpatrujemy się w trzaskający ogień i zastanawiamy co dalej. Najchętniej zaszyłabym się w jakiejś samotni. Wiem, że to nie jest dobre rozwiązanie, ale czy mamy prawo skazywać na śmierć kolejnych Dawców Imion?

_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-09-01, 11:35   

Spoiler:

Dom Ch'elann

Niestety musimy podjąć ryzyko. Jedyne, co przyszło nam do głowy to biblioteka w Przełęczy Szponu. Ostatnio nie zaczęliśmy nawet szukać tam potrzebnych  informacji, więc postanowiliśmy spróbować. Teraz mamy dużo głębszą wiedzę i wiemy, czego szukać. Ruszyliśmy więc w stronę królestwa Cara Fahd omijając lasy otaczające Kratas.

Po drodze chwyciliśmy się jeszcze jednego pomysłu, mianowicie zasięgnięcia informacji od duchów. Założyliśmy, że imię zbrojmistrza, który wykonał ostrza jest jego prawdziwym imieniem i Marv podjął ryzyko przyzwania jego ducha. Udało się. Ruga Gloo nie znał losów drużyny, ale pamiętał imiona ich członków. Zgodnie z prośbą Siedmiu Ramion o upamiętnienie ich losów zanotowałam słowa Zbrojmistrza. Oto imiona członków owej bohaterskiej drużyny, spisane, by wróciły na nowo do pamięci ich potomków:

- Pobov Gaarz z klanu Szczęk Lochosta
- Nag Katurn kobieta z klanu Pocałunku Cykuty
- Mogrok Dumny z klanu Otwartego Oka
- Yibya Tat z klanu Urvaniyek Lamna
- Imurs Dudar z klanu Złotych Kobr
- Jargan Nerglaw z klanu Złamanego Kła
- Gebia Bundarilg z klanu Krzyczących Sokołów

Po kilku dniach podróży naszym oczom znów ukazała się stolica orkowego królestwa. Rozłożyliśmy obóz z dala od miasta. Szukanie informacji najlepiej wychodzi Navrikowi, więc codziennie, w największy skwar, szedł do biblioteki i przeszukiwał księgi. Cztery dni zajęło mu czytanie starych przekazów zanim natrafił na przydatne dla nas informacje. Oto wiekowy tekst znaleziony przez Navrika:

"Przez pewien czas, po pokonaniu Zdradźcy, Siedem Ramion żyło szczęśliwie. Gdy dążyli do wspólnego celu, Ostrza potęgowały ich zdolności. Magiczne bronie dodawały im sił przeciwko okrutnym mocom Horrorów, przeciwko którym wyprowadzili wiele celnych ciosów. Ale wewnątrz Ostrzy duch Zdradźcy czaił się i knuł, niezgoda i rozlew krwi zaczęły podążać śladami Siedmiu Ramion dokądkolwiek by podążyli. Uczony Skonag Skonak prześledził wszelkie zdarzenia które doprowadziły do upadku królestwa Kara Fahd w czasie Wojen Orichalkowych. Odkrył, że Siedem Ramion i ich Ostrza byli w pobliżu każdego decydującego aktu dwulicowości i zdrady, które sprowokowały udział orkowego królestwa w tym konflikcie. Na łożu śmierci Pobov Gaarz - ostatni z Siedmiu Ramion - miał straszliwe wizje Horrora którego zgładzili i rzeki krwi, która płynęła ich śladem od czasów ich legendarnego czynu. Wyjawił swoje najszczersze nadzieje, że któregoś dnia wyłoni się drużyna bohaterów by naprawić krzywdy które wyrządził razem z towarzyszami. Rzekł że tacy bohaterowie musieliby rozbudzić raz jeszcze moc Ostrzy by je oczyścić i sprawić by znów służyły godnym celom. Mogliby to sprawić udając się w podróż do Wielkiej Kopuły Domu Ch'elann, znajdującej się kilometry pod Tylonami. Tam mogliby poszukać pomocy Bladawców którzy pomogli Siedmiu Ramionom w ich błędnej bitwie ze Zdradźcą. Bohaterowie musieliby poznać straszliwą tajemnicę którą t'skrangi mogą wykorzystać przeciwko Horrorowi. Odczynić musieliby to co sprawili Siedem Ramion,  prawdziwie niszcząc Zdradźcę po wsze czasy. Za ten czyn lud Barsawi wychwalałby ich pod niebiosa po wsze czasy. Wypowiedziawszy  pragnienia serca Pobov Gaarz zmarł. Świadkowie przy jego łożu śmierci mówili że jego oczy przepełniało przerażenie, jakby jakaś niezwyciężona siła ciągnęła go w stronę niewyobrażalnych katuszy. Ostatnie słowa wypowiedziane przez Pobova Gaarza brzmiały: "Wyzwólcie mnie! Wyzwólcie Barsawię!""

Nie pozostaje nam więc nic innego jak udać się z powrotem w góry...

Zaczynam się już przyzwyczajać do wszechobecnych kamieni, skalistych ścieżek i rwących potoków. Jakże tęsknię za zielenią Glennwood... Tymczasem godziny upływały nam na chodzeniu od wioski do wioski i szukaniu jakichkolwiek śladów życia bladawców. W którejś z kolejnych wiosek skierowano nas w głąb gór do osady zwanej Wykopek, miejsca, gdzie krasnoludy wydobywają esencję żywiołu wody. Pod koniec kolejnego dnia podróży dotarliśmy do niewielkiej wioski górniczej. Navrik poszedł z nimi porozmawiać, a my czekaliśmy z dala od wioski. W jedynej karczmie w wiosce Wojownik poznał rodzinę wydobywców o imieniu Vodanicus. Matriarchini rodu, Matka Vodanicus, przyznała, że zna drogę do domu Ch'elann i zażądała ogromnej kwoty półtora tysiąca srebrników za osobę za doprowadzenie nas tam. Szczęściem mieliśmy przy sobie kilka drogocennych przedmiotów. Krasnoludy obejrzały je i zgodziły się przyjąć w formie zapłaty. O świcie weszliśmy do wioski i poznaliśmy cała rodzinę owych krasnoludów. Wystawiło to na wielka próbę nasze nosy, gdyż wszyscy członkowie rodu niemożebnie śmierdzieli. W tak "szacownym" gronie ruszyliśmy w góry.

Nasze umysły już od dłuższego czasu zajmowała kwestia formalnego założenia drużyny i wspomożenia się jej wzorcem. Ciężko było sprawić by osiem tak różnych osobowości pogodziło się i stworzyło prawdziwie wierną sobie drużynę. Nadal mam wątpliwości, czy nasza przyjaźń jest na tyle silna, by więź ta połączyła nas na zawsze. Jednak w obliczu zbliżającego się zagrożenia zjednoczyliśmy się.
20 dnia Charassa 1534 roku wg czasu Throalu, na szczycie kamiennej wieży, oświetleni promieniami wschodzącego słońca, złożyliśmy sobie przysięgę krwi łączącą całą naszą drużynę nierozerwalnymi więzami. Od tego dnia znani będziemy jako Światło Nadziei, a symbolem naszym będzie słońce, którego każdy promień symbolicznie odzwierciedla poszczególnych członków naszej drużyny. Wzmocnieni magią, trzymając w dłoniach przeklęte sztylety ruszyliśmy za przewodnikami do wnętrza gór. Nasza droga dobiegnie tam końca i okaże się, czy więzi między nami są mocne i pomogą nam zwalczyć zło, prześladujące przez lata Siedem Ramion czy też polegniemy w tej walce.

Po wejściu w głąb góry droga stawała się coraz trudniejsza. Dość zmęczeni dotarliśmy do niewielkiej komnaty częściowo zalanej wodą. W ruch poszły targane do tej pory na barkach wojowników dwie skórzane tratwy, załadowaliśmy się na nie i  ruszyliśmy z nurtem rzeki. To była koszmarna podróż. Przynajmniej dla mnie. Rzeka kotłowała się na podwodnych skałach, woda pryskała na boki, a tratwą rzucało jak korkiem na niespokojnych falach. Wszystko mieliśmy mokre. Pomimo pomocy Maruvila w osuszaniu ubrań czy skrzydeł, wciąż ociekaliśmy wodą. Na spokojniejszych odcinkach rzeki udawało nam się trochę odpocząć, choć i to nie zawsze. W pewnym momencie, z ciemności wynurzyły się wysokie sylwetki kamiennych gargulców i pomknęły w naszą stronę. Na szczęście udało nam się błyskawicznie zareagować. Dwa pierwsze chlupnęły w wodę poczęstowane moimi rykoszetami i strzałami Mirim, trzeciego pozbył się Navrik a czwarty odleciał jak tylko spostrzegł, że jest sam. Na kolejnym rwącym odcinku tratwą tak rzuciło, że ja, Mirim, Lili i jeden z krasnoludów wylecieliśmy prosto do wody. Uratowała nas moja zapobiegawczość – bojąc się właśnie takiego rozwoju wypadków każdemu dałam skrzela. Dzięki nim nie potopiliśmy się pod wodą. Rwąca rzeka, ciskając nami na boki, wyrzuciła nas do spokojnego jeziora. Mocno obici trafiliśmy z powrotem na tratwy. Chyba połamałam sobie jakieś żebra...

Zagrożenia ze strony sił natury nie były jedyne. Tak jak się spodziewaliśmy, klątwa działała na naszych przewodników, dwoje z nich gdzieś zniknęło, kolejna trójka próbowała nas zabić. Radziliśmy sobie z tym bez większych problemów ale obawa, że przewodnicy nie dożyją do końca drogi pozostała. Chwile grozy przeżyliśmy też u zbiegu podziemnych wodospadów. Musieliśmy zeskoczyć z tratwy, złapać przewieszone nad wodospadami liny i przejść po nich na drugi brzeg. Moi towarzysze bez trudu wykonali te karkołomne akrobacje. Ja, odruchowo, zaufałam swoim skrzydłom. Nie pomyślałam, że są one mokre od obecnego wszędzie pyłu wodnego, i poleciałam, tyle, że w dół. Z pewnością roztrzaskałabym się o skały, gdyby nie talent, na którego naukę namówił mnie kiedyś Maruvil. Pamiętam jak dziś, że powiedziałam wtedy: "Na co wietrzniakowi chwytanie wiatru?! Przecież ja latam!" Uległam jednak namowom brata i tylko temu zawdzięczam swoje życie. Wierzcie mi, wietrzniaki, ten talent jest nam pomocny...

Wreszcie tratwy przestały być potrzebne. Rzeka uspokoiła się i szliśmy wzdłuż niej skalną półką. Rozłożyliśmy obóz a Lili poszła po wodę, by przyrządzić coś ciepłego na kolację. Gdy nachyliła się nad wodą tuż przed nią rozwarła się ogromna paszcza i Lili do połowy zniknęła w pysku wielkiego krokodyla. Marv skoczył, żeby rozewrzeć szczęki potwora, lecz ten trzymał mocno. Dopiero potężny cios Navrika sprawił, że zwierzak puścił Lili by chwilę później paść martwym. Nasza kochana Lilianna ma teraz do kolekcji kolejne dziwaczne blizny ;) Tego dnia, a raczej nocy, pożegnaliśmy Babcię Vodanikus, próbowała zasztyletować Haraga gdy spał i troszkę przesadziłam z ilością mocy włożonej w Rykoszet...

Rzeka płynęła teraz bardzo leniwie. Znów wsiedliśmy na tratwy i powoli posuwaliśmy się wzdłuż jej biegu. Zaczęła się rozszerzać, aż zamieniła się w spore jezioro. Przed nami zamajaczyła sylwetka innej tratwy. Gdy się zbliżyła dostrzegliśmy na niej uzbrojone we włócznie T'skrangi o bladej skórze. Podpłynęli do nas i powiedzieli, że jeśli chcemy płynąć dalej musimy zostawić im swoją broń. Po krótkiej chwili wahania zgodziliśmy się. Mięliśmy już ruszyć za T'skrangami, gdy członkowie rodziny Vodanicus powiedzieli, że nie są mile widziani wśród T'skrangów i pójdą za nimi tylko, jeśli zgodzimy się ich bronić. Zar bez zastanowienia zapewnił, że tak i ruszyliśmy za przewodnikami w głąb jaskini.

Ciemny tunel otworzył się na ogromną jaskinię. Wysokie kolumny mieniły się kolorami w bladym świetle kryształów. Zatrzymaliśmy się przed największym namiotem T'skrangowym. Przed jego wejście wyszła kobieta i powiedziała mocnym głosem: "Jestem Ch'elasmo Iffion H'uinmar Ch'elann, Shivalahala Domu Ch'elann. Jestem tą, do której przyszliście z prośbą. Możecie podejść." Zbliżyliśmy się a Shivalahala dodała: "Jeśli zaś chodzi o tych krasnoludów to zabrać ich i zabić!" Zaskoczyło nas to i zdezorientowało. "Jak to zabić? Za co?" - wyrwało mi się. "Lista ich przewin jest zbyt długa by ją tu przytoczyć." - odparła Shivalahala. Próbowaliśmy z nią dyskutować. Prosiliśmy, tłumaczyliśmy, wszystko na nic. Jedyne, co osiągnęliśmy to opowieść o tym, co robiła rodzina Vodanicus, o zalewanych korytarzach czy potworach wypłaszanych na bawiące się dzieci T'skrangów, by łatwiej było uzyskiwać esencję wody. Przyznam, że nawet bardzo honorowym Wojownikom, odechciało się bronić zbrodniarzy. Zwłaszcza, że byli dumni ze swoich metod pozyskiwania esencji. Pozwoliliśmy więc królowej zabrać krasnoludy i na jej zaproszenie, udaliśmy się do jej siedziby.


_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-09-08, 20:23   

Spoiler:

Koniec drogi

Shivalahala wprowadziła nas do dużego namiotu.
- Usiądźcie i opowiedzcie mi o sobie - poprosiła.
Przedstawiliśmy się i Lilianna podjęła opowieść. Krótko streściła naszą historię od wyprowadzenia kaeru, poprzez rozbicie kultu Verjigroma kiedy to weszliśmy w posiadanie sztyletów, aż do odbudowy lasu Glennwood. Ch'elasmo poprosiła także o dokładną opowieść jak zdobywaliśmy kolejne tajniki do przeklętej broni, więc przejęłam opowieść i, wspomagając się dziennikiem, opisałam poszczególne etapy naszej podróży. Gdy skończyliśmy mówić podzieliła się z nami swoją częścią wiedzy dotyczącą ostatecznej bitwy Siedmiu Ramion z horrorem.

Gdy Siedem Ramion złamało wzorzec swojej drużyny mordując Zdrajcę i niszcząc jeden ze sztyletów, osłabiony horror zagnieździł się w Żywogłazie i tam nabierał sił i mocy. Żywogłaz jednak szybko mu się znudził, zwłaszcza że obsydianie przestali do niego przychodzić, zaczął więc szukać nowej rozrywki w głębi gór. Tak trafił do bladawców z domu Ch'elann. Szczęściem nie panoszył się tam zbyt długo gdyż Siedem Ramion podążało jego śladem. Ówczesna shivalahala, Rashani, gotowa była służyć bohaterom wszelką pomocą. Gdy stało się jasne, że Zdradźca jest zbyt potężny dla drużyny, shivalahala stworzyła rytuał krwi. Sześciu członków drużyny odciągało uwagę horrora a siódmy poświęcał odrobinę swojej krwi by zamknąć kawałek ducha Zdradźcy w swoim sztylecie. Z minuty na minutę duch horrora słabł. Gdy ostatni członek drużyny dokończył rytuał ze Zdradźcy pozostała tylko cielesna powłoka, którą natychmiast zniszczyli. Siedem Ramion powróciło do swego królestwa by walczyć w jego imieniu a bladawce odetchnęły z ulgą.

Nie minęło dużo czasu od pamiętnej bitwy gdy Rashani zaczęły nawiedzać sny. Były to wizje horrora, bólu, krwi. Niespokojna shivalahala opracowała więc rytuał, dzięki któremu połączone siły drużyny bohaterów dzierżących sztylety mogły znów powołać Zdradźcę do życia by na dobre położyć kres jego istnieniu. Siedem Ramion nie powróciło jednak do Domu Ch'elann. Rashani przekazała więc opis rytuału swojej następczyni. Od tej chwili T'skrangi czekały na dzień, w którym zjawią się bohaterowie chcący stawić czoło horrorowi.

Chcący albo nie mający wyboru, pomyślałam z rezygnacją. Żeby przywoływać horrora po to by stanąć z nim do walki trzeba być niezdrowym na umyśle albo mieć nóż na gardle. Obawiam się, że należymy, po trosze, do obu tych grup... W każdym razie, nie mając wyjścia, przyrzekliśmy solennie shivalahali, że dołożymy wszelkich starań, by Zdradźca nie przeżył ponownego zmaterializowania się w naszym świecie. W zamian za obietnicę Ch'elasmo obiecała nauczyć nas rytuału przyzwania.

Mozolna i bardzo wycieńczająca nauka trwała sześć dni. Rytuał wymagał maksymalnego skupienia i wcale nie był łatwy. Podziwiałam shivalahalę, że podjęła takie ryzyko. Z dnia na dzień coraz dziwniejsze rzeczy działy się pośród T'skrangów. Ktoś kogoś pobił, ktoś wywołał zamieszki, ktoś się poważnie pokłócił a piątego dnia doszło już do morderstwa. Gdy trzecia próba rytuału, 27 Charassa, zakończyła się powodzeniem byliśmy gotowi. Shivalahala posłała po przewodnika. Zamiast niego do namiotu wpadło kilka T'skrangów i... członkowie rodziny Vodanicus! Wszyscy pod bronią z miejsca rzucili się na nas. Nie była to walka długa ani bohaterska. T'skrangów ogłuszaliśmy, krasnoludy... no cóż, żadne z nas nie uważało, że zasługują na litość... Po walce Marv znów poczuł, że jego siła osłabła. Jakiś czas temu, gdy czar wzmocnienia siły przestał działać i nasze podejrzenia padły na kronikę Zara, Marv, w tajemnicy, ponownie rzucił czar i ukrył zwierzaka. Nikt, oprócz mnie, o tym nie wiedział. Co więc spowodowało, że siła znów go opuściła? I to tuż przed najważniejszą dla nas walką? Nie mięliśmy czasu, by się nad tym zastanowić - nasz przewodnik już czekał.

T'chava, okazał się małomównym T'skrangiem zajmującym się połowem ryb. Rytuał przyzwania wymagał, byśmy udali się do miejsca bitwy Siedmiu Ramion z horrorem. T'chava wiedział gdzie to jest gdyż łowił tam ryby. Wyruszyliśmy tratwą. Podróż nie była ciężka. Rzeka płynęła spokojnie a T'chava pewnie prowadził tratwę. Dopiero gdy wpłynęliśmy na bardziej wartką wodę nasz przewodnik odezwał się informując nas, że jest to rzeka Tronos. Po kilkunastu minutach T'skrang skierował tratwę w spokojną odnogę rzeki "Już niedaleko do groty" powiedział. Pokonaliśmy kilka zakrętów i wpłynęliśmy do niewielkiej groty. Nagle T"chava zastygł w zdumieniu z na wpół otwartym pyskiem (chyba można tak określić "twarz" tych Dawców Imion... a może będzie to obraźliwe.... muszę spytać shivalahalę). Podążyliśmy za jego spojrzeniem i nam też opadły szczęki. Na środku jeziora stała sobie tratwa a na niej, w słabym świetle latarni, dostrzegliśmy siedmiu orków pod bronią. Spojrzeliśmy na siebie nieco niepewnie. Przygotowani na atak ruszyliśmy w ich stronę, grota, do której płynęliśmy, znajdowała się za ich plecami.

Gdy się zbliżyliśmy okazało się jasne, że mamy do czynienia z duchami. Od razu przyszło nam na myśl Siedem Ramion. Gdy Marv próbował przyzwać duchy członków drużyny napotkał kompletną pustkę, jakby duchy były gdzieś zamknięte. Nic więc dziwnego, że na widok widmowych postaci, wszyscy pomyśleliśmy o owej drużynie. Duchy, początkowo, były bardzo miłe i kompletnie nieprzydatne. Nie wiedziały kim są, nie zareagowały na widok sztyletów. Powiedziały tylko, że strzegą tego miejsca żeby nikt niepowołany nie wszedł ale my możemy wejść, nasz przewodnik też i nawet możemy wyjść jak będziemy chcieli. Trochę to podejrzane, ale z braku innych pomysłów ruszyliśmy w stronę przejścia do następnej jaskini. Nagle jeden z duchów krzyknął: "Kontroluje nas horror! Nie możemy nic zrobić!" i cała siódemka rzuciła się w naszą stronę po wodzie. Pierwszy zareagował Navrik. Jego miecz przeszedł przez ducha nie czyniąc mu krzywdy. Posłałam więc rykoszet podejrzewając, że efekt będzie taki sam i taki właśnie był - zero efektu. Zar sięgnął więc po sztylet Fahd i zadał cios, potem drugi i duch się rozwiał. Chwyciliśmy przeklętą broń i duch po duchu znikały po naszych ciosach. Niestety dwa z nich dosięgnęły Maruvila i Liliannę i ich ciało zaczęło gnić. Duchy zniknęły a zgnilizna się powiększała. Navrik kilkakrotnie musiał użyć mocy, by rozproszyć ów upiorny efekt, zanim mu się w końcu udało. Uzdrowicielska moc Garlen znów zdziałała cuda i ciało naszych przyjaciół wróciło do poprzedniej postaci. Tymczasem T'chava skierował tratwę do przesmyku i po kilku minutach byliśmy na miejscu.

Otworzyła się przed nami niewielka grota, szeroka na ok. 10 metrów i mniej więcej na tyle długa, wypełniona wodą do jednej trzeciej wysokości. Gdzieniegdzie tylko, przy brzegu, wystawały niewielkie występy skalne. Prawie całą powierzchnię wody zajmował czerwony jak krew znak Siedmiu Ramion utkany z bulgoczącej wody. "I Ty tu łowiłeś ryby?!" zapytała z niedowierzaniem Lili naszego przewodnika. "To było malutkie i na samym środku komnaty - zaoponował T'chava. - Poza tym, jak znak pojawił się na powierzchni powiedziałem o tym shivalahali i już tu nie przypływałem."
"No dobrze, Drużyno - powiedział Navrik. - Czas się przygotować na spotkanie z wielkim złym."

Poprosiliśmy T'chavę, by odpłynął kawałek i zaczekał na nas. Na prośbę Lili zamknęłam wejście do jaskini ziemną ścianą, by, przy niekorzystnym obrocie sprawy, horror nie uciekł, zaopatrzyłam też wszystkich w skrzela. Harag wezwał moc Upandala i zbudował mosty rozpostarte nad wodą i już byliśmy gotowi. Stanęliśmy wokoło centrum znaku i rozpoczęliśmy rytuał. Shivalahala dała nam kulę żywej wody, po kolei każdy z nas brał ją do rąk, wycinał na wierzchu dłoni znak jednej siódmej koła a kroplę krwi z nacięcia kierowaliśmy do kuli. Gdy ostatnia kropla trafiła do esencji wody i formuła rytuału została dopełniona, wrzuciliśmy kulę w sam środek znaku. Woda zakotłowała się, zabulgotała i w górę wystrzeliło kilka czerwonych macek. W jaskini rozległ się głos:

"Wspaniale, wspaniale być znów fizycznym! Brakowało mi rozkoszy osobistego zabijania. Dziękuję wam moi wybawiciele! To wam zawdzięczam to nowe ciało i obiecuję że będę siał nim ogromne spustoszenie. Wybaczcie mój brak wdzięczności, ale zabiję was głupcy!"

Trzeba przyznać, że próbował dość skutecznie. Pierwszy, potężny cios, posłał mnie na dno jaskini i nieźle zamroczył. Navrik i Marv doświadczyli zdzierania skóry a później jeszcze osłabił nas terrorem. Kiedy spadł na niego grad naszych ciosów spróbował też podszeptów, obiecując temu, kto zaatakuje innych członków drużyny, nieśmiertelność. Jakoś nikt się nie skusił... Ciosy wojowników i fechmistrza oraz strzały Mirim okazały się bardzo słabe, jeśli nie były zadawane sztyletami Fahd. Spodziewaliśmy się tego, więc Zar oprócz miecza dzierżył także sztylet zaś Navrik walczył sztyletem Fahd i sztyletem Farlisa, legendarną już bronią mocno raniącą horrory. Gdy Zdradźca poczuł, że jego przewaga nie jest już tak duża, ukrył się pod wodą i zastraszył nas. Harag wskoczył do wody za nim i zaatakował, dołączył też Marv i ruszył w jego stronę. Horror zrozumiał najwyraźniej, że szala zwycięstwa przeważa się na naszą stronę więc rzucił się do wyjścia z jaskini. Nie zdążył się zdziwić, gdy uderzył głową w ścianę, bo wypatrzył go Navrik i, zanim horror zastanowił się co dalej, spadł na niego z góry zadając ostateczny cios. Ciało Zdradźcy zamarło. Navrik poprawił jeszcze kilkoma ciosami, by być pewnym, że definitywnie rozwiązaliśmy problem horrora. Czerwona woda, z której był zrobiony, rozlała się i zniknęła.

Wygrzebaliśmy się z wody na jeden z mostków. Navrik rozproszył ziemną ścianę i przywołał T'chavę. Do tej pory byłam zdania, że mimika T'skrangów jest dość uboga. W tamtej chwili zmieniłam zdanie. Mina T'chavy gdy nas zobaczył: Bezcenna! Patrząc na nas trudno mu się dziwić. Ci z nas, których dosięgnęło zdzieranie skóry wyglądali jak konstrukty horrora: zwisająca skóra, poprzesuwane części twarzy, porozrywane zbroje, cali we krwi a część także mokra. Mirim, która jako jedyna była tylko mokra, uspokoiła T'skranga i zapewniła, że horror został pokonany. T'chava zabrał nas z powrotem do kopuły T'skrangów, gdzie wreszcie mogliśmy spokojnie odpocząć nie martwiąc się o konsekwencje naszego przebywania wśród Dawców Imion. Gdy wypłynęliśmy do poprzedniej jaskini przed nami znów pojawiły się duchy orków. Tym razem było ich osiem i błyszczały jasnym światłem. Obrońcy Kara Fahd podziękowali nam za uwolnienie i odeszli do swego niematerialnego świata a my powróciliśmy do swojego.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-09-26, 23:00   

Droga do domu
Podróż


Szczęściem ktoś jeszcze w tej drużynie myśli za innych... Gdy wróciliśmy do shivalahali Navrik przypomniał sobie o mojej klątwie i zapytał ją, czy wie coś na temat Eliksiru Wiecznej Wody, który muszę wypić. Okazało się, że wie i potrafi go przyrządzić. Opcje dała nam dwie do wyboru:

- na ziemiach orkowych nomadów z klanu Złamanego Kła, za Śródlądowym Punktem Handlowym, znajduje się kilka słupów wysokości ok jednego metra, w jednym z nich jest uwięziony duch żywiołu; jeżeli go dostarczę shivalahali da mi przepis na ów eliksir i będę go mogła zrobić sama;
- na tych samych ziemiach rosną także składniki potrzebne do wykonania owego eliksiru, jeśli je przyniosę shivalahala wykona dla mnie jedną porcję;

Nie zdecydowałam się przysiąc, że dostarczę ducha. Nie mogę złożyć takiej przysięgi nie wiedząc, czy to, co robię jest słuszne. Zwłaszcza, że shivalahala zdradziła mi, że duchem tym opiekuje się stowarzyszenie Mistrzów Mistrzów Żywiołów zwane Geokosm. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zebrać zioła i wrócić z nimi do T'skrangów (no chyba, że uznam, że przyniesienie ducha jest bezpieczne i nie uczyni mu krzywdy, wtedy po prostu dostarczę go shivalahali - w końcu jest wysokokręgowym Mistrzem Żywiołów, więc wie co robi...). Umówiliśmy się z T'skrangami na znak rozpoznawczy, że potrzebujemy przewodnika do Domu Ch'elann i ruszyliśmy w drogę do Nowej Nadziei.

Jeszcze w górach poprosiłam Maruvila o wezwanie ducha Pobova Gaarza. Opowiedział mi historię Siedmiu Ramion, którą wiernie spisałam. Zrobiłam z tego kilka kopii i każdą oddam do dużych bibliotek.

Nie zdążyliśmy zejść z gór gdy w drużynie znów pojawiły się kłótnie. Ja i Marv chcieliśmy udać się do Przełęczy Szponu, by sprawdzić co się stało z koniem Maruvila i oddać zapiski do biblioteki, jest tam także duża przystań statków powietrznych, więc zdobylibyśmy transport w stronę domu, ale Mirim nakrzyczała na nas, że mieliśmy jechać prosto do domu i to najkrótszą drogą. Wymuszała na Maruvilu przyrzeczenie, że w Przełęczy tylko spyta co z koniem i natychmiast ruszymy dalej. Marv, jako Wojownik, nie mógł jej złożyć takiej przysięgi, nie wiedząc, co się stało w mieście, i ja w pełni go rozumiem. Zmęczeni bezowocną kłótnią daliśmy sobie spokój i zdecydowaliśmy, że pojedziemy prosto do Daiche i stamtąd złapiemy statek do Domu K'tenschin albo do Trawaru. Koń i zapiski muszą poczekać... Szkoda naszych nerwów...

Podróż upływała nam nad wyraz spokojnie. Dom K'tenschin jest niezwykle ciekawym miejscem: wielkie kamienne wieże, drewniane mostki, sznurowe drabinki, wszechobecny ruch, gwar i harmider. Nasza kapitan, T'skrang o imieniu Eleonora, rozładowywała tu statek i płynęła dalej do Trawaru. Popytaliśmy więc o okręty powietrzne, ale na najbliższy trzeba było czekać ponad tydzień. Zdecydowaliśmy więc, że płyniemy dalej.

W Trawarze spędziliśmy trzy dni. Tinsoo w tym czasie odwiedził rodzinę a ja udałam się do domu Elwiniela by spytać i Irię. Rozwydrzona smarkula nadal posiada tarczę Navrika i Lili prosiła mnie o pomoc w jej odzyskaniu. Niestety samego Elwiniela nie zastałam a jego służący poinformował mnie, że jakieś trzy tygodnie po turnieju drużyn cała drużyna wyprowadziła się. Nie widział ich od tamtego czasu i nie miał pojęcia, gdzie mogą przebywać. Udało mi się jeszcze dowiedzieć na mieście, że Iria pokłóciła się z jakimś fechmistrzem a kilka dni później ktoś zauważył, jak kilku oprychów napadło go i zamordowało... Coraz bardziej nie lubię tego dzieciaka.

Zbliżamy się do domu! Jak ja się cieszę! Wreszcie zobaczę najbliższych i zasnę we własnym łóżku bez lęków, że ktoś lub coś będzie próbowało mnie w nocy zabić. Co za komfort...

Niespodzianka (a nawet kilka...)


Tuż pod koniec podróży stało się coś dziwnego. Schodzę sobie pod pokład do mojej kajuty a tam, na podłodze, leży mój woreczek z ziemią, który zawsze mam przy sobie do rzucania czarów, cały porozrywany i zarośnięty półmetrowymi roślinami. Patrzyłam na niego w zdumieniu dobrych kilka minut zastanawiając się, co za licho i skąd się to wzięło, prawie mnie En w drzwiach zdeptała. Wszyscy obejrzeliśmy rośliny bardzo dokładnie i żadne z nas nie miało pomysłu, skąd się to dziwne zjawisko wzięło. Nie pozostało nam dużo czasu do zastanawiania się, gdyż statek przycumował przy niewielkiej wiosce i wszyscy, oprócz mnie, poszli na pokład popatrzeć na rozładunek. Usiadłam na koi i wpatrywałam się w roślinę, powolutku domyślając się z czym może wiązać się jej obecność.

Po kilku minutach dołączył do mnie Marv, mówiąc, że jeden z T’skrangów wskazywał kilku krasnoludom statek a Mirim do nich zaczęła machać i udali się w jej stronę. Marv zwietrzył kłopoty i postanowił się ewakuować – w końcu spieszyliśmy się do domu. Niedługo potem do kajuty wpadła Mirim i oznajmiła, że sąsiedzi potrzebują pomocy, ona i Harag idą, jak En to ona nie wie i jak chcemy to możemy iść albo zostać. „Ale Mirim...” – zdołałam tylko powiedzieć, bo elfka odwróciła się plecami i, zostawiając drzwi otwarte, zniknęła na pokładzie. Złość mnie zdjęła na ten brak wychowania i jawne lekceważenie. Najpierw nakrzyczała na nas, że spieszymy się do domu i zostawiliśmy sprawę konia na później a teraz nagle wpada do kajuty, bredzi coś o pomocy i wybiega bez słowa wyjaśnienia. Spojrzeliśmy z Maruvilem na siebie i jednomyślnie żadne z nas nie ruszyło się do wyjścia. Nie będzie nas jakiś elf traktował jak służących!

Szczęściem dla owych krasnoludów na dół pospieszyła En, by wyjaśnić nam sytuację i zapytać, co o tym myślimy. Otóż krasnoludy zakładały tu nową osadę z winnicą. Przybyli jakieś trzy tygodnie temu w to miejsce i od razu zaczęły się problemy. Wszystkie dzieci i młodzież do dwudziestego roku życiu znikały i zostawały odnalezione na niewielkiej polanie, siedzące przed ogromnym grzybem. Po przyprowadzeniu do domu zasypiały a rano nie pamiętały kompletnie niczego. Polanka była niecałe pół godziny drogi od rzeki a przeładunek statku miał trwać ponad trzy godziny, więc zdecydowaliśmy, że zbadamy ową polankę i zobaczymy, czy coś uda nam się ustalić.

Młody krasnolud zaprowadził nas w las. Ścieżka dochodziła do rzędu posadzonych w okrąg brzózek a na środku polany stał muchomor. Zwykły grzyb, choć miał z pół metra wysokości. Zaczęliśmy oglądać polanę cal po calu. Była idealnie okrągła a drzewa na jej obrzeżu jakby zatrzymały się w połowie rośnięcia. Na obwodzie koła znaleźliśmy trzy kamienie z wyrytymi znakami runicznymi, ustawione w idealny trójkąt równoboczny. Centrum koła stanowił grzyb. Gdy zajrzałam pod kapelusz, zamiast blaszek dostrzegłam kilka otworów prowadzących w głąb kapelusza, na dnie których coś błyszczało. Próbowałam delikatnie dźgnąć to sztyletem – wydało dźwięczny odgłos i nic więcej się nie stało. Jednak gdy Harag wsadził tam palec skaleczył się. Potem, każde z nas próbowało dźgnąć grzyba sztyletem, ale coś nie pozwalało nam tego zrobić... ogarniała nas ogromna niechęć do dźgania tego bezbronnego grzyba i bezsens naszego postępowania.

Mirim zaczęła chodzic w kółko i dostrzegła, na drugim końcu polany, ścieżkę wchodzącą między gęste zarośla a na niej jakąś pułapkę. Poszłam to zbadać i faktycznie odkryłam glif strażniczy a dalej jeszcze dwie zwykłe pułapki. Ostrożnie podążyliśmy tą ścieżką. Nagle urwała się a na jej końcu zobaczyliśmy sporych rozmiarów kamień leżący na ziemi. Przestrzeń nad nim była oczyszczona z gałęzi i tworzyła komin pomiędzy zielonością drzew. Postanowliliśmy sprawdzić, co kryje się pod kamieniem. Marv zaparł się, chwycił pewnie kamień i delikatnie pociągnął go w górę zaś kamień wyskoczył lekko jak piórko i równie lekko podleciał do góry. Okazało się, że pod kamieniem przyczepiony jest dysk, na który rzucono zaklęcie „windy”. Pod kamieniem był dość krótki szyb a od niego odchodził długi tunel, jakby wykopany w ziemi przez wielkie zwierze. Nie ryzykowaliśmy chodzenia, a raczej czołgania, nim osobiście. Maruvil przyzwał sługę z krwi, dałam mu w łapki mój malutki kryształ świetlny i tak, oświetlając sobie drogę, żuczek leciał do przodu. Korytarz zakończył się skalną ścianą, którą ktoś, lub coś, rozbiło tworząc sporą szczelinę. Sługa zajrzał do środka. Okazało się, że jest to kula skalna, taki jakby bąbel, a w niej sześć półek, na których leżały zwitki materiału przypominające ciała. Pod jedną z półek leżał stosik starych kości. Nie mogliśmy zbadać wnętrza dokładniej, gdyż przy próbie wlecenia do środka żuczek był bardzo silnie wciągany do centrum kuli, tak silnie, że Marv poważnie się zranił próbując go zmusić, by się cofnął. Wytężyliśmy pamięć i poskładaliśmy strzępki naszej wiedzy w jedną całość. Kula przypominała przedpogromowe więzienie. Kiedy pojawiły się horrory ksenomanci zajmowali się ich badaniem, często horrory ich naznaczały lub robiły z nich swoje konstrukty, co objawiało się szaleństwem, niepoczytalnością lub okrucieństwem. Ich bracia, nie mając pomysłu, co zrobić z takim delikwentem, tworzyli magiczne więzienie – zamykali ich w skalnych kulach, rzucali zaklęcie, które trzymało ich w środku i zakopywali głęboko pod ziemią. Dostałam gęsiej skórki na samą myśl, że to coś w środku naszej kuli może okazać się sześcioma konstruktami horrora, o bliżej nieznanych nam mocach...

Dalsze badanie niczego nowego nie wniosło do naszej sytuacji. Pojawiły się dwa pomysły: poczekać do nocy i zobaczyć, co się będzie działo przy grzybie albo uruchomić glif strażniczy i liczyć na to, że ten, kto go postawił przyjdzie zobaczyć co się stało i odpowie nam na kilka pytań. Drugi pomysł nie był najlepszy, ale na podjęcie ostatecznej decyzji mocno wpłynęła tęsknota za domem i chęć jak najszybszego znalezienia się we własnych łóżkach. Harag dzielnie i uparcie wchodził w zasięg glifu i w pewnej chwili padł na ziemię i... zidiociał! Bynajmniej nie przemawia przeze mnie złośliwość... Nagle ork nie był w stanie się ruszać i w dodatku bełkotał bezskładnie a jedyna wypowiedź, jaką byliśmy w stanie od niego wydusić brzmiała: „Hyyy...?” i była dodatkowo opatrzona cielęcym spojrzeniem. Dziwny ten glif. Zsyła na Dawcę Imion niemoc i debilizm... :/ Wzruszyliśmy ramionami, zapakowaliśmy Haraga na gryfa i postanowiliśmy wrócić do grzyba. Kiedy nasz wzrok padł na grzyb zamarliśmy – resztki grzyba leżały na ziemi a zamiast niego, pośrodku polany, tkwiła kryształowa buława z sześcioma długimi kolcami, wygiętymi w łuki, na kształt kapelusza. Natychmiast zajrzałam w przestrzeń astralną i zobaczyłam, że z buławy wystrzelił płomień i połączył się z płomieniami wychodzącymi od kamieni rozstawionych po bokach. Magia stworzyła, w czystej przestrzeni, która była na polanie, piramidę, której centrum stanowił grzyb. Nie mieliśmy czasu zastanowić się, co to oznacza, gdyż za nami rozległ się rumor. Marv połączył się z duszkiem i ze zdumieniem stwierdził, że nie ma już w kuli ciał. Jakoś nie chciałam wiedzieć, gdzie się podziały. Niestety... „ciała” postanowiły same nam wyjaśnić tajemnicę swojego zniknięcia...
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-10-03, 19:08   

Śmiertelny taniec


Sześć postaci uniosło się w powietrze i zaczęło powoli zataczać krąg nad jednym miejscem. Wyglądały jak nadmuchany materiał. Niekształtne. Bez wyraźnych twarzy. Ziemia zaczęła drżeć i rozległ się dziwny huk. Maruvil połączył się ze swoim sługą i zauważył, że ziemia w miejscu, w którym schowana była skalna kula, zaczyna się wybrzuszać i unosić. Jednomyślnie uznaliśmy, że nie jest to dobry znak i przystąpiliśmy do ataku na stwory. Nie jestem pewna, czy mogę nazwać to coś bitwą... Pierwszym atakiem po prostu rozbiliśmy się o nie. Zwróciliśmy ich uwagę na siebie, co zakończyło się poważnymi obrażeniami, niestety z naszej strony. Opaczność wszystkich Pasji pchnęła nas za magiczną barierę. Okazało się, że konstrukty nie są w stanie jej przekroczyć, nie przechodzą przez nią także ataki magiczne. Niestety jeden z konstruktów nie posługiwał się magią - wyrwał drzewo z korzeniami i cisnął je w naszą stronę. Drzewo rozpadło się na tysiące kawałków zasypując nas gradem ostrych gałęzi. Mirim wystrzeliła w kierunku owego konstrukta i zobaczyłam, jak nasza bariera drży... Przyjęliśmy więc inną strategię. By nie naruszyć bariery wyskakiwaliśmy za nią, atakowaliśmy i chowaliśmy się z powrotem. Ustawiłam we wnętrzu ziemne ściany, które stanowiły choć niewielką osłonę przed odłamkami drzewa. Połączonymi siłami PRAWIE udało nam się zabić jednego stwora, podczas gdy Mirim padła martwa, En i Harag ostro krwawili a ja ledwo utrzymywałam się na nogach. Uznaliśmy, że to, co robimy nie ma najmniejszego sensu. Usiedliśmy by odpocząć i się naradzić a stwory spokojnie zajęły się swoim niedawnym więzieniem, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi.

Dyskusja co zrobić trwała w najlepsze. Pomyśleliśmy, że żywią nienawiść do swojego "mieszkania" i chcą je zniszczyć a potem może sobie pójdą i będziemy mogli spokojnie się wyleczyć i zastawić na nich pułapkę na naszych warunkach. Po dłuższej chwili okazało się, że nasze założenie było prawdziwe. Niestety tylko częściowo - faktycznie chciały roztrzaskać skalną kulę o ziemię, tyle, że dokładnie w miejscu, w którym siedzieliśmy, względnie bezpieczni! Tego już było dla mnie za dużo! Krzyknęłam "Uciekamy!", wsiadłam na Zefira i ruszyłam dokładnie w przeciwnym kierunku. En ruszyła za mną, ciągnąc Mirim. Harag zawahał się przez chwilę, po czym chwycił kryształową buławę i jeden z kamieni, Marv złapał dwa pozostałe i obaj rzucili się w las. Nie oglądaliśmy się za siebie. Biegliśmy przez krzaki, oby dalej, oby szybciej. Nagle, za nami, rozległ się huk - kula zakończyła swój kamienny żywot. Spojrzeliśmy na siebie i, nic nie mówiąc, ruszyliśmy dalej.

Dopiero nad rzeką odważyliśmy się na postój. Opatrzyliśmy się i poprosiłam Marva, by sprawdził swoim sługą, co robią nasi "znajomi". W miejscu, gdzie niedawno rósł grzyb panowała złowroga cisza. Wokoło leżały skalne odłamki. Duszek rozejrzał się i w końcu je dostrzegł: szmaciane zwitki zaczęły już przypominać Dawców Imion swoim kształtem a ziemię wokół nich zaściełały trupy drobnych zwierząt. Nagle duszek zamarł. Przed jego oczami pojawiła się zniekształcona twarz, konstrukt przytrzymał ducha i zaczął coś do niego mówić a chwilę później duszek zakończył życie... Podjęliśmy błyskawiczną decyzję - ewakuujemy okolicę, pędzimy do domu, szukamy kilku szaleńców i wracamy biegiem zatłuc to coś, zanim narobi jakichś szkód! Tak też zrobiliśmy. Zebraliśmy wszystkich krasnoludów, zapakowaliśmy ich na statek i ruszyliśmy do domu. Pożegnał nas dym palonej wioski...

Ponieważ pani kapitan zdecydowała nie płynąć dalej tylko wrócić zeszliśmy ze statku na drugim brzegu rzeki zabierając swoje rzeczy i ruszyliśmy wzdłuż jej biegu do naszej wioski.

Niezwykłe spotkanie


Wraz z Haragiem i Maruvilem szliśmy wzdłuż rzeki, mniej więcej w kierunku wioski. Całe szczęście, że Nowa Nadzieja leżała tuż nad brzegiem - ciężko by było ją przegapić.

Podróż była bardzo spokojna choć pełna niespodzianek. Jednej nocy, gdy spałam, wyrosły pode mną rośliny tworząc coś w rodzaju miękkiego łóżka, zaś w ciągu dnia drzewo próbowało się nade mną pochylić... Koniecznie muszę porozmawiać z moją mistrzynią...

Drugiego dnia podróży zobaczyliśmy przed sobą prześwit między drzewami. Gdy się zbliżyliśmy okazało się, że stoimy na wysokiej skarpie. Las się tu urywał by ponownie rozrosnąć się w dole. Dość gęsty młodnik przecinała polna droga a na niej dostrzegliśmy niezwykły pochód. Przodem szła grupka krasnoludów w zbrojach, za nimi jechał wóz ciągnięty przez kilka potężnych koni i powożony przez zbroję bez głowy. Przy każdym jego kole, wysokości około metra, szły po cztery krasnoludy, także w zbrojach a pochód zamykała kolejna grupka krasnoludów. Wokół tego pochodu jeździło siedmiu Dawców Imion pełniących rolę dowódców. To jeszcze nie wszystko. Na wozie, ogromnym wozie, leżał Smok. Najprawdziwszy, zielonkawy smok. Związany łańcuchami, z metalową obejmą na pysku, szarpiący się i prychający ze złością co chwilę. Staliśmy zdumieni, gapiąc się na dziwną "procesję" w dole. Kiedy ochłonęliśmy na tyle, by myśleć, Marv wysłał duszka na zwiad. Nie udało mu się zrozumieć, o czym rozmawiają dowódcy, więc postanowiłam udać się do nich osobiście. Przekradłam się do lasku na dole i zaczęłam oglądać wszystko bardzo wnikliwie. Zajrzałam w przestrzeń astralną, by ustalić, czy to adepci i zamarłam ze zdumienia, po raz kolejny w przeciągu ostatniej godziny: Smok był całkiem normalnym smokiem ale reszta... 7 konnych w zbrojach bez oznaczeń wyglądało jak po spotkaniu ze zdzieraniem skóry, krasnoludy z tyłu i z przodu okazały się kościejami, pilnujący kół wyglądali jak truposze, konie ciągnące to wszystko były spienione i miały obłąkany wzrok a całą tą karawanę prowadziła zbroja bez głowy kierująca koniem...

Wróciłam do towarzyszy i opowiedziałam im co widziałam. W końcu i oni przejrzeli iluzję. Jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że jeśli smok jest normalnym, rozumnym smokiem należy go uwolnić. Ustaliliśmy plan i ruszyliśmy, by go wykonać. Wyprzedziliśmy całe zgromadzenie, zeszliśmy między drzewa i tam zamaskowałam moich towarzyszy. Sama wzięłam kilka łusek mojego węża, przybrałam jego postać i ruszyłam na wóz. Bez trudu dostałam się niepostrzeżenie w okolicy smoczej paszczy. Przywarłam do desek i odezwałam się cicho:

- Smoku. Słyszysz mnie? Jeśli tak to prychnij jeden raz.

Odpowiedziała mi cisza a potem pojedyncze prychnięcie.

- Chcemy ci pomóc i cię uwolnić. Czy jesteś dobrym smokiem?
Prychnięcie
- Plan wygląda tak: osłabiam łańcuchy, daję ci znać, zrywasz się i załatwiasz obstawę.
Cisza... Cisza... Prychnięcie.
- Dobra. To nie szarp się, żeby mnie za szybko nie zdradzić.
Prychnięcie.

Łańcuchów było sześć. Powoli przesuwałam się wzdłuż wozu. Łańcuch po łańcuchu osłabiałam ogniwa i szłam dalej. Kiedy już ostatni łańcuch został osłabiony przeniosłam się pod smoczy pysk.

- Łańcuchy osłabione. Możesz działać.
Cisza.... Cisza... Cisza...
- No tak... Obejma na pysku - zamyśliłam się. - Nie jesteś w stanie się jej pozbyć...
Prychnięcie.

Pomyślałam chwilę. Zmieniłam się w węża i prześlizgnęłam między deskami wozu. Ułożyłam się w zagłębieniu smoczej szyi i powróciłam do swojej postaci. Zamaskowałam się w cieniu, pochlapałam obejmę wodą i rzuciłam czar rdzy. Magia nie zadziałała... "No to klops" - pomyślałam. Nie było wyjścia – musiałam rozwalić to dziadostwo siłą. Wyczekałam na moment, kiedy nikt nie mógł mnie dostrzec i ostrożnie wstałam. Zamaskowałam się czarem. "Z góry bardzo cię przepraszam, jeśli uszkodzę ci pysk, ale nie mam innego pomysłu" - wyszeptałam. Smok prychnął. Przyłożyłam dłonie do obejmy i uderzyłam rykoszetem. Huk rozniósł się po okolicy, obejma lekko pękła. Spróbowałam więc ponownie. Znów bez oczekiwanych rezultatów. Wóz się zatrzymał. Dwóch jeźdźców wskoczyło na wóz i zaczęło go oglądać. Wtedy z lasu wyskoczył Marv z Haragiem. Marv wskoczył na wóz i zaatakował a Harag wzbił się w górę. Desperacko próbowałam rozwalić metal ale magia jakoś mi nie sprzyjała. Wtedy zobaczyłam, jak Harag szarżuje, nie na kościeje czy żywotrupy ale właśnie na obejmę. Przez myśl mi przeszło, że jak rozwali smokowi pysk, to ten zrobi sobie z niego przekąskę. Tak się nie stało. Harag uderzył z całej siły i obejma rozleciała się na kawałki. Smok się poderwał. Łańcuchy pękły. Odwrócił się, złapał zbroję prowadzącą konie w pysk i ją roztrzaskał, po czym wzbił się w powietrze. Siedmiu jeźdźców się rozpadło a kościeje rzuciły się do ataku. Marv złapał mnie w ostatniej chwili - tuż przed ich szponami i wielkim skokiem dał susa między drzewa. Spojrzeliśmy w niebo. Smok zatoczył koło a potem obniżył lot i zionął! Wszystko spłonęło w kilka chwil...

Smok wylądował i zbliżył się do nas. Podziękował nam i poprosił byśmy dokładnie obejrzeli zbroje, sam zaś zabrał się do jedzenia przypieczonej koniny gdyż trzy miesiące nie jadł.

Na imię miał Śniady i pochodził spoza gór Kaukawskich. Mniej więcej trzy miesiące temu obudził się skrępowany na wozie. Nie był w stanie się uwolnić i nie miał pojęcia, czyje są stwory, które go porwały, ani jak to zrobiły. Badanie zbroi rzuciło trochę światła na tą tajemniczą sprawę... W jej wnętrzu przymocowany był kamienny sztylet ze znakiem Dalbarów na rękojeści. Zabraliśmy go. Wpadł nam do głowy pewien pomysł - skoro uratowaliśmy smoka to może, w ramach wdzięczności, on pomoże nam. Opowiedzieliśmy mu o konstruktach, które wypuściliśmy. Śniady słyszał o nich i pochwalił naszą ucieczkę, potwierdzając, że sami nie pokonalibyśmy prawdopodobnie nawet jednego z nich. Obiecał, że wyśle swoje sługi, by je odnalazły i postara się ich pozbyć.

Nagle wpadł mi do głowy pewien, nieco szalony pomysł... Miły, piękny Smok, któremu, być może, uratowaliśmy życie... Lekko dygocząc ze strachu zapytałam:
- Śniady. Ja wiem, że to może zabrzmi dziwnie, i Pasje mi świadkiem, że nie chcę cię urazić, ale czy mogłabym się na tobie przelecieć?
Smok spojrzał na mnie, zmarszczył brwi i... wyciągnął łapę podsuwając mi pazur. Ostrożnie stanęłam na nim, by chwilę później znaleźć się na smoczym pysku.
- Ja też mogę? - zapytał Marv.
- I ja. I ja. - dodał Harag.
Śniady podstawił im łapę i gdy tylko się na niej usadowili ruszył przed siebie i wzbił się w powietrze. Nie wyobrażałam sobie nawet, jak szybkie są smoki. Prędkość zapierała dech w piersiach a ziemia śmigała pod nami. To było niesamowite przeżycie i ogromna radość. Nigdy tego nie zapomnę.

Śniady przyzwał nam później wodne konie, byśmy szybciej dotarli do domu. Pożegnaliśmy się. Smok odleciał a my ruszyliśmy w dalszą drogę.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-10-10, 14:24   

Nowa Nadzieja


Nareszcie w domu! Z ogromną radością powitałam widok rosnącego w pobliżu rzeki miasta. Harag zaprzyjaźnił się z kilkoma wodnymi końmi, nakarmił je i przywiązał do pomostu. Wpadł na pomysł, by przekazać pieczę nad nimi miejscowym władcom zwierząt, by miasteczko miało wygodny transport na drugą stronę rzeki.

Najpierw wpadliśmy do domu Dalbarów, żeby dowiedzieć się, co się stało z koniem Marva. Ze zdumieniem zobaczyliśmy, że w miejscu domu Marva jest pusty plac a obok niego ogromna dzwonnica. Gdy spytaliśmy o posiadłość Dalbarów wskazano nam duży, ładny budynek na drugim końcu ulicy. Na jego dziedzińcu ćwiczyli młodzi wojownicy a w drzwiach przywitał nas brat Marva, Arvil. Zapytany o konia powiedział, że krasnoludy budujące dzwonnicę źle coś obliczyły i dzwonnica runęła na dom Dalbarów. Z kolei zapytany o dziadka Anvila, jedynego Dalbara poza Maruvilem, który mógł maczać palce w czymś tak szalonym jak porwanie smoka, oświadczył, że jakieś trzy miesiące wcześniej dziadek zmarł we własnym łóżku... ze starości...

Wpadliśmy jeszcze do kuźni Haraga, gdzie ork z miejsca zaczął rozstawiać po kątach początkujących Zbrojmistrzów, i nareszcie miałam czas, by udać się do własnej rodziny.

Jak ja się za nimi stęskniłam! Moja najbliższa rodzina to matka z krwi, Leelith, głosicielka Jaspree, ojciec z krwi, Farrin, Władca Zwierząt oraz młodszy brat Kaarthet, jeszcze nie adept ale zdolność do pakowania się w kłopoty ma iście magiczną. Mamę zastałam w ciąży a brat, jak zwykle, prawie mnie staranował chcąc się przywitać... Naprawdę się za nimi stęskniłam.

Wykąpana, najedzona, wyspana, w sukni zamiast kolczugi i przeszywki udałam się rankiem do Róży w Kolorze Nieba, pięknej elfki, która wprowadziła mnie na ścieżkę Mistrza Żywiołów. Róża ugościła mnie herbatą i zapytała o nasze przygody, ale zanim zdołałam choćby podziękować za napar rozległo się pukanie do drzwi i w hallu zabrzmiał donośny głos Haraga. Ork bezceremonialnie wpakował się do środka, przywitał i zasiadł za stołem.
- Śledzisz mnie? - spytałam oburzona.
- Wcale nie. Przyszedłem się przywitać. A co? Nie wolno?
Jakoś mnie nie zdziwiło kolejne pukanie do drzwi - Róży dwornie pokłonił się Maruvil i także przysiadł do nas. Cóż, pomyślałam, że i tak będę musiała im opowiedzieć swój sekret, więc będzie szybciej jak poznają go bezpośrednio z ust Róży.

Historia wyglądała następująco. Gdy zostałam adeptem dostałam od mamy niezwykły prezent, sztylet ze srebrną rękojeścią, owiniętą wężem o rubinowych oczach oraz srebrny diadem składający się z płomyków ognia również ozdobionych malutkimi rubinami. Te dwie rzeczy stanowią komplet i są przekazywane w naszej rodzinie od pokoleń z matki adeptki na córkę adeptkę. Moja pra pra pra babka była bardzo starą adeptką, bo już prawie 169 lat miała, kiedy wybudowano kaer i klan postanowił się do niego przenieść. Staruszka nie chciała dożyć swoich lat w zamknięciu więc przywołała swoją wnuczkę, nieadeptkę, i przekazała jej swój największy skarb - diadem i sztylet.

"Dostałam te przedmioty w prezencie za uratowanie życia od bardzo potężnego Mistrza Żywiołów z zaprzyjaźnionego klanu. Powiedział mi, że kiedy wstąpię na ścieżkę jego dyscypliny przedmioty te będą służyły mi pomocą i ochroną gdyż są one bardzo magiczne. Dał mi ich opisy, niestety zaszyfrowane i niczego z nich się nie dowiedziałam. Mnie już, kochane dziecko, do niczego się one nie przydadzą bo dni mojego życia są policzone. Weź je i strzeż jak oka w głowie a jak Pasje pozwolą, Tobie lub Twoim córkom one się kiedyś przysłużą. Masz tu też ów opis. Jeśli któraś kobieta z naszego pokolenia podąży ścieżką Mistrza Żywiołów być może moc tych przedmiotów objawi się i będą chroniły jej życie tak, jak miały chronić moje."

Wzruszona wnuczka schowała przedmioty wraz z opisem i strzegła ich pilnie aż do późnej starości, przekazując w podobny sposób swojej wnuczce gdyż aż do mojego pokolenia żadna z córek nie podążyła ścieżką Mistrza Żywiołów. Chroniąc od zapomnienia wiedzę babki i postępując wbrew wietrzniackiej naturze, spisała wszystko, co powiedziała jej babka, opisała historię owego Mistrza Żywiołów i zapiski te przechowała razem z przedmiotami przekazując je dalej.

Kiedy wyruszyłam w podróż po Barsawii ze swoją drużyną zaczęłam szukać wiedzy na temat run, by przeczytać zapiski i dowiedzieć się, czym są owe przedmioty. Treść przekazów zdumiała mnie. Okazało się, że opowiadana mi od najmłodszych lat historia była zwykłą bajką a sztylet i diadem zostały stworzone przez Różę w Kolorze Nieba zaś tatuaż, który mam na karku rzekomo od urodzenia, okazał się maskować jakieś runy. Przy najbliższej okazji udałam się do domu i zażądałam od mojej Mistrzyni wyjaśnień. Prawda była o wiele ciekawsza od fikcyjnej historii przedmiotów.

Otóż w naszym kaerze panowały pewne zwyczaje, które nie każdy pochwalał. Gdy dolne piętro kaeru zostało spustoszone przez horrora i odcięte od góry, Rada Starszych uznała, że na dół będzie zsyłała wszystkich, którzy nosili jakieś znamiona horrora (nie mam pojęcia na jakiej podstawie oceniali, że coś jest związane z horrorami...), byli obłąkani lub byli przestępcami. Nie było to najlepiej funkcjonujące prawo. Na dół trafiali przestępcy ale także Dawcy Imion zdeformowani czy obdarzeni przez naturę znamionami. Dlatego trzymałam w ścisłej tajemnicy mój tatuaż - ojciec zataił jego istnienie by jedyna córka nie trafiła na dół... Pewnego razu na dolne piętro została zesłana elfka, młoda i piękna. Nie wiem, co zrobiła i pewnie nikt już tego nie pamięta. Grunt, że na górze został jej ukochany. Elf ów był Mistrzem Żywiołów, uczniem Róży, i także głosicielem Jaspree. Wpadł w szał i rozpacz po stracie ukochanej. Użył całej swojej mocy i zdolności i przyzwał żywiołaka drewna by, z jego pomocą, ukarać mieszkańców kaeru za okrucieństwo wobec ukochanej. Żywiołak okazał się zbyt potężny, by dać się kontrolować, wymknął się spod kontroli i spustoszył całe górne piętro kaeru, zamieniając je w dziką dżunglę i spychając mieszkańców na niższe piętro. Róża w Kolorze Nieba opracowała więc rytuał zamknięcia ducha. Najpotężniejsi magowie kaeru wybrali na "naczynie" istotę najmniej związaną z ziemią - wietrzniaka. Osłabili ducha żywiołu, zamknęli w ciele wietrzniackiego dziecka i zapieczętowali runami. Diadem ma chronić nosiciela a sztylet... cóż, gdy duch odzyska siły i się uwolni sztylet ma go osłabić, unieruchomić i pomóc w zamknięciu go w kolejnej osobie. Tak oto stałam się posiadaczką potężnego ducha. O ile jego więzienie można nazwać posiadaczką... W każdym razie, gdy w mojej obecności zaczęły błyskawicznie wyrastać rośliny, a drzewa pochylały się nade mną, nabrałam podejrzeń, że mój duch ma z tym coś wspólnego. Stąd moja wizyta u Mistrzyni.

Róża potwierdziła moje podejrzenia. Osłabione klątwą ciało poddaje się a duch rośnie w siłę. Róża wyjaśniła mi, jak unieruchomić ducha. Niestety, aby to zrobić musiałam się dostroić do ostatniego tajnika sztyletu, tyle, że jakiś czas temu odkryłam, że ostatnia kartka moich zapisków z tajnikami została wyrwana. szczęściem Róża była w posiadaniu kopii owych zapisków. Czekaliśmy w saloniku a moja Mistrzyni poszła po zapiski.
- Słyszeliście? - zapytał nagle Harag
- Co?
- Jakby brzdęk tłuczonego szkła...
Zerwałam się z miejsca i rzuciłam w głąb domu za Różą. Intuicja. Harag z Marvem pobiegli za mną. Schody w korytarzu zaprowadziły nas do niewielkiego pomieszczenia z regałami po obu stronach. Na podłodze leżał roztrzaskany wazon a pośrodku pomieszczenia stała Róża trzymana przez rękę z ziemi, z duszącą mazią pokrywającą usta i nos.
- Zerwij jej to z twarzy! - krzyknęłam do Marva i zajęłam się rozpraszaniem czarów. Chwilę to zajęło i Róża była wolna. Odkryliśmy w pomieszczeniu glif strażniczy i, oczywiście, brak notatek. Coś mi się zdaje, że oprócz klątwy ciąży na mnie jeszcze chroniczny pech... No cóż, raczej nie uda nam się ustalić, kto zaatakował moją Mistrzynię. Postanowiliśmy więc odpocząć kilka dni, zwłaszcza, że Harag chciał wyszkolić swojego Mistrza, którego już prześcignął w kręgach.

Tymczasem Tinsoo, który po spotkaniu ze smokiem stwierdził, że ma już dość naszego towarzystwa i życzy sobie dokończyć nasze szkolenie i odwiedzić resztę rodziny, wymyślił ciekawy sposób nauczenia mnie nowego talentu. Kazał nam przygotować wielką ucztę na naszą cześć. Organizacja trwała cały dzień. Marv miał za zadanie zorganizować alkohol i jedzenie - miało to jakiś związek z jego szkoleniem i chyba sobie dobrze poradził bo Tinsoo wyglądał na zadowolonego. Imprezę otworzył Tinsoo. Powitał wszystkich, po czym zawołał mnie na scenę i ogłosił, że jestem już w wieku, kiedy powinno się zakładać rodzinę i wybiorę sobie partnera na podstawie tańca! Na Pasje! Mój Mistrz dobrze wie, że nienawidzę, gdy jakiś facet zbliża się do mnie a co dopiero, kiedy chce mnie dotknąć! Pomyślałam sobie, że ta cała impreza skończy się jakąś jatką... Tinsoo podleciał do mnie i kazał mi tak lawirować między zalotnikami, by żadnego z nich nie dopuścić do siebie a jednocześnie nie zniechęcić - to mnie miało nauczyć precyzyjnego wykorzystania zdolności lotu. Koniecznie muszę się napić!

Wbrew moim obawom impreza okazała się przednia. Dość szybko załapałam odpowiedni rytm tańca, mniej więcej po szóstym kieliszku, i zaczęłam się całkiem dobrze bawić. Harag pił na umór a Marv, za sprawą Tinsoo, stanowił główną rozrywkę mężczyzn i kobiet w konkursach siłowych i tanecznych.

Następnego dnia Harag poszedł do Marva i oznajmił, że na imprezie widział dziadka Maruvila, nie żyjącego od trzech miesięcy Anvila. Marv wziął to za pijackie zwidy, ale ork upierał się przy swoim i poszedł z tym do głowy rodu - Atara Dalbara. Uświadomiłam im, że dziadek mógł sfingować swoją śmierć, więc warto to sprawdzić. Ulegli w końcu i spróbowali przyzwać ducha dziadka. Niestety, magia nie przepłynęła, co wzbudziło w nas jeszcze większe podejrzenia. Nocą udaliśmy się więc na cmentarz. Grób wyglądał na nienaruszony. Rozkopaliśmy go. Trumna była w jednym miejscu rozbita ale w środku gniło sobie jakieś ciało, doświadczenie śmierci pokazało ciemność, ogromny ból i koniec... czyżby morderstwo? Niestety nic więcej nie ustalimy. Jeżeli dziadek żyje to najwyraźniej ma powody, by utrzymać to w tajemnicy.

Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Harag uparł się, że dwa tygodnie szkoli a później chce prosto do Throalu, żeby samemu podnieść się w kręgach a Marv obiecał Tinsoo, że jak się ruszymy z Nowej Nadziei to tylko prosto do Axalalai. Ja koniecznie chcę ruszyć na północ do Faktorii Handlowej, żeby zebrać zioła na eliksir potrzebny mi do zdjęcia klątwy. Muszę się jej pozbyć jak najszybciej. Róża powiedziała, że duch będzie mnie chronił wszelkimi siłami, w co wlicza się także oplecenie gałęziami czy pnączami, albo robienie krzywdy każdemu, kto do mnie podejdzie... Mało zabawne.

No i mamy impas decyzyjny :/
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
Ostatnio zmieniony przez Auraya 2011-10-10, 14:25, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-10-11, 21:56   

Problem goni problem...


Jak tak dalej pójdzie wszyscy nabawimy się załamania nerwowego! Nie wiem kiedy Navrin i Lilii wrócili do miasta, ale mój brat obudził mnie bladym świtem i kazał natychmiast się ubierać, bo czeka na mnie Harag. Zleciałam na dół a ork z miejsca zaczął machać rękami udając, że otwiera jakiś wyimaginowany worek i bredzić coś, że to jest worek złych wiadomości, i że jestem adoptowana! Pomyślałam przez chwilę, że kompletnie zwariował od przedawkowania hurgla ale chwilę potem pojawił się Maruvil i powiedział, że Harag mówi prawdę. Zgłupiałam już zupełnie. Jak to adoptowana? Poszaleli wszyscy.

Zawlekli mnie do karczmy, gdzie siedzieli Lili, Mirim i Navrik i chaotycznie opowiedzieli mi co następuje:

Gdy do kaeru dostał się horror nikt nie był w stanie go pokonać. Magowie kaeru mieli dostęp do magii, która miała bestię wypędzić. Wybrali więc dziewięcioro Dawców Imion, w tym jedynego w kaerze Obsydianina śpiącego od czasu jego zamknięcia. Pozostała ósemka miała poświęcić swe życie zasilając magię rytuału. Coś jednak poszło nie tak, jak powinno. Osoby, które miały zginąć przeżyły, za to Obsydianin, jak się okazało ponad 100 lat później, zapadł w śpiączkę i nawet wystawienie na promienie słońca go nie przebudziło. Horror przestał się objawiać i kaer odetchnął z ulgą. Potomkowie tych, którzy przeżyli nigdy nie zostali adeptami a potem urodziliśmy się my - przyszli adepci. Wyjątkowi, bo magia pozwoliła nam przy inicjacji na poznanie wszystkich talentów z pierwszego kręgu, nie zaś tylko jednego z nich. Faktycznie przypomniałam sobie, że tej nocy śnił mi się dziwny sen, wyglądało to tak, jakbym stała na czymś wysokim i ponad głowami Dawców Imion patrzyła na jakiś rytuał. Powiedziałam o tym i okazało się, że wszyscy mięliśmy taki sam sen i, w dodatku dowiedziałam się, że nasz Obsydianin leżący dotychczas w domu Róży w Kolorze Nieba, zniknął. Gdy kilka lat temu jako pierwsi wychodziliśmy z naszego kaeru magowie nałożyli na nas czar trzymający nas z daleka od przestworzy a blisko ziemi gdyż horror ten miał być związany z żywiołem powietrza. Dlatego mieliśmy zawsze problemy, ze znalezieniem statków powietrznych...

Tych rewelacji moi towarzysze dowiedzieli się od dziadka Anvila - staruszek żyje, ma się dobrze i ukrywa się w lesie. Przyznał się do porwania smoka (potrzebował jego krwi) i do udziału w owym rytuale. Wysnuł przypuszczenie, że nasz horror ma się dobrze i właśnie się uaktywnia, przez co wpływa na nas, jako bezpośrednich potomków osób poświęconych i stąd te sny. Pogubiłam się trochę w tym adoptowaniu, ale nie wnikałam w temat zbyt intensywnie. U wietrzniaków system rodziny wygląda zupełnie inaczej niż u ludzi czy elfów, matek i ojców mamy mnóstwo, choć tylko jednych z krwi, więc ta wiadomość kompletnie mną nie wstrząsnęła. Bardziej się przejęłam tym horrorem. Do licha! Gdybym chciała co chwilę mordować jakiegoś horrora zostałabym Łowcą Horrorów a nie Mistrzem Żywiołów! A tu już kolejny ustawia się w kolejce do wykończenia! I to nazwany! Po prostu pięknie...

Ciekawą niespodziankę miała też Lilianna. Kiedy przyjechała do domu czekał na nią niezwykły prezent: małe pudełeczko z kokardą i karteczką. Napis nakazywał otworzyć pudełko a tydzień później zjawi się poszukiwany przez nią od lat narzeczony Eryk. Lili otworzyła pudełeczko i ze środka wystrzeliła maleńka jaśniejąca istotka i pomknęła przenikając przez ścianę. Lili siódmego dnia oczekiwania nie schodziła z dachu dzwonnicy, najwyższego budynku w Nowej Nadziei. Przesiedziała tak całą noc ale żaden okręt powietrzny się nie zjawił, rankiem bardzo zmęczona dała się przekonać Mirim by poszła spać. Po obiedzie zostawiliśmy Haraga nad jego ulubionym hurglem i poszliśmy się przejść. Jakie było nasze zdziwienie, gdy na niebie dostrzegliśmy statek! I to nie jakikolwiek statek ale samego Korsarza Burz, okręt należący właśnie do Eryka. Kolejny szok przeżyliśmy, gdy załoga okrętu zeszła na dół – przed nami stała drużyna Pięć Mieczy, znienawidzona przez Liliannę Iria oraz sławny Sorr Kerr Marr – człowiek legenda, wg przekazów hybryda człowieka i horrora. Był także Eryk. Iria oddała Navrikowi jego tarczę, która jest jego przedmiotem wzorca, a Sorr Kerr Marr zaproponował nam... pracę. Chyba można to tak nazwać. Sorr Kerr Marr przedstawił nam się jako Wiedzący spoza Barsawii. Na oko ma 60 lat. Ubrany był bardzo skromnie, w prostą szarą szatę przepasaną sznurem konopnym i tylko na szyi połyskiwał mu naszyjnik z turkusów. Głowę i twarz goli na gładko, co sprawia, że bardzo przypomina mi mnicha. Opowiedział nam ciekawą historię. Czy prawdziwą? Ciężko stwierdzić. Jego rodzinne miasto pustoszył horror. W jakiś sposób udało mu się go uwięzić w sobie a moce horrora sprawiają, że Sorr Kerr Marr żyje już bardzo długo i jest tym życiem bardzo zmęczony. Zwłaszcza, że co jakiś czas horror przejmuje kontrolę nad jego ciałem i wtedy robi się naprawdę groźnie. Ostatnio jego moc się zwiększyła bo wypuściliśmy jego sługi. Horror dowiedział się w jakiś sposób, że poprosiliśmy o pomoc smoka i Sorr Kerr Marr odnalazł go i, pod wpływem horrora, zabił Śniadego. Miałam ochotę się rozpłakać... Znów ktoś dobry i piękny przez nas zginął! I znowu przez horrora!

Wiedzący powiedział nam, że wie jak zgładzić horrora. Drużyna Pięciu Mieczy posiada wyjątkowe bronie. Każdy jej członek ma miecz związany z jednym żywiołem. Bardzo potężny miecz. Istnieje jeszcze szósty miecz. Broń, która dodatkowo wzmacnia działanie pozostałych pięciu broni. Mając ten miecz Sorr Kerr Marr przyzwie owego horrora i, z pomocą Irii, Pięciu Mieczy i, być może, naszą, zabije potwora. Tymczasem miecz trzeba odnaleźć a w tym ma pomóc przedmiot, który my posiadamy – kryształowa buława zabrana z miejsca pochówku konstruktów. Wysłuchaliśmy opowieści i odeszliśmy, by się naradzić.

Po rozważeniu wszystkich za i przeciw podjęliśmy decyzję, że pomożemy Sorr Kerr Marrowi w pozbyciu się horrora. Poprosiłam drużynę, by nie zdradzali Tinsoo kim jest nasz pracodawca, bo wietrzniak w życiu nie wsiądzie na pokład, i przekazaliśmy naszą decyzję Wiedzącemu. Podjęłam jeszcze temat mojej klątwy. Sorr Kerr Marr był mocno związany z żywiołami i zaproponował, że spróbuje się pozbyć mojej klątwy poprzez rytuał pochodzący z jego kraju. Po godzinie okazało się, że duch, który mnie przeklął jest silny i uparty i muszę zdjąć klątwę jednak tak, jak mi powiedziała shivalahala Bladawców, poprzez wypicie wyjątkowego eliksiru. Sorr Kerr Marr zgodził się najpierw polecieć w okolice Faktorii, by zebrać zioła i dopiero po zdjęciu klątwy ruszyć na dalsze poszukiwania. Pozostało tylko przekonać Tinsoo, żeby zmienił zdanie i zgodził się na zwłokę jednego dnia, zanim odwieziemy go do celu jego podróży. Pozostawiłam to zadanie Maruvilowi a sama poszłam się spakować.

Gdy wstał świt pożegnaliśmy nasze rodziny i stawiliśmy się na statku. Marv oznajmił, że Tinsoo zgodził się na zwłokę, więc wyruszyliśmy na północ. Postanowiłam trochę poznać drużynę Pięciu Mieczy. W ich skład wchodzą:
- Astrantia, elfia Fechmistrzyni o długich, czarnych włosach
- Morgah Szalony, ork
- Grumbi Kamienna Głowa, krasnolud, Wojownik
- Barabasz Spokojny, człowiek, Wojownik
- Shalisir Izigul, człowiek mówiący z obcym akcentem, ubierający się w jaskrawe, pomarańczowo-niebieskie szaty i będący "kimś na kształt waszego Wojownika".
Lili spędzała całą podróż w towarzystwie Eryka. W pewnej chwili podeszła do mnie i powiedziała, że Tinsoo spytał Eryka czy musimy lecieć na północ a Eryk mu odpowiedział, że nie, ale dostał taki rozkaz. Natychmiast zaczęłam podejrzewać, że Marv nie do końca był szczery z naszym Mistrzem. Podleciałam więc do mojego brata krwi i poprosiłam, by poszedł do Mistrza i pogadał z nim bo będzie z tego jakieś nieszczęście. Marv tylko wzruszył ramionami.

Tymczasem pod nami pojawiła się Faktoria Handlowa (Śródlądowy Punkt Handlowy). Zasięgnęliśmy informacji u miejscowych orków, gdzie najlepiej szukać ziół i gdzie znajduje się siedziba ich klanu i wróciliśmy na statek. Ponieważ załoga odpoczywała i nie łaziła po pokładzie zorientowałam się, że nie widzę nigdzie mojego Mistrza. Zaczęłam rozpytywać załogę i okazało się, że ze dwie godziny drogi od Nowej Nadziei Tinsoo opuścił statek i udał się w stronę miasta. Poczułam się, jakbym przez nieuwagę zderzyła się ze skalną ścianą. Magia Mistrza Wiatru odeszła, wyciekła mi przez palce. Nie umiałam już pikować, nie mogłam sobie przypomnieć rytuału karmicznego. Półtora roku ciężkiej pracy roztrzaskało się w jednej chwili bo mój brat krwi nie kiwnął nawet palcem, by naprawić to, co popsuł. Zalała mnie fala rozpaczy, rozczarowania i bólu. I wtedy Marv zgiął się wpół. Więzy między nami pękły a na jego ciele pojawiła się blizna złamanego braterstwa krwi. Nic już nie ma między nami. I nic już nie będzie.

Navrik przekazał Erykowi kurs i statek ruszył. Usiadłam między beczkami. Wtuliłam twarz w pióra Zefira i poczułam, jak po policzkach spływają mi łzy. Przed oczami stanęła mi Głębia Glennwood. Trud jaki włożyliśmy by dotrzeć do wietrzniaków. Moi towarzysze ginęli tam, bym ja mogła zostać Mistrzem Wiatru, a najbliższa mi osoba w jednej chwili zniweczyła wszystko. Cóż z tego, że Tinsoo nie jest zły na mnie i pewnie będzie mnie dalej uczył? Podjęliśmy się pewnego zadania i Sorr Kerr Marr nie zgodzi się latać po Barsawii w celu odnalezienia mojego Mistrza. Coś we mnie pękło w tamtej chwili. Zniknął radosny wietrzniak. Zniknęło zaufanie.

- Auraya, jesteśmy na miejscu. - usłyszałam głos Lili. Zeszliśmy na dół. Było to miejsce święte dla orków, miejsce pochówku najważniejszych z klanu. Strażnik owego miejsca pozwolił nam się rozejrzeć, a gdy okazało się, że kilku roślin tu nie ma wskazał nam inne miejsce, pobłogosławione przez Pasje, gdzie rosną chyba wszystkie znane w Barsawii rośliny. Udaliśmy się tam i zebraliśmy resztę roślin.

Ponieważ do pozostawienia wiadomości T'skrangom zostały dwa tygodnie postanowiliśmy udać się do Throalu, by zebrać informację na temat poszukiwanych horrorów. O horrorze męczącym Sorr Kerr Marra nikt nic nie słyszał za to nasz horror został zabity. Uzyskaliśmy pewność, że horror nie żyje, pojawiło się więc pytanie, skąd nasze sny i co się stało z Obsydianinem. Wróciliśmy do Nowej Nadziei. Nasze podejrzenia okazały się słuszne - w domu Róży spokojnie leżał sobie poszukiwany przez nas Obsydianin ukryty pod silną iluzją. Najwidoczniej ktoś chciał, byśmy poznali prawdę o sobie i dążył do tego wszelkimi, dostępnymi sposobami. Sprawę horrora zamknęliśmy, oby na zawsze.

Następnym przystankiem był Dom Ch'elann. Shivalahala przyrządziła eliksir. Wypiłam go i poczułam, że wreszcie nie dręczy mnie pragnienie. Woda wróciła do mojego ciała i znów jestem silniejsza. Co za ulga.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-25, 20:03   

Witajcie Dawcy Imion Ras wszelkich :lol:

Po długiej przerwie powraca Wasza ulubiona drużyna, by znów stawić czoła niebezpieczeństwom Barsawii!

Przyjemnej lektury :mrgreen:
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-25, 20:10   

Kamienista droga
Początek i rozstanie


Sorr Kerr Marr dużo wiedział o "swoim" horrorze i równie dużo o naszej drużynie. Początkowo nie zastanawiałam się nad tym, miał bowiem dużo czasu i sławnych adeptów do pomocy, by zgromadzić informacje. Poznaliśmy imię horrora i dostaliśmy instrukcję, by na rozkaz Sorr Kerr Marra natychmiast oddalać się na bezpieczną odległość, gdyż horror przejmował kontrolę nad jego ciałem i wtedy robiło się bardzo nieprzyjemnie.

Z całej załogi jedynie Wiedzący był w stanie wykorzystać posiadany przez nas przedmiot do wyznaczania kierunku. Buława była jednak niekompletna i, żeby odnaleźć miecz, potrzebowaliśmy wszystkich jej części. Niestety nie mięliśmy pojęcia ile ich jest i jak wyglądają. Pierwsze użycie kryształowej buławy wyznaczyło nam niezbyt precyzyjne miejsce w sercu gór Tylońskich. Eryk obniżył lot i wkrótce staliśmy w sporym kanionie. Sorr Kerr Marr podzielił nas na trzy grupy - jedną stanowiło Pięć Mieczy, drugą Sorr Kerr Marr wraz z Irią zaś my poszliśmy jako trzecia grupa. Dołączył do nas ludzki łucznik, Tazoncjusz, o ciemnych włosach wygolonych z jednej strony głowy. Resztę włosów miał zebraną w kucyk zaś na wygolonej części jaskrawo-pomarańczowy tatuaż w kształcie zachodzących na siebie kół, schodzący ramieniem aż do łokcia. Umówiliśmy się z Erykiem i resztą, że za tydzień spotkamy się w miejscu, z którego wyruszyliśmy, po czym udaliśmy się w jedną z odnóg kanionu.

Nie wiedzieliśmy czego szukamy więc droga szła nam powoli. Gdy szarzejące światło zaczęło sugerować zbliżającą się noc postanowiłam poszukać miejsca na nocleg. To był prawdziwy cud, że dostrzegłam tą ścieżkę. Sprytnie ukryta między kamieniami powoli wiła się w górę zbocza. Podążyliśmy nią mając nadzieję, że doprowadzi nas do bezpiecznego schronienia. Wiła się, zakręcała, aż w końcu zniknęła między głazami. Okazało się, że ścieżka prowadzi do niewielkiego kanionu wchodzącego w głąb gór. Niespełna godzinę prowadził nas między wysokimi skałami by nagle otworzyć przed nami niecodzienny widok. Góry jakby rozstępowały się w tym miejscu tworząc niewielką, żyzną dolinę. Całą jej powierzchnię zajmowały pola uprawne, upstrzone gdzieniegdzie małymi szopami, zaś ściana naprzeciwko wejścia ozdobiona była otworami okien. Sprawne oko Mirim dostrzegło tylko jedno wejście w skałę. Wszystkie otwory były zakryte. Wejrzałam w przestrzeń astralną i uderzyło we mnie spaczenie. Pięknie. Znowu horror...

Ruszyliśmy w kierunku wejścia. Dopiero przed drzwiami dojrzeliśmy krasnoludkę, która na nasz widok uciekła do środka. Po chwili otworzyły się drzwi i wyszedł do nas krasnolud.
- Witaj mości krasnoludzie - powitał go Navrik. - Jesteśmy drużyną Światło Nadziei, ja jestem Navrik Questorius a to moi towarzysze. Szukamy noclegu i wiedzy.
- Witajcie. Arwis, dowódca wioski. Możecie zanocować na polach albo w którejś szopie, jeśli się zmieścicie. Nie wpuszczę was do siedziby zakonu.
- Zakonu?
- Jesteśmy strażnikami wiedzy. Nie możecie wejść.
- To może wiecie co to za przedmiot - spytał Harag, pokazując dokładny rysunek buławy?
Krasnolud zerknął, po czym przecząco pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. A teraz odejdźcie.
Odwrócił się i zniknął za drzwiami, zatrzaskując je za sobą.
Zanim zdążyliśmy odejść wyszła do nas krasnoludka, szybko podeszła i szepnęła:
- Po zachodzie słońca. Pierwsza szopa w dolinie po prawej stronie.
I szybciutko schowała się.

Popatrzyliśmy po sobie i ruszyliśmy do wyjścia z doliny. Rozłożyliśmy się tuż za szopą tak, by nie było nas widać z okien i czekaliśmy. Było już prawie ciemno gdy dostrzegliśmy niewielką postać z wózkiem powoli chodzącą od szopy do szopy. Gdy zbliżyła się do nas bez trudu rozpoznaliśmy młodą krasnoludkę, która nas zaczepiła. Podeszła bez wahania.
- Witajcie. Mam na imię Sanika. Chciałam was prosić o pomoc.
- Jak możemy ci pomóc? - spytał Navrik.
- Chciałabym żebyście zabili Arwisa. Dobrze wam zapłacę.
Przez chwilę milczenie zdawało się być namacalne.
- Czemu mielibyśmy go zabić?
- On działa na szkodę zakonu. Jest... Jest szalony. Odciął nas od świata, więzi pod skałami. Dla dobra naszej społeczności musi zginąć.
- Wybacz - powiedział Navrik. - Nie jesteśmy mordercami. Nie zabijemy nikogo na zlecenie.
- Dobrze wam zapłacę. Proszę, zlitujcie się. Proszę.
- Nie. Nie jesteśmy mordercami.
- Kim więc jesteście?
- Jesteśmy bohaterami, poszukiwaczami przygód.
- Nie zabijacie nikogo?
- Zabijamy. Horrory, bandytów, w samoobronie też zabijamy, ale nie mordujemy na zlecenie.
Sanika patrzyła na nas jeszcze przez chwilę smutnym wzrokiem. Nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Wybaczcie. Musiałam to zrobić. To był taki sprawdzian. Potrzebujemy waszej pomocy, ale troszkę innego rodzaju.
Teraz my spojrzeliśmy na nią z niepewnością i zaskoczeniem.
- Co masz na myśli - spytałam?
- Sprawa wygląda tak - Sanika usiadła na ziemi. - Jesteśmy strażnikami wiedzy, a konkretnie pewnej księgi. Została tu ukryta a zakon powołany by jej strzec. Jakiś czas temu w skarbcu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pojawiały się nowe pułapki, krasnoludy, które tam poszły, nie wróciły, wszyscy boją się nawet zbliżać do biblioteki, że o skarbcu nie wspomnę. Arwis, naczelnik wioski, poznaliście go, jest w kropce, nie wie co robić, a bracia powoli zaczynają szeptać, że Zło zalęgło się w skarbcu i wszyscy zginiemy. Ale nie możemy po prostu stąd odejść. Jesteśmy związani przysięgą.
- Co to za księga - zapytał Navrik? - I co w niej jest?
- Cóż... Tego, w zasadzie, nikt nie wie. Tylko jeden mędrzec potrafił ją odczytać, ale zaginął w skarbcu.
- Czego od nas oczekujesz?
- Jesteście bohaterami, zapewne znanymi, nie wyglądacie na byle kogo. Myślę, że tylko wy dacie radę wejść do skarbca i odzyskać księgę.
- Dobra, a co my z tego będziemy mieli? I czy ten cały Arwis się zgodzi? Nie będziemy się przecież włamywać do środka - powiedział jednym tchem Harag.
- Dlaczego nie - spytałam? - To byłoby nawet zabawne...
- Porozmawiam z nim i jakoś to załatwię. Wolałabym, żebyście weszli tam legalnie. Dostaniecie dokładne wskazówki z umiejscowieniem pułapek. A co do interesu... Widziałam z okna rysunek, który pokazaliście Arwisowi, w skarbcu był pewien przedmiot magiczny, myślę, że jest to fragment waszego przedmiotu, jeśli uda się wam go odzyskać jest Wasz.
- No dobrze - podjął decyzję Navrik. - Porozmawiaj ze swoim dowódcą, jeśli się zgodzi pomożemy wam odzyskać księgę.
- Wielkie dzięki - krasnoludka wstała i skłoniła się. - Do zobaczenia rano. Spokojnych snów.
Sanika zniknęła w ciemnościach.

Noc minęła spokojnie i cicho. Rankiem znów stanęliśmy pod drzwiami. Otworzył nam krasnolud, kazał poczekać przy wejściu i poszedł po naczelnika. Gdy ten się zjawił w towarzystwie Saniki i jakiegoś krasnoluda, furtian zajął swoje miejsce przy drzwiach.
- Wybaczcie - zaczął bez wstępu Arwis. - Sanika niepotrzebnie zawracała wam głowę. Odejdźcie w pokoju.
- Słuchaj - włączył się Marv. - Wy macie problem, my mamy problem, pomożemy wam a i nasz się rozwiąże. Sami sobie nie poradzicie. Przestrzeń wokół wioski jest spaczona, więc pewnie macie na dole horrora, albo jakiś konstrukt. Jak chcecie sobie z nim poradzić? Chyba nie sami?
- Damy sobie radę. Odejdźcie.
- Arwisie, daj spokój - prosiła Sanika. - Oni naprawdę mogą nam pomóc.
- Przepraszam, - usłyszeliśmy z tyłu delikatny głos Lilianny - czy coś ci dolega?
Odwróciliśmy się. Lili stała z zatroskaną miną nad furtianem i wpatrywała się w niego badawczo.
- Tak, pani, ząb nie daje mi spokoju - wybełkotał krasnolud.
- Może pozwolisz mi zerknąć? Jestem głosicielką Garlen. Ukoję twój ból.
Krasnolud zawahał się chwilę a później ostrożnie skinął głową. Lili pogrzebała w torbie, wyciągnęła kilka rzeczy, obejrzała ząb, wyciągnęła jeszcze coś a potem nachyliła się nad krasnoludem. Nie minęła nawet minuta, gdy Lili wyprostowała się z uśmiechem.
- I po kłopocie. Rób okłady z tego ziela przez trzy dni. Zapomnisz o bólu.
Krasnolud wyszczerzył się radośnie.
- Już mniej boli. Dziękuję po stokroć panienko. Jak mogę się odwdzięczyć?
Lili spojrzała na Arwisa a później znów na krasnoluda.
- No dobrze - westchnął naczelnik. - Idźcie jak chcecie, ale nie ponoszę odpowiedzialności za waszą śmierć. Stamtąd już od dawna nikt nie wrócił żywy.
- My wrócimy - energicznie zapewnił Harag.

Sanika opowiedziała nam dokładnie jak dostać się do skarbca, rozbezpieczając po drodze pułapki. Ruszyliśmy. Początek był bardzo dobry. Znaleźliśmy głęboką studnię, której wcześniej tam nie było, zaś dokładne badanie korytarzy i drzwi odkryło przed nami kilka zmyślnych pułapek (gdybym należała do nieco większej rasy jedna z nich wprasowałaby mnie w ścianę...) oraz jedno zawalone przejście. Nie mając konstruktywnych pomysłów na znalezienie skarbca zagłębiliśmy się w studni. Przestrzeń, z czystej przy drzwiach wejściowych i otwartej na górze studni, zmieniła się na dnie w spaczoną. Od dna odchodził korytarz, wykopany w ziemi. Ostrożnie posuwaliśmy się nim do przodu. Nagle korytarz urwał się gwałtownie i stanęliśmy przed ogromną jaskinią. Pod naszymi stopami rozciągało się osuwisko kamieni a na dnie jaskini leżały resztki murów wyraźnie przypominających korytarze. W bladej, błękitnej poświacie dostrzegliśmy w gruzach regały z książkami. Wyglądało to tak, jakby ogromna część skarbca i biblioteki nagle straciła podłogę i runęła na dno jaskini. Strop tego dziwnego wytworu podpierały ogromne ziemne kopuły a na przeciwległym od nas końcu coś błyszczało silnym światłem.

Ostrożnie ruszyliśmy przed siebie. Nie dało się tego robić cicho bo kamienie usuwały się spod stóp. Harag ocenił, że sufit nie powinien nam spaść na głowę, więc skierowaliśmy się do źródła światła. Lawirując między regałami zerkaliśmy na książki. Było tu sporo wiedzy z różnych dziedzin, ale nigdzie ani śladu tajemniczej księgi. Mirim dostrzegła na podłodze grube pnącza. Niestety nie pomyślała lub nie zdążyła nas ostrzec. Z pyłu i gruzu wyskoczyła gigantyczna, gruba macka i wbiła się prosto w brzuch Lilianny. Błyskawicznie zaczęła wysysać z niej krew. W ułamku sekund dołączyła do niej druga i trzecia. Zobaczyłam jak Lili blednie i poczułam uderzenie. Ostatnim, co zapamiętałam był widok masy macek ze wszystkich stron. Osunęłam się w ciemność.

Świadomość wróciła nagle. Gwałtownie zaczerpnęłam oddech i otworzyłam oczy. Navrik uśmiechnął się. Rozejrzałam się powoli. Lilianna też była przytomna a reszta drużyny mocno pokiereszowana.
- Umarłam - spytałam niepewnie?
- Niestety - odparł Navrik.
- Stwory zabite. Jesteśmy bezpieczni - dodał Marv.
- Jak długo nie żyłam?
- Wystarczająco, żebyś musiała się dostroić do przedmiotów.
- Na Pasje - poderwałam się gwałtownie z ziemi! – Co z moim duchem?! Co z tatuażem?!
Podbiegłam do Marva i odgarnęłam włosy.
- Jest tatuaż?
- Nie ma.
Nagle coś gruchnęło od strony wyjścia. Rozległ się rumor, jaskinia jakby zadrżała a potem coś zaczęło kopać.
- Pasje niech będą z nami - jęknęłam.
Chwyciłam swój sztylet i skupiłam się. Moc przepłynęła. Potem diadem. Rzuciłam się w kierunku wyjścia. Dostrzegłam go przy suficie. Wielka kula splecionych roślin i błyszczący kwiat w środku. Trzymając sztylet w dłoni, i mając w pamięci wskazówki Róży, że mam tylko jedną szansę by go zabić i muszę w tym celu trafić w kwiat, ruszyłam w jego kierunku. Kątem oka dostrzegłam, że Lili i Mirim biegną pode mną a Harag leci z tyłu. Duch drążył korzeniami skałę. Zauważył mnie i nagle usłyszałam jego wściekły, szeleszczący głos:
- No choć, krucha istoto. Uderz. Masz tylko jedną szansę!
Zatrzymałam się. Rośliny falowały nerwowo.
- Ale ja nie chcę cię zabić - powiedziałam zdenerwowana.
Duch znieruchomiał. Milczał przez chwilę.
- Nie rozumiem... - powiedział wreszcie.
- Jestem Mistrzem Żywiołów, byłeś więziony bardzo długo a ja uważam, że nie powinno tak być. Duchy powinny być wolne. Chcę dla ciebie wolności. Nie musimy walczyć.
- Uwolnij mnie więc.
- Posłuchaj. Byłeś ze mną tyle lat. Tak sobie pomyślałam, że może chciałbyś pozostać moim towarzyszem i podróżować ze mną po Barsawii?
Duch zastanowił się przez chwilę.
- Chcę być wolny. Zbyt długo mnie niewolono. Chcę wrócić do swojego świata.
Poczułam smutek w jego głosie.
- Duchu Żywiołu -powiedziałam czerpiąc moc z mojego talentu - odejdź wolny.
Liany i korzenie zaczęły wycofywać się z sufitu i duch zniknął. To rozstanie ucieszyło mnie i zasmuciło jednocześnie. Mam nadzieję, że nikt go już więcej nie zniewoli.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Aż do momentu, kiedy sufit zaczął się walić... Kamienie osypywały się a w puste miejsca po korzeniach wciskała się ziemia. Moi towarzysze odnaleźli księgę i brakującą część buławy, więc teraz każdy łapał tyle książek ile mógł i szybko ewakuowaliśmy się z jaskini.

Na górze zdaliśmy relację krasnoludom z przygód w podziemiach. Harag poradził im wzmocnić strukturę sufitu i wtedy spróbować wynieść resztę ksiąg. Navrik poprosił o pozwolenie przeczytania cennej księgi. Dostał je i okazało się, że księga opowiada losy Diraka z rodu Toll Amarra, którego amulet jest w posiadaniu Haraga. Podziękowaliśmy i oddaliśmy księgę. Pozwolono nam też zwiedzić kompleks mieszkalny i przenocować w nim. Odkryłam na tyłach budynku niewielki placyk zieleni. Pośrodku rosło duże drzewo a wokół niego rozciągała się trawa i niewielkie poletka ziół. Przelatując nad nimi dostrzegłam pęknięcia w skale i zrozumiałam, gdzie próbował się zmanifestować duch. Znalazłam Sanikę i ostrzegłam ją, że ich skarbiec jest dokładnie pod owym drzewem i najlepiej, żeby tam nie wchodzili bo się sufit zapadnie i ktoś zginie.

Rankiem następnego dnia ruszyliśmy z powrotem na miejsce zbiórki. Do przylotu statku zostały jeszcze dwa dni, więc rozłożyliśmy obóz. Wieczorem zjawiło się Pięć Mieczy. Dzień później przyszła Iria. Była wyraźnie zmęczona. Poinformowała nas, że Sorr Kerr Marr kazał jej uciekać, więc zapewne horror go opanował. Gdzie poszedł, tego Iria nie wiedziała. Z duszą na ramieniu, pochowani po skałach niedaleko miejsca zbiórki doczekaliśmy ranka i przylotu Korsarza Burz. Zaokrętowaliśmy się na statku a Marv wysłał sługę z krwi i obserwował kanion. W końcu Bestia pojawiła się. Był ogromny. Czarna galaretowata masa z mackami i dwoma stworami węszącymi jak psy. Przez chwilę węszyły w tym miejscu po czym skierowały się w odnogę, którą szła nasza drużyna. Stwór sunął za nimi. Z przerażeniem słuchaliśmy relacji Marva - potwór kierował się prosto do Kamienia, wioski w której znaleźliśmy księgę i część kompasu.

Nie mogliśmy patrzeć bezczynnie jak stworzenie masakruje wioskę. Podlecieliśmy nad nią i zawaliliśmy wyjście z kanionu, zdając sobie sprawę, że to powstrzyma go tylko na chwilę. Ostrzegliśmy mieszkańców przed zagrożeniem i zaproponowaliśmy, że spróbujemy ich ewakuować. Porażeni wizją masakry zaczęli pakować dobytek. Navrik wymyślił plan. Iria posiadała moc iluzji, tworzyła więc latające płaszcze i po kolei krasnoludy opuszczały swoją wioskę tylnym wyjściem, czyli przez ogród. Zdążyliśmy wyprowadzić wszystkich. Kiedy horror dotarł do wioski mieszkańcy byli już daleko w górach.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-25, 20:12   

Ostatni fragment układanki


Nie jestem zbyt zadowolona z obrotu spraw. Krasnoludy z Kamienia są nieporadne jak dzieci i po wystraszeniu horrorem boją się dosłownie wszystkiego. Okazało się, że ich krewni mieszkają około tygodnia drogi od gór a wśród mieszkańców nie było nikogo, kto mógłby ich prowadzić. Podjęłam się tego zadania. Oczywiście Maruvil nie byłby sobą, gdyby nie poszedł za mną i teraz jestem skazana na jego towarzystwo. Statek, wraz z resztą drużyny, poleciał czekać na Sorr Kerr Marra. Obiecali odebrać nas ze wskazanej przez mieszkańców Kamienia wioski.

Na miejscu nie siedzieliśmy zbyt długo. Korsarz Burz zjawił się zgodnie z obietnicą już po dwóch dniach. Nasza dzielna drużyna zdobyła ostatnią część kompasu. Wracając natknęli się na Widmową Galerę i pewnie nie wyszliby z tego spotkania zwycięsko, gdyby nie genialny pomysł Lili i Mirim, żeby przedostać się pod pokład galery i wypalić do wewnątrz ze wszystkich dział. Dzięki temu Korsarz wrócił z wyprawy w Góry Delaryjskie w jednym kawałku i z nie zmniejszoną załogą.

Z kompletnym kompasem Sorr Kerr Marr bez trudu określił kierunek dalszej podróży - miecz znajdował się w okolicach Axalalai na terenach ludzkiego plemienia Vorstów. Tam też skierowaliśmy statek.

Przy okazji poprosiłam o wizytę w samym Axalalai, żeby poszukać Tinsoo. Pamiętałam, że ma tam rodzinę, którą chciał odwiedzić. Na miejscu uzyskałam informacje, że mój mistrz był w miasteczku ale udał się już w dalszą podróż do Urupy i Trawaru. Cóż - nie spodziewałam się niczego innego. Znów się podzieliliśmy na grupy i nasza drużyna ruszyła przez las w poszukiwaniu najbliższej wioski Vorstów.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-26, 22:02   

Błogosławieństwo Upandala


Dzięki Haragowi, któremu udało się opanować korzystanie z kompasu, wiedzieliśmy dokładnie czego szukamy. Kamienny łuk obrośnięty roślinnością z dziwnymi znakami. Bez problemów odnaleźliśmy wioskę a mieszkańcy okazali się skorzy do pomocy. Opisany łuk rozpoznali jako wejście na teren starożytnej świątyni ku czci Upandala. Dali nam przewodnika, który bez problemu doprowadził nas do miejsca z wizji Haraga. Nie wiedział, gdzie znajduje się wejście do świątyni bo od lat nikt do ruin się nie zapuszczał. Przekroczyliśmy więc bramę i ruszyliśmy w zieloność.

Dolinka była bardzo przyjemna. Teren tu delikatnie opadał a bujna zieleń dawała przyjemny cień. Błądziliśmy w tej plątaninie roślin, bez skutku szukając czegoś, co będzie wejściem do ruin. Nie trafiliśmy nawet na ruiny. W pewnym momencie zaskoczyła nas niewielka polanka z rozłożystym drzewem. Jeszcze bardziej zaskoczył nas widok tego, co znajdowało się pod nim. Siedział tam krasnolud na kolorowym kocu i, najzwyczajniej w świecie, zajadał pyszności z wiklinowego koszyka podśpiewując pod nosem. Wszystkich nas wmurowało w ziemię i pewnie ten stan trwałby dużo dłużej gdyby krasnolud nagle się nie odezwał.
- Podejdźcie bliżej. Zapraszam. Na pewno jesteście zmęczeni i głodni. Częstujcie się.
- Kim jesteś - ocknęłam się wreszcie?
- Och. Samotnym Wędrowcem, jak Wy. Siadajcie.
Podeszliśmy do krasnoluda i zajęliśmy miejsca wokół niego. Nie mogłam sobie darować by nie wejrzeć w jego wzorzec i muszę przyznać, że jeszcze czegoś takiego nie widziałam. Nie był adeptem, ale miał niezliczoną ilość umiejętności a jego wzorzec był szalenie skomplikowany. Harag i Lili podjęli z nim rozmowę a ja spojrzałam na Navrika i lekko go szturchnęłam. Zaczął się wpatrywać w naszego rozmówcę i po jego minie poznałam, że zobaczył to, co ja.

Tymczasem Wędrowiec gawędził sobie z Haragiem i w kilka minut dowiedział się dokładnie wszystkiego, po co przyszliśmy. Pewnie miałabym o to pretensje do orka ale skupiłam się na słowach krasnoluda. Parę zdań i dowiódł nam, że wie o nas o wiele więcej, niż chciałabym, żeby wiedział. W dodatku przyznał się, że od dawna nas obserwuje. Nagle podniósł się, zaczął zbierać rzeczy i oznajmił, że musi już iść. Zapytaliśmy go, czy wie gdzie są ruiny. Odparł:
- Idźcie za Haragiem. On was doprowadzi.
- JA - zdumienie orka było równe naszemu?
- Tak. Kieruj się zmysłami. A teraz bywajcie.
- Do zobaczenia - odparłam machinalnie.

Staliśmy jeszcze chwilę pod drzewem. Harag wyszczerzył się radośnie:
- Czy wy wiecie kto to był? Macie pojęcie - pytał podekscytowany?
- Nie - padła zbiorowa odpowiedź.
- Toż to Upandal we własnej osobie!
- ...
- Dobra. Idziemy.
I Harag ruszył w zieleń.

Niewiele rzeczy jest mnie w stanie zdziwić ale sposób w jaki Harag nas prowadził był zdumiewający. A to wyczuł jakiś zapach, a to usłyszał muzykę albo w ogóle szedł na ślepo. Nagle coś trzasnęło, Harag zachwiał się i zaklął szpetnie. Odsunął się do tyłu i spojrzał pod nogi. Okazało się, że załamała się pod nim deska. Przepchnęłam się do przodu i obejrzałam to miejsce. Poświeciłam do środka. Pod spodem była niewielka piwniczka zastawiona skrzynkami.
- Navrik, wejdźmy i zbadajmy środek - poprosiłam.
- Dobra. Wchodzimy.

Wnętrze było suche a skrzynki puste. Tylko jedne drzwi, zaryglowane od środka, prowadziły do niewielkiego korytarza a ten do dużej komnaty z kowadłem, dwoma piecami i wielkim oknem, zasłoniętym deską. Zbadaliśmy okno i drzwi. Coś je blokowało od zewnątrz, jakby ziemia. Przybrałam postać węża i prześlizgnęłam się przez szparę. Faktycznie drzwi blokował gruz i ziemia, zaś okno zawalił fragment dachu. Stałam bowiem na dziedzińcu z trzech stron otoczonym budynkami a z czwartej obramowanym ścianą z gigantycznymi drzwiami. Były przepiękne. Ogromne, rzeźbione w przedstawienia Upandala i kowali. Dodatkowo zaopatrzone w zmyślną pułapkę, której nie byłam w stanie rozbroić gdyż mechanizm znajdował się po drugiej stronie. Obejrzałam resztę budynków. Jeden z nich zawalił się i jego dach zablokował okno kuźni.

Navrik sprowadził resztę drużyny i powoli odkopywali przejście. W pozostałych budynkach nic nie było. Zwykłe ruiny. Wyjście było jedno - wielkie, piękne drzwi ze śmiercionośną pułapką. Marv postanowił ją uruchomić. Podszedł do drzwi, nacisnął klamkę i całe drzwi ożyły. Płaskorzeźby poruszyły się, z otworów chlusnął olej i wszystko wybuchło. Przynajmniej tak to wyglądało z boku. Marv zapalił się. Przytomnie szybko go ugasiliśmy, więc nie odniósł dużych obrażeń a drzwi stanęły przed nami otworem.

Oto staliśmy w świątyni Upandala. Wielkiej kuźni z ogromnym piecem do wytopu orichalku i kowadłem. W pomieszczeniu obok znaleźliśmy narzędzia Upandala - sławne magiczne przedmioty, całą masę grudek żywiołów i strzaskany miecz. Miecz, którego szukaliśmy.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Kosmit 
Czeladnik VIII Kręgu
MG z wyboru


Wiek: 32
Dołączył: 26 Gru 2010
Posty: 430
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-28, 01:05   

Super, że znowu piszesz :D
_________________
kosmitpaczy.pl
Zapraszam na mojego bloga.
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-28, 21:53   

Dzięki Kosmit :) Fajnie, że ktoś to jeszcze czyta ;P
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-28, 21:56   

Nienawiść

Skontaktowaliśmy się z Sorr Kerr Marrem. Poprosił Haraga, żeby przekuł miecz w kuźni Pasji a sam zabrał załogę i poleciał przygotować się do bitwy z potężnym wrogiem. Wyznaczyliśmy miejsce ponownego spotkania i wróciliśmy do świątyni.

Kilka dni zajęło Haragowi przekucie broni. Miecz odzyskał piękny wygląd. Zostałam z Navrikiem, by pilnować bogactwa, które leżało w składziku oraz potężnego miecza, a reszta drużyny poszła na miejsce spotkania. Wrócili w fatalnym stanie. Poranieni i ledwo żywi. Opowiedzieli nam, że horror zastawił na nich pułapkę. Opanował cały statek, zamaskował go, a kiedy się zbliżyli zaatakowały ich konstrukty. Drużyna Pięciu Mieczy po prostu wybuchała na ich oczach. Ledwo uszli z życiem, w ostatnim odruchu przytomności zabierając miecze żywiołów. Jak najszybciej, opatrując co większe rany, przybyli do nas bo bali się, że spotka nas podobny los.
- Wynosimy się stąd - zarządził Navrik. - Trzeba znaleźć Sorr Kerr Marra.
Uszliśmy może z dziesięć metrów, gdy przed nami stanęła Iria. Od razu było widać, że nie jest sobą. Zaatakowała szybko i bez słowa. Natychmiast czmychnęłam w krzaki wraz z mieczem by konstrukt nie dostał go w swoje ręce. Dziewczyna była trudnym przeciwnikiem. Uległa jednak pod ciosami wojowników i, podobnie jak wcześniejsze konstrukty, też wybuchła. Lili, tak dla pewności, odcięła jej jeszcze głowę.

Usłyszałam szelest za plecami. Spojrzałam w tył. Spomiędzy wysokich krzaków niepewnie wyłoniła się postać Sorr Kerr Marra. Był wyraźnie zmęczony a ubranie miał poszarpane. Jednym tchem opowiedziałam o zasadzce i śmierci wszystkich, którzy z nami współpracowali. Wiedzący wyglądał na zmartwionego.
- Horror to uczynił. Ma coraz większą władzę nade mną. Musimy go jak najszybciej zabić. Czy miecz jest gotowy?
- Tak - powiedziałam.- Oto on.
Pokazałam broń i zawahałam się.
- Obyś wiedział, co robisz - podałam mu miecz.
Reszta drużyny zebrała się obok nas.
- Dajcie miecze żywiołów.
Każdy wyciągnął jeden z dzierżonych mieczy i nagle wszystkie zaczęły drżeć. Klejnoty na jelcach zaczynały po kolei błyszczeć, a kiedy zaświecił się ostatni, miecz trzymany przez Sorr Kerr Marra rozbłysł jasnym światłem.

Wiedzący zaśmiał się. Jego postać wyprostowała się, szaty rozbłysły na biało a z korpusu wyrosły dodatkowe trzy pary rąk.
- Biedne, naiwne istoty - powiedział potężnym głosem. - Dziękuję wam za poświęcenie, z jakim dążyliście do odnalezienia mojej broni! Dzięki wam jestem znów silny! Niezwyciężony! A wy MARTWI!
Nie czekaliśmy na dalszy ciąg wypowiedzi. Każdy z nas robił co mógł, by przeżyć. Pamiętam to starcie jak przez mgłę. Gdy Nienawiść padł martwy pole walki wyglądało jak pobojowisko. Zresztą, my wcale nie wyglądaliśmy lepiej. Pasje znów nam pobłogosławiły a kolejne plugastwo wróciło tam, skąd przyszło.

Tydzień prawie spędziliśmy w podziemnej świątyni zanim wylizaliśmy się ze wszystkich ran. Harag przerobił większość grudek na orichalk, zabraliśmy skrzyneczki do przechowywania grudek oraz wszystkie sześć mieczy i udaliśmy się do Throalu by odpocząć i się wyszkolić.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-28, 23:26   

W poszukiwaniu tajników dla Lilianny


Jakiś czas temu Lili znalazła miecz należący do krasnoludzkiego Wojownika Kegla i postanowiła znaleźć do niego tajniki. W przerwie między szkoleniami wybraliśmy się Jastrzębiem, naszym nowym statkiem powietrznym, do niewielkiej wioski krasnoludzkiej u podnóża Throalu, niedaleko której miała się mieścić warownia Kegla.

Napomknę tylko, że w podróż wyruszyłam już jako Władca Wiatru. Odnalazłam Tinsoo w Trawarze i pracowałam z nim aż do osiągnięcia drugiego kręgu tej niezwykłej dyscypliny.

Krasnoludy niewiele wiedziały na ten temat. Tylko, że jakieś ruiny znajdują się dzień drogi od wioski w głąb gór, podobno, bo nikt tam nie chodził. Udaliśmy się tym niedokładnym śladem i faktycznie w końcu trafiliśmy na wąski kanion prowadzący do niewielkiej doliny. W jej głębi stała drewniana chata a naokoło było mnóstwo jakby nagrobków, bujnie porośniętych jakimś zielskiem. Ruszyliśmy w stronę chaty. Przyjrzałam się roślinom i przyznam, że nie miałam pojęcia co to może być.
Gdy zbliżyliśmy się do domu, drzwi się otworzyły i stanął w nich przedziwny osobnik. Był to ork o długich włosach pozaplatanych w warkocze różnej grubości, przeplecione wstążkami, na czole miał kolorową opaskę a ubrany był w zbiór luźnych, barwnych materiałów tworzących na nim prawdziwą tęczę. Ork trzymał w dłoni coś w kształcie fajki, z której dobywał się dym o dziwnym, lekko drażniący zapachu.
- Witam, witam, podróżni - zagadał z wesołym uśmiechem. - Przyłączycie się - dodał wyciągając w naszą stronę fajkę?
- Jasne - Harag przepchnął nas i podszedł do gospodarza. - Co to?
- Wspaniałe zioło. Poprawia humor i jasność umysłu. Sam je wyhodowałem. No, ale nie stójcie tak. Chodźcie do środka. No chodźcie.

Gospodarz wszedł do chaty a my za nim. Tylko Harag odważył się zapalić tajemnicze zielsko i szybko się okazało, że humor faktycznie poprawia, ale gorzej ze sprawnością umysłu. Rozchichotany Harag o percepcji zbliżonej do ziemniaka zagłuszał rozmowę i skutecznie utrudniał nam zebranie jakichkolwiek informacji.
W końcu udało nam się dowiedzieć kilku pożytecznych rzeczy. Dolinka miała drugie wyjście prowadzące do jakichś ruin. Czasem ktoś tam szedł i już nie wracał. Nie wróżyło to dobrze, ale było jedyną szansą na znalezienie wiadomości. Harag wyżebrał kilka woreczków zielska i kryształową fifkę i ruszyliśmy w drogę.

Nie minęło nawet pół godziny jak wszyscy zaczęli mieć dość wesołego orka. Na wszelki wypadek odebraliśmy mu zioło, żeby odzyskał sprawność umysłu. Droga doprowadziła nas do zawalonych ruin. Po dokładnym przeszukaniu okazało się, że są tu podziemia i to świetnie zachowane, podobnie jak klatka schodowa prowadząca w dół. Wysunęłam się do przodu i powoli zagłębiliśmy się w chłodny i ciemny korytarz. Początkowo był to spokojny spacer. Żadnego śladu pułapek czy innych niespodzianek. Po kilkunastu minutach drogi dostrzegliśmy pierwszą niezwykłą rzecz: małe, wąskie okienko pokazywało pomieszczenie, puste, jeśli nie liczyć postumentu na księgę. Na owym postumencie leżała księga. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że księga była związana grubymi łańcuchami, cała świeciła i szamotała się w więzach. Navrik przypomniał sobie, że kiedyś słyszał o takim przedmiocie zwanym podobno Księgą Wszechwiedzy. Każdy adept, który ją przeczytał awansował na wyższy krąg. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkim zaświeciły się oczy na tą wiadomość...

Ruszyliśmy dalej nieco bardziej energicznie i wreszcie dotarliśmy do czegoś konkretnego. Korytarz doprowadził nas do kwadratowego pomieszczenia z kamiennym tronem pośrodku i wyjściem po prawej stronie. Ostrożnie obejrzałam pomieszczenie i, nie widząc w nim zagrożenia, udałam się do przejścia, żeby je też zbadać. Tam również nie znalazłam niczego podejrzanego. Miałam już zawołać towarzyszy, gdy dostrzegłam, że Lili podeszła do tronu i zajrzała za niego. Nie zbadałam jeszcze tego miejsca i to był błąd. Potworny ból i skóra oddzielająca się od kości i zwijająca w ruloniki zbyt późno uświadomiły mi to niedopatrzenie. Rzuciłam się do Navrika, gdyż tylko on był w stanie rozproszyć ten czar (dlaczego to zawsze ja padam ofiarą "cebulowej krwi"...?!). Niestety czar miał jeszcze jeden efekt: jeśli osoba, która widziała kogoś obłażącego ze skóry nie miała wystarczająco silnej woli, by spokojnie patrzeć na żywą tkankę, po prostu uciekała w popłochu krzycząc z obrzydzenia. To właśnie zrobił Navrik na mój widok... Marv, jedyny przytomny, narzucił na mnie płaszcz, zaniósł do Navrika, wystawił kawałek stopy i kazał rozpraszać. Udało się. Ból pozostał, ale się nie rozprzestrzeniał. Dobre pół godziny zajęło Lili pozszywanie skóry i nasmarowanie mnie maściami zanim ruszyliśmy dalej. Navrik jeszcze ze dwa dni jęczał coś na temat "wypadających oczek" i "odpadających policzków."

W następnym pomieszczeniu byłam zdecydowanie ostrożniejsza. Najpierw obejrzałam pomieszczenie, później Navrik zbadał je wzrokiem astralnym, porozpraszał glify i dopiero przeszliśmy dalej. Kolejna pułapka była bardziej perfidna, czar umieszczono wysoko na ścianie nad drzwiami i obejmował całe wejście jak kurtyna. Navrik wleciał do środka biorąc na siebie wyładowanie energii i unieszkodliwił pułapkę. Trzecie pomieszczenie było zdecydowanie ciekawsze. Płyty na podłodze były dziwne, dokładnie wiedziałam, na które nie należy stawać, choć nie miałam bladego pojęcia dlaczego. Samo pomieszczenie było bardzo wysokie, na jakieś 20 metrów, a na tronie, zwróconym do nas plecami, siedział duch. Mój mistrz wspomniał kiedyś o podobnej pułapce, tylko nie mogłam sobie przypomnieć, czy podał mi jakieś szczegóły. W każdym razie nie do końca wiedziałam, jak tą pułapkę "ugryźć". Odymiony ziołem Harag zażyczył sobie wskazania płyt, na które ma nie stawać i wszedł. Duch się odwrócił, cisnął czar i Harag zniknął. Po wejrzeniu w przestrzeń okazało się, że łazi sobie wokół nas i śmieje się w najlepsze. Navrik rozproszył moc i ork wrócił do naszej płaszczyzny. Po krótkiej debacie uznaliśmy, że trzeba zniszczyć tron lub ducha, żeby przejść dalej.

Ruszyłam do przodu i gdy tylko duch się odwrócił posłałam rykoszet, pocisk trafił ale duch oddał, zniknęłam. Posłałam drugi rykoszet i przesunęłam się w nadziei, że duch także mnie nie widzi. Niestety widział. Coś pociągnęło mnie do przodu i zanim się zorientowałam uderzyłam w ścianę naprzeciwko.
- Auraya! Co z Tobą - usłyszałam krzyk Lili? - Żyjesz? Gdzie jesteś?
- Jeszcze żyję - jęknęłam czując połamane żebra. - Rzuca mną o ściany.
Kolejna ściana i kolejne połamane kości.
- Au - wrzasnęłam!
A potem poleciałam w górę. Sufit zbliżał się bardzo szybko, by nagle gwałtownie się oddalić. Łomotnęłam o podłogę, płyta pękła z trzaskiem i osunęłam się w dół bez czucia.

Przyjaciele moi stoczyli bardzo ciężką potyczkę. Tron nie chciał poddać się tak łatwo i nawet potężny młot Maruvila miał z nim problem, zwłaszcza, że duch co chwila przejmował kontrolę nad ciałami Marva, Navrika czy Haraga i ciskał nimi o podłogę. Sporo podejrzanych płyt popękało pod ich ciężarem. Pod spodem było jezioro żrącego kwasu a potężne kolumny podpierały tylko te właściwe płyty oraz miejsce pod tronem. Marv posmakował kwasu, Harag posmakował kwasu a Navrik jednej ze ścian. Lili najpierw pobiegła do płyty, która zapadła się pode mną. Nie atakowała ducha, więc on nie atakował jej, zajęty wojownikami. Lili zajrzała na dół i przeraziła się. Moje zmasakrowane ciało wisiało sobie nabite na włócznię zaczepioną o chropowatą, kamienną ścianę, kilka centymetrów nad bulgoczącym kwasem. Znalazła kilka punktów zaczepienia, szybko przywiązała do nich kilka lin i płaszcz, zdjęła mnie z włóczni i ułożyła na tym prowizorycznym hamaku. Usłyszała jak Harag plusnął do kwasu a zaraz po nim Marv. Obydwaj, jakimś cudem, wygrzebali się i wrócili do walki. Świetnie się wspinająca Lilianna, pod podłogą, zaczęła się przemieszczać w stronę tronu. Był to najwyższy czas bo Harag znów zanurkował w kwas i najwyraźniej był nieprzytomny a zaraz po nim wpadł Marv. Lili wyskoczyła na platformę i zaatakowała. Duch padł. Navrik odzyskał kontrolę nad własnym ciałem i rozwalił tron do końca. Wspólnymi siłami wciągnęli na wysepkę Marva i Haraga, potem mnie i Navrik wziął się za ożywianie i leczenie.

W trochę lepszym stanie udaliśmy się do ostatniej, jak się okazało, części podziemi. Krótki korytarz rozwidlał się w prawo i w lewo. Prawy doprowadził nas do pomieszczenia z Księga Wszechwiedzy a lewy do identycznego pomieszczenia z księgą opatrzoną symbolem Kegla, również przywiązaną do postumentu łańcuchami, choć nie szarpiącą się w nich. Chodziłam od pomieszczenia do pomieszczenia badając każdy kawałek. Była to bardzo zmyślna pułapka: poruszenie łańcucha na postumencie powodowało odcięcie jednego z korytarzy i zalanie go, wraz z pomieszczeniem z księgą, żrącym kwasem. Nie było możliwości obejścia pułapki, nie było też czasu na wymyślenie go, bo kwas w pomieszczeniu z tronem zaczął się podnosić. Podjęliśmy próbę zdobycia obydwu ksiąg. Navrik unieruchomił łańcuchy na księdze Kegla, przytwierdzając je do postumentu i spróbował oswobodzić księgę. Wyjęliśmy ją bez trudu. Niestety pułapka zadziałała - księga Wszechwiedzy utopiła się w kwasie...

Na spokojnie, już na statku, wyleczeni i ogarnięci, przeczytaliśmy księgę. Dzięki Pasjom okazało się, że faktycznie jest to dziennik Kegla i sporo wiadomości w nim znaleźliśmy. Część pierwszego tajnika miała się znajdować całkiem niedaleko od miejsca, w którym aktualnie byliśmy, i Lili chciała od razu tam polecieć. Harag jednak uparł się, że teraz jego kolej i on koniecznie chce lecieć po dzikiego gryfa. Tak właśnie, zamiast lecieć dzień drogi na północ, ruszyliśmy daleko na południe, by po zdobyciu gryfa wrócić w to samo miejsce. O ile go, w ogóle, zdobędziemy...
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Sethariel 
Opiekun X Kręgu


Wiek: 40
Dołączył: 10 Cze 2006
Posty: 1861
Skąd: Wejherowo
Wysłany: 2012-03-29, 02:16   

Auraya napisał/a:
Dzięki Kosmit :) Fajnie, że ktoś to jeszcze czyta ;P


Też czasem zerkam ;-)
_________________
Wojciech 'Sethariel' Żółtański
Gry-Fabularne.pl - serwis o grach fabularnych
Ostatnio zmieniony przez Sethariel 2012-03-29, 02:16, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-29, 21:49   

Dziękuję wszystkim, którzy czytają :mrgreen:
Kolejny odcinek już wkrótce...
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-03-31, 10:25   

Marzenie Haraga


Już od jakiegoś czasu Harag upierał się, żeby złowić sobie dzikiego gryfa z dżungli i zrobić z niego wierzchowca. Coś tam, ktoś tam mu powiedział, że takie stworzenia latają przy Wodospadach Gryfa, te zaś znajdują się gdzieś na Galandze. Ruszyliśmy więc do domu K'tenshin, gdzie mięliśmy nadzieję zdobyć jakieś dokładniejsze informacje na temat położenia tego miejsca.

Dom K'tenshin rzeczywiście przyniósł nam dokładne wiadomości na temat miejsca pobytu dzikich gryfów. Do wiadomości dobrych (dokładnych wytycznych jak tam dotrzeć) dostaliśmy pakiet wiadomości złych. Mianowicie: nikt tam nie pływa, w okolicy rzeki jest pełno drzew mangrowych, których korzenie mają zęby, zanurzają się w wodzie i rozszarpują ofiarę robiąc sobie z niej nawóz, a także, powtarzane do znudzenia, "Nikt NIGDY nie okiełznał gryfa z dżungli! One nie pozwalają na sobie jeździć. Na co wam takie bydlę?!" Wreszcie udało nam się ustalić, że jednak jest ktoś tak szalony by tam pływać - niejaki Szalony Jacek Jaskółka, rezydujący w tawernie o nazwie Tortuga.

Znaleźliśmy go bez trudu i nie powiem, żeby mnie to ucieszyło. To nie był zwykły żeglarz tylko zapijaczony pirat. Niestety jedyny, jaki zgodził się popłynąć...

Statek Jaskółki, o dumnej nazwie "Pęknięta beczka" powiózł nas w górę rzeki już następnego ranka. Po trzech dniach spokojnej (nie licząc ostrzału od tubylców) podróży, kapitan wysadził nas na brzeg, kazał udać się do najbliższej wioski i wrócić na owy brzeg dokładnie za tydzień, po czym popłynął z powrotem.

Bez trudu trafiliśmy do wioski Katanich. Zapytani o gryfa zaprowadzili nas do wioskowego szamana. Popatrzył na Haraga, zadał mu chyba ze sto pytań po czym oświadczył, że jeśli chce dosiąść gryfa musi najpierw przejść trzy próby. Wyjdzie z nich zwycięsko - pokażą mu drogę do wodospadów, jeśli nie... tego już nie dopowiedział. Ork się zgodził i od razu przystąpił do pierwszej próby, próby ziemi. Zaprowadzono nas do dziury w ziemi. Prowadziła do tunelu, gęsto zarośniętego krzakami, na końcu miała leżeć czaszka przodków, którą Harag miał przynieść. Spuszczono go na linie, Marv wysłał duszka z krwi by mieć go na oku i Harag ruszył tunelem. Maruvil relacjonował. W tunelu zaatakował Haraga gigantyczny owad, ork odesłał go i dalej szedł bardziej ostrożnie. Bez trudu dotarł do starej czaszki i przyniósł ją na górę. Szaman pokiwał głową z uznaniem.
- Teraz próba duchów - oznajmił i ruszył w dżunglę.
Kawałek od wioski była spora polana, na jej środku stało grube drzewo a wokoło kwitło mnóstwo kwiatów.
- Musisz dobiec do drzewa, obiec je i wrócić. Duchy cię osądzą.
Podeszłam do skraju polany i przyjrzałam się kwiatom. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Harag - szepnęłam do orka - wstrzymaj oddech.
Zaczerpnął powietrza i ruszył przed siebie. Na jednym tchu przebiegł wkoło drzewa i wrócił. Szaman nie wyglądał na zadowolonego, Harag wręcz przeciwnie.
- Dobrze. Przed tobą ostatnia próba, próba powietrza. Wyruszamy.

Szliśmy przez dżunglę praktycznie do zmroku. Dotarliśmy do wysokiego wodospadu. Katani rozpalili ogniska i rozłożyli obóz. Noc minęła spokojnie. O świcie szaman przywołał Haraga i przedstawił mu ostatnią próbę - jeśli samodzielnie wespnie się na szczyt owego wodospadu po otaczających go skałach zdobędzie prawo dosiadania gryfa. Dopiero teraz Haragowi zrzedła mina. Spytaliśmy go o co chodzi.
- Ja się nie umiem wspinać. Nie mam pojęcia jak to się robi.
Spojrzeliśmy do góry. Skała była naprawdę wysoka a w oczach Haraga wręcz niekończąca się. Lili starała się go uspokoić. Po kolei pokazywała mu załomy i szczeliny skalne, które ma wykorzystać jako podpórkę. No i Harag poszedł. Z zapartym tchem patrzyliśmy jak metr po metrze pnie się do góry. Wreszcie postawił nogę na szczycie. Zmęczony i wyraźnie szczęśliwy.
- Co teraz - spytała Lili szamana?
- Możecie do niego dołączyć. Idźcie wzdłuż rzeki a bez trudu traficie na gryfy. Możecie wziąć jednego.
Poszliśmy.

Przyznam, że polowanie na gryfa było wielce zabawne. Zwierzaki te są ogromne i piękne a do tego mają niezwykłą moc sprawiania, że chcesz jak najszybciej sobie pójść. Harag latał w powietrzu wraz z Navrikiem, próbując dogonić upatrzonego osobnika, co jakiś czas Harag nagle zawracał i pełnym pędem leciał w przeciwną stronę, Navrik go doganiał, zawracał i zabawa zaczynała się od nowa. W pewnej chwili przepiękny pomarańczowo-zielony gryf z szarym łebkiem wylądował dosłownie dwa metry ode mnie.
- Stój - wydałam polecenie.
Zwierzę spojrzało na mnie złym wzrokiem ale nie próbowało odlecieć. Podeszłam do niego. Był naprawdę ogromny. Czułam się przy nim jak mrówka. Pogłaskałam piękne pióra i nawiązałam z nim więź, przynajmniej mnie już nie zeżre jak się wyrwie spod działania mocy Jaspree.

Całe szczęście nie próbował się wyrwać. Navrik wreszcie opanował Haraga i wylądowali przy gryfie. Pomyślałam, że teraz będzie już z górki a tymczasem schody dopiero się zaczęły. Potężne zwierzę nijak nie dało się opanować, jego jedynym pragnieniem było wrócić do dżungli. Katani, na czele z szamanem, uważali, że Harag się nad nim znęca, bo Marv rzucił na niego trans śmierci i tak wlekliśmy go przez dżunglę, a przecież powinien się nim opiekować, szkolić, głaskać. Jakoś nie przyjmowali do wiadomości naszych argumentów. Zabraliśmy więc gryfa i ruszyliśmy przez dżunglę w stronę rzeki.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-04-01, 21:32   

Tajemnica Piramidy


Niby w ciemię bici nie jesteśmy, niby mamy Zwiadowcę i Nawigatora a jednak, jakimś dziwnym trafem, pobłądziliśmy. Może dlatego, że wielki gryf leżał na jeszcze większym grzmotorożcu i cała ta ogromna masa potrzebowała dużo szerszej ścieżki... Możliwe też, że Pasje pokierowały naszymi krokami i doprowadziły nas do tego dziwnego miejsca. Na rozłożystym drzewie, pośrodku niczego konkretnego wisiał sobie krasnolud. Lekko obszarpany, trochę krwawiący i zdecydowanie martwy. I pewnie by nas to nie zdziwiło gdyby nie fakt, że martwy krasnolud ze stoickim spokojem obgryzał korę z drzewa, na którym wisiał i ją przeżuwał. Zachowanie trupa z miejsca podzieliło naszą drużynę. Część, uznająca, że jest to twór jakie w Barsawii często się zdarzają, najpewniej dzieło horrora albo szalonego Ksenomanty, była za tym, by go zostawić w spokoju. Druga zaś część, widzą w nim jednak Dawcę Imion, zdecydowanie chciała go oswobodzić. Sprawę przesądził fakt, że zapytany przez Liliannę czy może mu jakoś pomóc, dość przytomnie odpowiedział: „Jeść!” Decyzja zapadła. En i Lili odwiązały krasnoluda a ten natychmiast rzucił się na jakieś korzonki i zaczął zajadać je jakby nigdy nic. Lili dowiedziała się od owej nieszczęsnej ofiary, że porwały go T’skrangi, jest głodny i go przywiązali bo się bali. Faktycznie Mirim dostrzegła ślady T’skrangowych stóp idące do drzewa a później wracające. Poszliśmy tym tropem.

Ślady doprowadziły nas do niewielkiej krasnoludzkiej wioski, zdemolowanej i pustej. Na szczęście znaleźliśmy trójkę dzieci, które opowiedziały nam historię wioski. Założyła ją karawana kupców Throalskich. Od dłuższego czasu prowadzili handel z miejscowymi i dawali schronienie podróżującym do dżungli karawanom. Wczoraj popołudniu wioskę napadły T’skrangi. Część osób zabiły a resztę wzięły do niewoli. Odcięty krasnolud, który cały czas za nami lazł, okazał się wujkiem jednej dziewczynki. Jak na bohaterów przystało zabraliśmy dzieci i ruszyliśmy tropem porywaczy. Łażącego za nami krasnoluda zgubiliśmy dopiero po przekroczeniu rzeki. Gigantyczny gryf stwarzał same problemy, więc En zawładnęła jego ciałem ułatwiając nam podróż. Jej ciało wziął na siodło Harag, a na gryfa wsadziliśmy dzieci.

Droga kluczyła, skręcała. Kilka razy śledzony T’skrang próbował nas zmylić poruszając się po drzewach. Wchodziliśmy coraz głębiej w dżunglę. W pewnym momencie percepcja zawiodła nas zupełnie – nagle zostaliśmy otoczeni przez Velosów, gigantyczne T’skrangi, szybkie i zwinne. Z miejsca rzuciły się do walki. Byłam z siebie taka dumna. Ścieżka Mistrza Wiatru błyskawicznie odezwała się we mnie, chwyciłam miecz i czterech Velosów padło martwych u moich stóp a ja wyszłam z tego bez jednego zadrapania. Moi towarzysze mieli trochę mniej szczęścia. Lilianna została przebita wielką włócznią ale dzielnie odpierała ataki, Mirim strzelała celnie do momentu, kiedy Velosi otoczyli ją ciasnym kołem, od Haraga ciosy się odbijały, ale jeden z T’skrangów wykorzystał moment nieuwagi orka by porwać ciało En i rzucić się z nim w dżunglę, dostrzegła to En (wciąż będąca gryfem) i pobiegła za nim unosząc na grzbiecie dzieci, zobaczył to Marv i ruszył za nimi. Po kilku długich minutach ja, Navrik i Harag wykończyliśmy resztę przeciwników i zanim Marv wrócił już opatrywaliśmy rannych. Szczęściem nikt z naszych nie zginął.

W końcu zajęliśmy się szukaniem tych, którzy przeżyli i mogli nam powiedzieć co się tu stało. Dostrzegliśmy, że każdy Velos ma na piersi tatuaż w kształcie trójkąta złożonego z czerwonych kropek i błękitnych linii. W pewnym momencie tatuaż zaczynał świecić i drgać, wciągał ciało do środka łamiąc kości a kiedy został sam trójkąt zabłysnął, zaczął wirować i poleciał w dżunglę odcinając po drodze listki drzew. Wszystkie martwe T’skrangi skończyły w ten sam sposób a od pozostałych przy życiu niczego się nie dowiedzieliśmy. Nie pozostało nam nic innego jak ruszyć dalej poprzednim tropem.

Mała ścieżka, którą dotychczas szliśmy wyprowadziła nas na stary trakt. Po jakimś czasie, po obu stronach drogi pojawiły się dziwne posągi przedstawiające różnych Dawców Imion i inne stwory. Kolumnadę zastąpiły niskie, kamienne ścianki z malowidłami przedstawiającymi jakiś rytuał: grupa Dawców Imion prowadzona w kajdanach, później rozkuwana i każdy z nich, pojedynczo wchodził pomiędzy dwa wielkie posągi, przedstawiające stworzenia podobne do gargulców o szklanych oczach. Część niewolników przechodziła pomiędzy posągami i dostępowała czegoś w stylu przejścia do innego świata, inni, porażeni spojrzeniem posągów, wybuchali.

Z wahaniem ruszyliśmy dalej. Szłam pierwsza. W pewnym momencie poczułam coś dziwnego, jakbym weszła w gęstsze powietrze. Zatrzymałam się i spojrzałam w przestrzeń – od towarzyszy dzieliła mnie świetlista tafla jakiegoś czaru. Błyszcząca ściana znikała w dżungli i szła wysoko w górę tworząc jakby kopułę nad miejscem, do którego szliśmy. Nie odczułam jednak żadnego wpływu czaru, więc podjęliśmy podróż.

To co zobaczyliśmy na końcu traktu przeszło wszelkie nasze wyobrażenia. Droga urwała się gwałtownie na skraju wielkiego krateru. Jego zbocza pokryte były białym pyłem, grupki Dawców Imion, kolorem przypominające podłoże, kuły kamień i przewoziły go gdzieś. Wokoło stały duże klatki i sporo drewnianych zabudowań a w centrum tego wszystkiego królowała ogromna, kamienna piramida, zwieńczona niewielkim budynkiem, do którego prowadziły tylko jedne, bardzo długie schody w kolorze ciemnej czerwieni.

Ukryliśmy się w lesie i Marv wysłał duszka na przeszpiegi. Wykopany przez niewolników kamień był rozdrabniany i wsypywany do wyżłobionej wzdłuż piramidy niecki z wodą, która przenosiła pył w głąb budowli. Z tyłu stała platforma otoczona szerokim rowem, w którym leżały dzikie zwierzęta. Przejście z platformy prowadziło pomiędzy dużymi posągami, do złudzenia przypominającymi te z malowideł, w dół pod piramidę. Było tam małe pomieszczenie ze świecącym okręgiem stojącym pionowo jak brama astralna, za nim, na postumencie leżał kryształ. Górę piramidy zajmował kamienny budynek stanowiący siedzibę dwóch kapłanów. Jeden był wysoki i bardzo chudy, drugi wręcz przeciwnie.

Znów drużyna się podzieliła ale tym razem uparty Navrik i równie uparty Marv nie dali dojść do głosu kobietom i postanowili zrobić po swojemu. W nocy Marv zmienił się w nietoperza i poleciał do klatek poszukać krasnoludów. Za daleko nie zaleciał – jeden z głodnych niewolników chwycił nietoperza, wciągnął do klatki i skręcił mu kark. Z naszej pozycji słyszeliśmy tylko gruchnięcie metalowej zbroi, gdy zabity Marv wrócił do swojej postaci i upadł na ziemię. Niewolnicy najwyraźniej byli zbyt zdumieni, bo nie podnieśli krzyku tylko stali wgapieni w ciało. Navrik i Lili ruszyli zboczem na ratunek. Lecący Navrik błyskawicznie znalazł się koło klatki za to Lilianna wpadła po pas w jakiś dół i straciła sporo czasu by się z niego wydostać.

Zamieszania trochę narobiliśmy. Navrik ożywił Marva, pogadali chwilę z krasnoludem, który był w owej klatce i zaczęli się wycofywać. Zostaliśmy ostrzelani przez ogniste pociski z katapult i kawałek gonili nas strażnicy, ale udało nam się znów zaszyć w lesie. Od krasnoluda dowiedzieli się co następuje:
- dowódcą i sprawcą całego zamieszania jest dziwna istota z innego świata, człekokształtna ale bardzo wysoka i chuda;
- raz dziennie, koło południa, istota objeżdża obóz w lektyce;
- biały pył jest jej potrzebny do jakiegoś urządzenia, które ma pomóc wrócić do domu;
- DOM to miejsce święte i cudowne, prawdziwy raj, tylko najwięksi i najwytrwalsi Dawcy Imion dostąpią zaszczytu „przebudzenia” czyli przejścia do świata owej istoty w dniu, w którym urządzenie będzie gotowe;
- czasem istota pozwala komuś dostąpić zaszczytu wcześniej, wtedy taki wybraniec zostaje zaprowadzony na platformę i musi przejść sąd posągów, jeśli go przeżyje dostąpi oświecenia;
- z doliny nikt nie ucieka, bo uciec się nie da, kapłani nałożyli potężny czar, dzięki któremu nie pada deszcz i nie da się opuścić owego miejsca, dlatego nikt nawet nie próbuje,
- gdyby jednak ktoś spróbował to i tak nie przeżyje bo po opuszczeniu błogosławionej doliny siły życiowe delikwenta opuszczają.

„Nasz” krasnolud, o wdzięcznym imieniu Wujemba, pochodził z Throalu i był zbyt światły, żeby uwierzyć w owe opowieści. Zdecydowanie chciał wrócić do domu i żaden czar nie był w stanie go powstrzymać. Wraz z nim w niewoli pozostało jeszcze siedmiu innych z jego rodziny, wszyscy, jak jeden mąż, zadeklarowali podjęcie próby wydostania się z niewoli.

Po opatrzeniu Marva zaczęła się nocna dyskusja mająca na celu ustalenie, jak odzyskać krasnoludy. Wojownicy spokornieli nieco i postanowili wysłuchać głosu rozsądku. Zaproponowałam, by najpierw wysłać na zwiad duszka i dokładnie zwiedzić piramidę, ewentualne drogi ewakuacji oraz szanse na nocne odbicie zakładników i szybkie oddalenie się z tego miejsca. Założyłam, że, oprócz krasnoludów, reszta niewolników to fanatycy, którzy dla swojego Pana zrobią dosłownie wszystko. A że było ich tu bardzo dużo uznałam, że otwartą wojną nic nie zdziałamy i trzeba działać jak Złodziej – z ukrycia i zaskoczenia. Panowie usłuchali. Rozbiliśmy obóz z dala od wioski i rankiem Marv wysłał małego szpiega.

W obozie nie działo się nic niezwykłego. Niewolnicy pracowali, nadzorcy pilnowali, żadnych atrakcji. W pewnym momencie Marv dostrzegł, że grupka niewolników prowadzona jest do platformy na tyłach piramidy. Nieszczęśnicy zostali rozebrani prawie do naga, pomalowani błękitną farbą i wepchnięci na platformę przez wąską kładkę. Deskę natychmiast zabrano i wskazano im przejście do posągów. Żaden się nie kwapił, by ruszyć w tą drogę więc platforma zadrżała i obniżone korytarze z dzikimi zwierzętami zaczęły się podnosić do góry. Niewolnicy mieli więc wybór: dać się pożreć lub uciec do podnóża piramidy pomiędzy posągami. Kilku śmiałków próbowało przeskoczyć klatki ale trafili prosto w szpony zwierząt, które okazały się istotami ludzkimi przybierającymi postaci dzikich kotów. Jeden mężczyzna pobiegł między posągi. Ich oczy zabłysły i... nic się nie stało. Odetchnął i zszedł do pomieszczenia poniżej. Tam stał już jeden kotowaty i wskazał mu świetlisty okrąg. Mężczyzna wszedł w niego i zniknął zaś kryształ z tyłu zabłysł zielonym światłem. Kotowaty wziął go w ręce i wyszedł na zewnątrz. Nie było tam już żywych niewolników – część zabiły zwierzaki, reszta wybuchła przez spojrzenie posągów...

Około południa, na szczycie piramidy, pojawiła się postać. Wysoka, szczupła, cała ubrana w powłóczyste szaty, w turbanie na głowie i z zakrytą twarzą. Powoli spłynęła na dół, w asyście kapłanów, wsiadła do dużej lektyki i rozpoczęła objazd obozu. Po niespełna godzinie lektyka zatrzymała się znów przy schodach, postać wysiadła, odebrała od kotowatego kryształ i ruszyła w górę. Duszek wplątał się w szaty i poznaliśmy drogę do wnętrza piramidy: na środku budyneczku był okrągły, kamienny dysk, który opuścił się na samo dno, gdy istota na nim stanęła. Następnie przeszła korytarzem do kamiennej tablicy z masą dziwnych symboli, dotykała je, później przesuwała palcem po płaskorzeźbie i z szelestem otworzyły się kamienne drzwi. Takich „zamków” w podziemiach było zdecydowanie więcej. W jednej z sal, całe ściany były upstrzone prostymi półkami a na nich, rzędami stały setki kryształów w różnych kolorach. Kryształ owego mężczyzny trafił na jedną z półek. Istota sporo czasu poświęciła na czytanie ksiąg pisanych w dziwnym dla nas języku oraz studiowanie map. Późnym popołudniem przeszła do dalszej części piramidy, w niewielkim pokoiku rozebrała się z szat ukazując duszkowi swoją prawdziwą postać i przeszła przez błonę w drzwiach, by po drugiej stronie zanurzyć się w dziwnej, gęstej cieczy i zniknąć duszkowi z oczu. Postać miała dziwaczną: obłe, jakby śliskie ciało, całe nagie, wydłużone kończyny i jajowata głowa. Nie przypominało to nawet horrorów. Gdy jasnym się stało, że już stamtąd nie wyjdzie Marv zostawił duszka i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej.

Tym razem mój pomysł z nocnym wyprowadzeniem krasnoludów znów został odrzucony. Dowódca drużyny, czyli Navrik, podjął decyzję, by pójść do piramidy jawnie i wynegocjować oddanie zakładników. Tak też zrobiliśmy. Zamaskowaliśmy nieprzytomnego gryfa i o świcie, uzbrojeni i przygotowani do starcia, ruszyliśmy prosto do piramidy. Od razu skupiliśmy na sobie uwagę całego obozu i, zanim doszliśmy do schodów, chudy kapłan juz na nas czekał. Nie będę się rozwodziła nad treścią rozmowy, napiszę tylko, że przyznanie się do zmasakrowania Velosów wtedy w dżungli przysporzyło nam natychmiastowy szacunek kapłana i całej społeczności. Zostaliśmy uznani za godnych przedstawienia swoich propozycji. Troszkę mnie zaniepokoiło, gdy na szczycie schodów, prócz grubego kapłana, stanęła tajemnicza istota, ale miałam nadzieję, że to przyspieszy negocjacje. A te były niezwykle trudne, gdyż z samym Wielkim nie można było rozmawiać, więc z każdym naszym pytaniem kapłan leciał po schodach na górę a potem w dół by przynieść odpowiedź. W końcu dostaliśmy propozycję: przyniesiemy Istocie jakiś tajemniczy przedmiot z jaskini, w której swego czasu sławne Tarcze Barsawii stoczyły krwawy bój z potężnym horrorem zwanym Królową. W zamian dostaniemy krasnoludy: ośmiu teraz i resztę po wykonaniu zadania. Decyzja została podjęta, warunki dogadane, pozostał wybór krasnoludów. Kapłan zapytał, których chcemy, wskazaliśmy tych z Throalu, a on nam na to, że dostaniemy ośmiu zupełnie innych, bo jakby nam dał tych to nie wrócimy po pozostałych. Rozumowanie było słuszne. Ja bym się zgodziła. Ale zanim którekolwiek z nas zdołało coś powiedzieć Marv zabłysnął inteligencją i nazwał kapłana kłamcą i oszustem. Donośne „Zabić ich!” wyraźnie przedstawiło, co pomyślał na ten temat kapłan.

Próbowałam interweniować. I może bym załagodziła sytuację gdyby nie fakt, że kazał nam oddać broń. Spojrzeliśmy tylko na siebie i już każde z nas wiedziało, że draka skończy się bitką. Rozejrzałam się tylko wokoło. Byliśmy otoczeni. Velosi już szykowali się do ataku ale niewolnicy, na szczęście, przytomnie padli na ziemię i próbowali się odczołgać z dala od miejsca bitwy. „Na schody!” krzyknął Navrik i ruszyliśmy do ataku. Pierwsza część walki była nawet zabawna – tłum rzucał w nas co miał pod ręką, zwykle nie trafiając, Navrik jednym ciosem zabił dowódcę Velosów, kapłan rzucił się do ucieczki w górę schodów i miał bardzo zdziwioną miną, kiedy pędem minęła go Mirim usiłująca dopaść Istotę, zanim ta się schowa. Navrik rzucił się więc do kapłana a Marv na szczyt. Ja pokrywałam schody i ściany za sobą gołoledzią i też parłam do góry. Niestety Istota zniknęła, kapłan zginął od jednego ciosu a cały budynek zaczął się chować, wsuwając się w piramidę. Nagle usłyszeliśmy pod sobą chrobotanie, Marv zrobił krok, schodek pod nim się złożył i wojownik poleciał w dół. Schodek zamknął się z powrotem. Krzyknęłam do Navrika, żeby mi pomógł. Uruchomił pułapkę i pomógł Maruvilowi się wygramolić. Od tej pory wszyscy poruszali się po krawędzi schodów. Zaczęły też do nas walić katapulty jakimś płonącym olejem, ale nasza nieoceniona łuczniczka, że się tak wyrażę, „wybuchła” wszystkie kilkoma strzałami. Teraz zaczęła się ta mniej przyjemna część... Pierwsza na szczycie Mirim dostrzegła, że mordercze posągi, umieszczone na kamiennych kolumnach uniosły się do szczytu piramidy (! ile to cholerstwo ma metrów wysokości?! dwieście?!) no i zaczęły do nas walić. Jak trafiły w cel to jeszcze pół biedy. Bum i już. Ale w cel nie trafiały, dwie świetliste kule zwykle omijały cel i zderzały się tuż za nim, by wybuchnąć i ranić wszystkich w zasięgu.
- Trzeba zniszczyć kolumny – krzyknął Navrik i lotem ruszył prosto do podstawy posągów.
Mirim i ja nic nie mogłyśmy zrobić z tej odległości, więc wezwałam ducha żywiołu i poprosiłam, by zmienił kolumny w piasek. Tylko czy zdąży do nich dotrzeć to już inna bajka...
Marv zdjął tarczę, położył na skraju piramidy, usiadł na niej i... zjechał w dół! Przez chwilę miałam taką wizję, że wjedzie w któryś z posągów i się o niego rozpaćka, ale nie, na szczęście wylądował dokładnie pomiędzy nimi, fiknął koziołka i trochę się poobijał. Mirim zrobiła dokładnie to samo, z jeszcze mniejszymi siniakami a ja... no cóż... nie mam tarczy, więc pozostały tylko skrzydła. Niestety, posągi, nie mając żadnych celów poza mną, skupiły uwagę właśnie na mnie. I może to dobrze – nie wiem czy chciałabym poczuć jak moje małe ciałko obija się o kamienne zbocze piramidy... nie miałam takiej szansy – świadomość wyłączyła się długo przed końcem zbocza.

Gdy wróciłam do świata żywych czułam każdą kostkę w swoim ciele. Bolało. Siedzieliśmy w owym małym pomieszczeniu na tyłach. Było tu zupełnie pusto. Marv i Navrik chodzili do wejścia i próbowali zniszczyć kopuły, Navrik tnącą sferą a Maruvil młotem. Mirim, gdy mnie już opatrzyła, strzelała wybuchającymi strzałami. W końcu jedna kolumna nie wytrzymała, pękła i przewróciła się na sąsiadkę. Drugi posąg walił nadal w każdego, kogo dostrzegł. Wokół wejścia zgromadziły się już dziwne kotowate i większość mieszkańców. Marv rzucił tam śmiertelne opary i chwilowo mięliśmy względny spokój. Ten stan nie mógł jednak trwać wiecznie.

Pomysłów było kilka i większość opierała się na naiwnej wierze Marva w jego niezwyciężoność. Ja jednak miałam już dość nierównej walki i nie wyobrażałam sobie, że wybiegniemy w ten tłum pod wejściem, unikniemy ciosów posągów i dotrzemy bezpiecznie do zabudowań, z których już tylko z kilometr zupełnie pustego zbocza i jedna działająca katapulta dzielą nas od skraju lasu...

- Marv – jęknęłam – czy ty naprawdę nie możesz nam przyzwać ducha? Otworzy bramę astralną i zanim skończy się czas działania oparów będziemy juz bezpieczni w lesie.
- No tak! Dlaczego ja na to wcześniej nie wpadłem – zakrzyknął zadowolony Marv? – Dajcie mi chwilkę.

Duch przybył i był nawet skory do współpracy. Zgodził się otworzyć nam bramę, zamknąć ją za nami, pójść z nami do lasu, otworzyć tam bramę i ponownie ją zamknąć za cenę drobnej przysługi, mianowicie wyjęcia ciernia z ogona. Zgodziliśmy się i już po kilku minutach siedzieliśmy bezpiecznie w lesie a Marv wszedł w posiadanie ciernia, który okazał się dużą ozdobną szpilką do płaszcza, magiczną na dodatek.

Śmierć chyba usprawnia jasność umysłu. Wymyśliłam, że żeby zmylić pościg musimy odlecieć z tego miejsca, bo w powietrzu śladów nie znajdą. Problem był tylko z Mirim, która ani latać nie potrafi, ani zmieniać się w zwierzaki. To także rozwiązałam – Marv obładował się rzeczami Mirim i Navrika, zamienił z tym wszystkim w sowę i poleciał a Navrik wziął Mirim na ręce i ruszył za nim. Tym samym mogą nas szukać do woli...

Zaszyliśmy się daleko od wioski, na drodze z posągami. Navrik wspomógł mnie i Marva leczniczym snem a on i Mirim wartowali. Tego dnia elfka zachowała się jak wzorowy snajper: ich uwagę zwróciły szelesty, dostrzegli grupkę T’skrangów i ludzi, zdecydowanie pochodząca z piramidy. Początkowo starali się nie rzucać w oczy, ale gdy jeden z nich spojrzał prosto na Mirim ta, niewiele myśląc, wystrzeliła i zdjęła go jednym strzałem. Reszta się zorientowała. Czterech zginęło od strzał, sześciu Navrik uśpił, zakneblował, zasłonił oczy i przywiązał do drzewa. Trupy odrzucili spory kawałek dalej – zajęły się nimi w nocy dzikie zwierzęta. Nie był to pościg a tylko leśni zbieracze jedzenia i myśliwi, ale cóż – ostrożności nigdy za wiele.

Rano, wyspani i zregenerowani, powróciliśmy do mojego pierwotnego planu, czyli odbicia krasnoludów. Plan był banalny: w nocy podkradamy się do Wujemby, informujemy go, że rano ma uprzedzić wszystkie krasnoludy, które chcą wrócić do domu, że ich odbijemy i zgromadzić w jednym, konkretnym miejscu. Na umówiony znak, czyli ostrzelanie przez Mirim katapult na tyłach piramidy, wszystkie mają się rzucić do lasu a my będziemy osłaniać ich odwrót. Plan był prosty i przejrzysty. Nie mógł się nie powieść. Część nocną przeprowadziliśmy bez większych problemów. Część dzienna także przebiegła sprawnie. Zanim strażnicy, w zamieszaniu wywołanym przez łuczniczkę, zorientowali się, że krasnoludy uciekają, te były już w lesie. Dołączyła do nas Mirim i pędem ruszyliśmy do znajomej wioski Katanich.

Już bez niespodzianek i trudności dotarliśmy na miejsce. Niestety było to już długo po terminie, w którym miał czekać na nas statek, więc poprosiliśmy Katanich o gościnę dla nas i krasnoludów zaś Navrik, Lilianna i Mirim mieli zostać wysłani po nasz statek. Marv, by skrócić ich podróż, postanowił wysłać ich do najbliższego swojego kręgu wysokokręgowym czarem Przejścia pomiędzy kręgami. Pomysł był dobry i szybki. Przynajmniej w tamtym momencie. Gdybyśmy wiedzieli, że będzie nas tak słono kosztował pewnie poszlibyśmy piechotą przez dżunglę... Nie wiedzieliśmy...

Lili, Navrik i Mirim bezpiecznie wrócili statkiem i wkrótce cała nasza drużyna, gryf i krasnoludy znaleźli się w Throalu. Tam się rozdzieliliśmy. Marv, En, Harag i Mirim polecieli do Krwawej Puszczy by poszukać tajników do zbroi Marva, ja zabrałam się z karawaną do Głębi Glenwood by podnieść się w kręgach Mistrza Wiatru a po szkoleniu planowałam podróż do Throalu by podszkolić Mistrza Żywiołów i trochę popracować, zaś Lili i Navrik zostali w Throalu by uczyć innych adeptów i pracować.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
Ostatnio zmieniony przez Auraya 2012-04-01, 21:33, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-04-12, 17:38   

Oko w oko ze Skazą


Pierwsze ostrzeżenie


Siedziałam sobie spokojnie w Głębi Glenwood i szkoliłam się, gdy podczas medytacji poczułam coś dziwnego - jakby ktoś próbował się przebić przez moją magiczną barierę. Rozejrzałam się ale nie dostrzegłam niczego niezwykłego. Spróbowałam ponownie. Znów, po chwili, pojawiło się to samo uczucie. Zaniepokojona, postanowiłam przerwać medytację. Moje szkolenie dobiegło końca, więc opuściłam ukochany las i udałam się w drogę powrotną do Throalu. Po naszych ciągłych problemach z horrorami, klątwami i duchami wolałam nie ryzykować dalszej medytacji dopóki nie porozmawiam z resztą drużyny.

W podziemnym królestwie bez trudu odnalazłam Liliannę. Zapytana o resztę drużyny oznajmiła, że szukają informacji, Marv koczuje gdzieś pod murami miasta a Mirim została w Krwawej Puszczy i zbiera tajniki do zbroi. Znając mojego byłego brata krwi obawiałam się zapytać, dlaczego koczuje pod murami, ale ciekawość zwyciężyła. Odpowiedź była taka, jakiej się spodziewałam - zatrważająca:
- Marv został naznaczony. Zmasakrował orkowy patrol i teraz nie zbliża się do miasta.
O moje nerwy! Skrzydła mi opadły w tamtej chwili. Klątwy i potwory jeszcze jestem w stanie przeżyć ale naznaczenie to już z lekka ponad moje siły...

Horror zwał się Skaza i miał masę "pożytecznych" mocy, na przykład astralny kamuflaż i zero możliwości przyjęcia formy fizycznej. Nie dość, że na dźwięk jego imienia nawet łowcy horrorów wykonywali taktyczny odwrót, to jeszcze żeby paskudę zatłuc trzeba wejść w astralną a jedyna osoba, która może go przywołać i otworzyć bramę, jest naznaczona i całkowicie poddana jego woli. Świetnie! Jakby tego było mało, wrócił Navrik z Haragiem i oznajmił, że łazi za nimi Cień. Nadmienię, że rozmowa odbywała się bez słów: Navrik przekazywał myśli swojej siostrze a ona nam za pomocą talentu połączenia myśli. Zerknęłam w przestrzeń, odchrząknęłam i uniosłam w górę dwa palce - drugi cień czaił się pod ścianą karczmy. Navrik wpadł na pomysł, że się rozdzielimy: każdy z nas pójdzie w inną stronę i sprawdzimy, za kim podążają cienie. Osoby od nich wolne spróbują znaleźć pomoc. Ostrzegł mnie też, żebym nie korzystała z czarów bo horror je spacza. Tak też zrobiliśmy. Ja i mój Cień zostaliśmy w karczmie, Navrik i jego Cień krążyli bez ładu po mieście a reszta szukała wiadomości i pomocy u osób z Kręgu.

Muszę przyznać, że zwątpiłam tego dnia w cel i słuszność dyscypliny Łowców Horrorów. Pomimo rozległych kontaktów Krąg nie znalazł nikogo na tyle odważnego, by zechciał otworzyć nam bramę astralną, przywołać horrora czy stanąć z nami do walki. Gdyby mnie ktoś zaproponował poskromienie szalonych duchów żywiołów czy, pozornie niemożliwą do wykonania, kradzież zaczęłabym się zastanawiać, jak najefektowniej to zrobić, tymczasem wielcy Łowcy Horrorów zastanawiali się, jak się z tego wykręcić. Widocznie ścieżka ich dyscypliny jest inna niż to nam było przedstawiane do tej pory.

Pozostawieni sami sobie musieliśmy wymyślić dobry plan. Navrik podjął się przywołania horrora, Marv cały czas zwodził bestię mówiąc mu, że do używania prostych czarów ksenomackich konieczne są kręgi, więc i przywołanie i bramę astralną można było stworzyć bez wzbudzania podejrzeń. Żeby zwiększyć nasze szanse postanowiliśmy to zrobić w czystej przestrzeni astralnej, a ta była albo na Białej Drodze albo w niedawno otwartym kaerze niedaleko Throalu. Padło na kaer. Przygotowaliśmy statek, zgarnęliśmy Marva, mówiąc mu, że lecimy plądrować kaer, i ruszyliśmy do Krwawej Puszczy po Mirim.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-04-14, 22:32   

Drugie ostrzeżenie


Wylądowaliśmy na skraju puszczy. Mięliśmy szczęście, bo patrol elfów akurat przechodził obok i wyszedł do nas. Poprosiliśmy o przekazanie Mirim wiadomości, że ma natychmiast wracać i czekaliśmy spokojnie na jakieś wieści. Minął dokładnie tydzień gdy elfka pojawiła się z kolejnym patrolem. Głośno poinformowaliśmy ją o zamiarze ograbienia kaeru zaś myślowo Lili przekazała jej plan przyzwania horrora. Pozostawiliśmy Krwawą Puszczę za sobą i obraliśmy kurs na Throal.

Na zachód od Throalu, w lesie, była niewielka wioska, otoczona palisadą. Spory plac przed wioską był wykarczowany z drzew a w lesie po drugiej stronie wioski słychać było uderzenia siekiery. Zatrzymaliśmy statek w pewnej odległości, nakazaliśmy Maruvilowi zostać z załogą a sami skierowaliśmy się do wejścia. Kilkanaście kroków przed bramą osadził nas w miejscu głos, zapewne dowódcy, każący się zatrzymać i powiedzieć, czego tu szukamy. Grzecznie stanęliśmy w miejscu i poprosiliśmy o gościnę i informacje. Mężczyzna chwilę się zastanowił, po czym kazał nam wykonać coś ładnego, by sprawdzić, czy nasze dusze są czyste. Stary, nic nie dający, zwyczaj trzeba było respektować, więc każdy z nas wziął się za coś, co najlepiej potrafi. Po kolei prezentowaliśmy nasze umiejętności artystyczne, gdy Lili gwałtownie podrapała się po twarzy, malowanej przez En, po czym dość głośno powiedziała "Przepraszam, zepsułam Twój malunek. Zacznij jeszcze raz." Spojrzałam na dziewczyny i dostrzegłam w oczach En przerażenie a na policzku Lilianny czarną plamę, która zdecydowanie nie była piękna. En zaczęła malować drugi policzek i po chwili wszyscy zamarliśmy - zamiast kwiatków i radosnych motywów z farby ułożyły się przerażające twarze. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Czyżby jednak horror potrafił spaczyć zdolności artystyczne..? "A psik! - kichnęła aktorsko Lilianna - Przepraszam En, chyba znów zrujnowałam Twoją pracę. Masz, maluj na ręce." Najwyraźniej jednak osoby z palisady dostrzegły co się dzieje i kazały nam się wynosić. Próbowaliśmy zaprzeczyć, uspokoić wieśniaków, gdy za naszymi plecami rozległ się wybuch. Marv stał na dziobie statku a z jego piersi strzelały wielkie kule energii i uderzały w palisadę zabijając każdego, kto za nią stał. Biegiem wpadliśmy na statek i odlecieliśmy, żeby stracić wioskę z oczu.

Problem zgromadzenia informacji o położeniu kaeru, w którym powinna być czysta przestrzeń, pozostał. Postanowiłam spróbować zdobyć informacje własnoręcznie. Przebrałam się za wietrzniackiego chłopca, wsiadłam na Zefira i ruszyłam do wioski. Wieśniacy nie chcieli słuchać wyjaśnień i ostrzelali mnie. Ukryłam się więc w lesie za wioską czekając na drwali a Zefira odesłałam na statek. Czekałam godzinę, może dwie. Gdy drwale się zjawili, pod eskortą kilku strażników, przysunęłam się do jednego z nich, i ujawniłam swoją obecność prosząc o coś do jedzenia. Natychmiast otoczyli mnie strażnicy i reszta drwali, ale na tyle przekonująco zagrałam ofiarę ich niesłusznego napadu, że uwierzyli mi, nakarmili i nawet zaczęli ze mną rozmawiać. Niestety jedyny drwal, który nieopatrznie wygadywał pożądanie przeze mnie informacje, był natychmiast uciszany przez innych. Główkowałam właśnie, jak wyciągnąć od niego położenie kaeru gdy w wiosce rozległo się bicie dzwonu, jakby na alarm. "Co się dzieje - spytałam?" Odpowiedź zniknęła w potwornej wichurze, która zerwała się wokół nas. Liście, gałęzie, kamienie, to wszystko poderwało się z ziemi i latało w powietrzu. Zerknęłam w astralną i z przerażeniem zorientowałam się, że centrum tego kataklizmu to ja! Ze mnie strzelały pasma energii i drwale padali jeden po drugim. "Uciekajcie!" krzyknęłam i sama odleciałam w przeciwnym kierunku, by okrężną drogą wrócić na statek. Dopiero kilka dni później przyszło zrozumienie... Navrik kazał nie rzucać zaklęć a ja, w trosce o towarzyszy, rzucałam na nich "Odporność na trucizny" to był błąd, który kosztował mnie naznaczenie...
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-04-14, 22:36   

Czy jest wśród Was Trubadur? Pieśń bohaterską chciałabym sklecić, ale proza zdecydowanie lepiej mi idzie :-P

Jak jest niechże się zgłosi :-D
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-04-18, 16:41   

Droga do kaeru - drużyna się rozpada


Zirytowany sytuacją Harag władował się na gryfa i poleciał do wioski. Nie zatrzymywaliśmy go i okazało się to dobrą decyzją. Został ostrzelany, co nie wzbudziło w nim żadnej reakcji. Strzały odbijały się od pancerza i padały na ziemię, podobnie kamienie i inne rzeczy, którymi zdesperowani mieszkańcy próbowali zatrzymać orka. Ten, niezrażony, szedł do przodu i cały czas mówił. Spanikowani mieszkańcy zaczęli uciekać, więc Harag rozwalił bramę i, prócz wyjaśniania zaistniałej sytuacji, zaczął przekupywać mieszkańców. Odniosło to zamierzony skutek: wioska przestała się ewakuować a jeden z mieszkańców, za hojną opłatą, zgodził się doprowadzić nas do kaeru. Ruszył z Haragiem lądem a my, statkiem, powoli przesuwaliśmy się za nimi. Niestety spostrzegawczy ork dostrzegł, że czają się za nimi cienie, zapłacił mężczyźnie, poprosił o dokładne wskazówki, jak dotrzeć do kaeru i odesłał go do wioski, sam zaś wrócił na statek. Polecieliśmy.

Wydarzenia następnej godziny wciąż pozostają dla mnie częściowo niejasne. Horror mówił do nas. Groził, kazał zawrócić statek. Lili uparcie parła w niebo, jak najwyżej, do czystej przestrzeni a Marv ustawiał krąg, zdecydowany najwyraźniej przywołać bestię na statku. I wtedy Mirim i Harag zaczęli mówić, mówić do siebie, a raczej do horrora. Załoga spanikowała. Posadzili statek i krzycząc, że jesteśmy przeklęci rzucili się do ucieczki. W pewnym momencie zorientowałam się, że na statku, prócz mnie, została tylko Mirim, Marv i Harag. Nie zastanawiając się poderwaliśmy statek. Krąg był gotowy, pozostało tylko dotrzeć jak najwyżej. Szczęściem Mirim nie potrafiła latać statkiem, słuchała dokładnie moich rozkazów i wytycznych i statek zaczął się wznosić. Tymczasem Marv i Harag uparli się, że potrzebujemy załogi. Harag poleciał negocjować i znów dowiódł jak charyzmatyczną postacią jest kiedy chce. Cała załoga zgodziła się wrócić i zaopiekować statkiem gdy my rzucimy się do walki z horrorem. Reszta naszych towarzyszy zniknęła.

Zaokrętowaliśmy załogę i rozpoczęliśmy wędrówkę w górę. Załodze wyjaśniliśmy, że przeniesiemy się przestrzenią astralną z dala od statku a oni mają Jastrzębia bezpiecznie odstawić do Throalu. Marv przyzwał ducha i poprosił go, by ten, na wskazany znak, otworzył bramę astralną. Gdy przestrzeń wokół nas zrobiła się czysta spojrzałam na Marva i uniosłam w górę kciuk. Marv stał chwilę nad kręgiem, utkał czar, nachylił się i, dotknąwszy kręgu, wypowiedział imię Skaza. W tej samej sekundzie pojawiła się brama astralna. Wojownik skoczył do środka a ja spojrzałam w przestrzeń - horror się nie pojawił... "Nie ma go" - jęknęłam. Zobaczyłam jak topór Marva błyszczy dziwnym czarem a potem rozpada się na kawałki. "Pożałujecie tego!" usłyszałam w głowie. "Słyszeliście głos?" spytałam towarzyszy. "Jaki głos?" padła jednomyślna odpowiedź. Niewiele myśląc wskoczyłam do astralnej.
- Marv. Tylko my jesteśmy naznaczeni. Mirim i Harag nie - poinformowałam wojownika. - Co robimy?
- Nie wiem. Nie wiem. Na prawdę nie wiem - Marv wyglądał jakby się poddał.
- Słuchaj. Oddajmy im nasze przedmioty wzorca i ukryjmy się w kaerze. Może oni znajdą jakiś sposób, by nam pomóc. A jeśli nie to... To zawalimy wejście do kaeru i zostaniemy tam do śmierci. Bez nas nic im nie grozi.
- Masz rację. Tak zrobimy.
Zdjęliśmy przedmioty wzorca, wzięłam je w rękę i wyciągnąwszy ją w stronę Haraga wybiegłam z bramy. Ogarnęła mnie ciemność.

Z relacji Haraga: Staliśmy z Mirim na pokładzie i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Mała powiedziała, że horror się nie pojawił i wlazła w bramę za Marvem. Zastanawiałem się czy iść za nimi, gdy nagle wietrzniaczka wyskoczyła z ciemności prosto na mnie, z wyciągniętą ręką, jakby chciała mi coś dać i padła na pokład nieprzytomna. Zaraz za nią wyleciał Marv i też zaliczył podłogę. W miarę delikatnie rozłożyłem palce wietrzniaka i wyjąłem przedmioty wzorca jej i wojownika. Zastanawiam się, co tez oni wymyślili, gdy nagle Marv się podrywa, chwyta małą i hop! za burtę. Krzyknął tylko "Uciekajcie!" i już był na dole.

Gdy się ocknęłam staliśmy z Marvem już na ziemi a Jastrząb odlatywał. Horror kazał nam zatrzymać statek, a gdy odmówiliśmy posłał w jego stronę ognisty pocisk. Od osmalonej burty oderwał się kawał drewna.
- Leć za nimi i każ im wylądować albo zniszczę statek - nakazał mi w głowie.
Poleciałam. Powoli, nie spiesząc się. Krzyknęłam by wracali. Zero efektu. Kolejny pocisk szarpnął statkiem i Jastrząb się zatrzymał. Zaczął opadać, gdy zobaczyłam sylwetkę orka na gryfie startującego ze statku i lecącego pełnym pędem jak najdalej od nas. Gdy statek się obniżył, Mirim na latającym płaszczu także go opuściła i pognała w ślad za Haragiem.
- Użyj talentu i krzyknij, że mają wrócić - zażądał horror.
Otworzyłam usta, ale zamiast moich słów wydobył się z nich potężny krzyk:
- Nigdy nie będziesz pewny, czy nie czaję się w cieniach za Twoimi plecami!
Nie zrobiło to wrażenia na naszych towarzyszach. Zawróciłam do Marva.
- Idziemy do kaeru - zarządziłam.
Sylwetki Haraga i Mirim malały na horyzoncie.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Habib 
Opiekun IX Kręgu
Smok Karatenga


Wiek: 40
Dołączył: 22 Paź 2006
Posty: 1005
Skąd: Czďż˝stochowa
Wysłany: 2012-04-20, 15:06   

Auraya napisał/a:
Czy jest wśród Was Trubadur? Pieśń bohaterską chciałabym sklecić, ale proza zdecydowanie lepiej mi idzie :-P


Zapytaj Dziewica. Napisz do niego na maila.
_________________
Habibsite.pl
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2012-04-20, 21:54   

Dzięki Habib :D Nie omieszkam spytać.

A tymczasem, przed Wami, kolejna odsłona opowieści.

Miłej lektury
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template junglebook v 0.2 modified by Nasedo