Poprzedni temat :: Następny temat
Historia drużyny Kaeru Nadzieja
Autor Wiadomość
Sethariel 
Opiekun X Kręgu


Wiek: 40
Dołączył: 10 Cze 2006
Posty: 1861
Skąd: Wejherowo
Wysłany: 2011-03-16, 18:14   

Ooo. Ciekawie.

Tajemnice księgi Hozyrysa
_________________
Wojciech 'Sethariel' Żółtański
Gry-Fabularne.pl - serwis o grach fabularnych
 
 
 
Cezary 
Nowicjusz

Dołączył: 15 Wrz 2010
Posty: 5
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-03-17, 13:25   

Razan się zirytuje ;]. Choć w sumie nic to nie zmieni bo i tak wiedzieliśmy że wyniknie z tej przygody pasztet...
 
 
Piotrek 
Czeladnik VIII Kręgu


Wiek: 40
Dołączył: 24 Cze 2008
Posty: 379
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-03-17, 17:36   

Czyli rozumiem, że będę musiał poczekać :) szkoda...
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-03-21, 13:08   

Włamanie do Kroniki




W środku nocy obudził mnie podejrzany dźwięk w moim pokoju. Było to coś na granicy słyszalności, dobiegające od strony stolika stojącego w moim pokoju w „Szlachetnych Nadziejach”. Bezszelestnie upewniłem się, że mój miecz leży nadal tuż przy łóżku i wytężyłem wzrok. Panowała niemal całkowita ciemność a jedyne nikłe promienie światła wpadały przez mikroskopijną szparkę pod drzwiami wejściowymi i przez dziurkę od klucza. Jako Elf, zwykłem doskonale dawać sobie radę przy samym świetle gwiazd, przesłoniętym nawet przez gęste chmury, ale noc w Throalu wyznaczana jest przez gaszenie się wielkich kryształów świetlnych, których przygaszone światło nie przebijało się przez zamknięte okiennice. Czytałem kiedyś rozprawę Mistrzów Żywiołów mówiącą, iż tak naprawdę światło ma charakter zbliżony do niewidzialnego dla oka pyłku, który odbijając się od wszystkich przedmiotów w naszym świecie, pokazuje nam jak one wyglądają. Jeśli to prawda, tej konkretnej nocy w moim pokoju ziarna tego pyłku można było policzyć na palcach.

Niemniej, utrzymując wciąż miarowy oddech i udając sen, wytężyłem swe wszystkie zmysły, których pozazdrościć mógłby każdy przedstawiciel innych ras Dawców Imion. Po chwili zdołałem spostrzec, że jakaś postać, zachowując ogromną uwagę i ciszę pochyla się nad mym dobytkiem leżącym na stole i coś przy nim majstruje. Mając taki bardzo niedokładny obraz sytuacji, chwyciłem broń, zerwałem się na nogi i przystawiłem jej sztych do ciała włamywacza. Ten widocznie też był zaskoczony, bo znajomym głosem zawołał: „Och! Aleś mnie zaskoczył!” W ciągu chwili okazało się, że był to Harag, którego nie spodziewałbym się zastać przy złodziejstwie.
Zapaliłem kryształ i okazało się, że Ork aby zachować ciszę przypełzł do mnie po wykręceniu swojej drewnianej nogi. Nie mniej dziwiący był fakt, iż uczynił to będąc całkowicie trzeźwym. Najbardziej jednak zaszokowało mnie to, że próbował on myszkować w spisywanej przeze mnie „Historii Drużyny Kaeru Nadzieja”! Otóż, wyszło na to, że HRR pozazdrościł mi roli znanego w cywilizowanej Barsawii pisarza. Chciał on niepostrzeżenie dokleić w mojej Kronice rozdział swojego autorstwa traktujący o naszej ostatniej walce z konstruktami Horrora, aby po skopiowaniu jej przez Wielką Bibliotekę, dumnie móc wypinać pierś.

Skrytykowałem bezczelnego ciemnoskórego Adepta i wygnałem do swojego pokoju. Niemniej jak już ochłonąłem, rzuciłem spojrzenie na efekt bez wątpienia kilku dni pracy Orka. Byłem zdziwiony, że w ogóle potrafi on pisać, a to że umie budować złożone zdania, wprawiło mnie w głęboką zadumę. Po kilkugodzinnych namysłach, z rana przeprosiłem Orka za zbytnie uniesienie się. Rzekłem do niego, że jeśli ma ochotę szlifować swój warsztat pisarski, chętnie służę mu swoją pomocą. Często w trakcie przygód Drużyny, mnie pochłaniają inne obowiązki, a warto by potomni poznali naszą dolę dokładnie. Jeśli Har będzie chciał, może uzupełniać moje streszczenia takich zdarzeń, w których nie brałem pełnego udziału, a ja postaram się włączyć je do„Historii Drużyny Kaeru Nadzieja”…

Niechaj jednak wszyscy Elfy, Ludzie, Krasnoludy i inni Dawcy Imion wiedzą, że praca ta na zawsze będzie „Kroniką Zaratustrana” i nikogo innego.
Tako Wam rzecze Zaratustran!
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-03-28, 14:50   

Rozstrzygnięcie konkursu haftów

Zadanie w Servos

Żołnierze z innego świata





Dzień przed odlotem powietrznej galery, na której mieliśmy dostać się do Travaru, rozstrzygnął się konkurs, który ogłosiłem. Pojawiło się wiele pięknych, piękniejszych i jeszcze bardziej pięknych niewiast różnych ras, które przyniosły cudnie wyhaftowane szarfy. Wiele córek Człowieczych krępowało się wywiesić swe ładnie zrobione dzieła, acz nie tak bogato jak niektórych Krasnoludek. Kiedy miałem już wybrać najpiękniejszą z szarf, od strony grupy zgromadzonych w gospodzie Elfek poleciała magiczna strzała. W niespotykany sposób zerwała wszystkie szarfy z płachty materiału, do której były przypięte po czym zapłonęła. Efekty wielu godzin pracy dziesiątek niewiast dosłownie poszły z dymem.

Po sekundzie ze strzały zaczęła rozwijać się niespotykanie utkana, delikatna szarfa, wykonana jedynie z żywych pnączy, które zdawały się kwitnąć. Trzymająca łuk wspaniałej urody Elfka, która przedstawiła się jako Ailea, przeprosiła wszystkich za sposób w jaki wkroczyła w szranki. Nie muszę pisać, że od razu stała się ona zwyciężczynią mojego konkursu, podobnie jak zdobywczynią mojego serca?

Po chwili Narvik nie mogąc pozwolić by go ominęła wrzawa wybrał spośród „przegranych” i tych, które nie odważyły się wystartować jedną szczególnie ponętną dziewoję i przypasał sobie jej szarfę. Zabawom tego wieczora nie było końca, ja zaś raczony najlepszym winem jakie mieli w „Szlachetnych Nadziejach”, poznawałem bliżej uroczą Aileę…

Następnego ranka musieliśmy niestety ruszać do Travaru. Wsiedliśmy na pokład galery dowodzonej przez burkliwego Krasnoluda. Ja miałem okazję popracować trochę przy wiośle tak dużej jednostki, kiedy Lilianna próbowała się zaprzyjaźnić z jej kapitanem. Ten bardzo konkretny Krasnolud wszystkie cenne uwagi mojej nauczycielki traktował zdawkowo i nie zwracał na nie większej uwagi. Nie muszę pisać, że Lili była bardzo niepocieszona z powodu niedoceniania jej wiedzy i doświadczenia?

Drugiego dnia podróży zatrzymaliśmy się nad niedużą osadą położoną niedaleko wężowej rzeki. Zeszliśmy na ląd rozprostować kości i zmoczyć swe gardła miejscowym piwem i winem. Jak to bywa w takich sytuacjach, zaczepił nas jeden z miejscowych Ludzi. Poprosił byśmy porozmawiali z naczelnikiem tej wioski, który miał do nas prośbę. By nie rozwlekać specjalnie tego tematu, opiszę tylko, że grupa jakichś odzianych w ciężkie zbroje Trolli zamordowała kilku myśliwych, a wcześniej zniszczyła pobliską wieś T’skrangów. Mieszkańcy tej osady nie mieli odwagi wychodzić z wioski i oczekiwali na rychły atak tych szaleńców. Muszę wspominać, że czym prędzej powiedzieliśmy kapitanowi naszego statku, że rezygnujemy z dalszej podróży i pomagamy miejscowym?

W trakcie bardzo udanego poczęstunku jaki zgotowali nam tutejsi Ludzie i Krasnoludy, próbowałem wprowadzić odrobinę miłości w życie młodej En i pomagałem miejscowemu myśliwemu zdobyć jej serce. Niestety Władczyni Zwierząt nie była tym zainteresowana i zrobiła wszystko co mogła aby zniechęcić Zenona. Szkoda bo mężczyzna ten był bez wątpienia najlepszym kandydatem jakiego osada ta mogła zaoferować…

Z rana mieliśmy wyruszać w drogę. Wtedy naszym oczom ukazał się jakiś nieznany mi Ork. Wyglądał bardziej nawet nietypowo niż HRR, był bowiem klasycznym albinosem. Co ciekawe Harag go znał i powiedział nam, że pochodzi z Kaeru Nadzieja. Jak ktoś taki mógł się tam ostać niezauważony przez moje bystre oczy, tego nie wiem. W każdym razie po małej scysji z Mirim, która koniecznie chciała wyrwać mu włosa, dołączył on do tego wypadu. Uznaliśmy, że to dobry pomysł, gdyż Zargot bez wątpienia również był adeptem, a ilość broni jaką miał przy sobie wystarczyłaby niemal do uzbrojenia tutejszej osady.

Po kilku godzinach marszu idąc śladem przeciwników znaleźliśmy ciało jakiegoś nieszczęśnika, którego przybito do drzewa i rozpłatano na dwoje. Po spędzonej nocy, mieliśmy spotkać się z wrogiem. Kiedyśmy podążali tropem krwawych napastników, usłyszeliśmy niedaleki odgłosy walki. Nie czekając chwili pobiegliśmy w tamtą stronę i ujrzeliśmy ogromnych wojowników odzianych w zbroje płytowe ponabijane kolcami i zdobione mrocznymi runami, noszących rogate hełmy. Widząc, że prawdopodobnie nie są to jednak Trolle i tak wiedzieliśmy, że to ich tropimy. Zakuci w stal wojownicy bili się z grupą odzianych w jednakowe mundury i kolczugi Ludzi, którzy starali się przetrwać atak potężnych przeciwników.

Kimkolwiek by nie byli napastnicy, nie spodziewali się dzielnej Drużyny Kaeru Nadzieja! Co prawda Narvik zdenerwowany odparciem swojego pierwszego ataku odleciał poza zasięg przeciwników, ale ja wraz z pozostałymi Adeptami stawiałem im odważnie czoło. Kiedy ja powalałem jednego wojownika za drugim, En osłaniana przez białoskórego Orka próbowała wyzwolić w sobie wściekłość dzikiej bestii. Jej Talenty zapewne przyniosłyby większy skutek, gdyby nie Mirim, która najpierw omyłkowo przeszyła strzałą przywódcę broniących się żołnierzy, a chwilę potem wbiła kolejną w plecy Zargota. W każdym razie nie minęła minuta, a razem z oddziałem Ludzi pokonaliśmy ostatnich ogromnych wojowników.

Pragmatyczny białoskóry Ork upewniwszy się, że wielkie topory nie mają na sobie znamion Horrorów, przytroczył je do jednej z huttaw, które z nami szły. Powiedział nam także, że przeciwnicy wyglądający jak ogromni ludzie, są tak naprawdę konstruktami Horrora. Przy okazji okazało się, że Zargot podążał ścieżką Zabójcy Horrorów i stąd jego wiedza w tej kwestii.
Ocaleni przez nas żołnierze okazali się być natomiast inną tajemnicą. Otóż wyszło na jaw, że pochodzą z zupełnie innego świata! W trakcie eksploracji tajemniczych ruin przenieśli się w okolice Throalu i szukają od tej pory drogi powrotnej do siebie. Niestety wraz z nimi pojawiło się w Barsawii dużo takich właśnie konstruktów Horrorów, które chcą zniszczyć ich świat. Widać wszędzie gdzie jest cywilizacja są i najwięksi jej przeciwnicy.

Hrabia dowodzący żołnierzami, z ksiąg dostępnych w Świętym Imperium z którego pochodzili, dowiedział się o miejscu zwanym Varenna. Spodziewali się odnaleźć w nim bramę do swej ojczyzny. Jako, że my niegdyś zwiedziliśmy Kaer o takiej nazwie, a na dodatek zostawiliśmy w nim w przestrzeni astralnej cenną księgę, postanowiliśmy pomóc raz jeszcze przybyszom...
Turniej drużyn, który organizował Talib Ill Archimond w Travarze miał się odbyć za kilka tygodni i mogliśmy sobie pozwolić na pewną zwłokę, niemniej potrzebny nam był czas na przygotowania. Wraz z żołnierzami do Varenny ruszyli jedynie HRR, En i Auraya. Podróż zajęła im kilka dni i wiązała się oczywiście z pewnymi niebezpieczeństwami.

Nie będę dokładnie rozwodził się nad jej przebiegiem, skoro czytelnicy nie będą mogli przeczytać relacji z pierwszej ręki. Stwierdzę jedynie, że przybysze trafili do swojego domu, a Drużyna Kaeru Nadzieja pomimo prób, nie odzyskała księgi należącej niegdyś do niegodziwego Tyrlaana – Ksenomanty służącemu Horrorom i wykorzystującego je zarazem do swoich celów.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-03-30, 15:04   

Podróż po Smoczą Łzę

Sprawnie przeprowadzone walki





Kiedy byliśmy w Travarze, medytując przydatne w nadchodzącym turnieju Talenty i czekając na powrót towarzyszy, zwrócił się do nas jeden z tutejszych magów zwany Imieniem Faggot. Zaoferował nam początkowo możliwość zakupienia cząstek orichalku, a po przeprowadzonych przez Navrika negocjacjach, zaoferował nam orichalk wart około dwa tysiące srebrników. Wystarczyło, że bezpiecznie doprowadzimy go do niewykończonego Kaeru znajdującego się w dolinie pomiędzy Górami Smoczymi a Górami Grzmotu, skąd chciał wydobyć magiczny przedmiot zwany Smoczą Łzą. Ostatnimi czasy coraz trudniej było nam dostać lub znaleźć ten metal, więc po długim namyśle zgodziliśmy się na tę szybką misję. Nie bez znaczenia było to, że w podróżny to Czarodziej opłacał nasze wyżywienie, a ceny w Travarze przed planowanymi na Święto Ziemi turniejami zdecydowanie wzrosły.

Kiedy do miasta przybył HRR i reszta Drużyny Kaeru Nadzieja, wyruszyliśmy w podróż rzeką Byrozą na południe. Podróż nie obfitowała w wielkie przygody i po zejściu z pokładu parostatku udało się nam w kilka dni dotrzeć do doliny. Jedyne zajście miało miejsce kiedy Sinis wyruszył na polowanie i natknął się na stado małych przerażających pomiotów Horrora. Nie było to bardzo groźne spotkanie, gdyż sam, z pomocą swoich troajinów zdołał wszystkie pokonać.

U podnóża Gór Smoczych było mniej spokojnie. Nad nami latały dziesiątki Wyvernów, które na szczęście póki co nie zachowywały się agresywnie. Gady te są same w sobie niebezpieczne, ale zaczęły budzić nasze przerażenie przed jakimś rokiem. Znaleźliśmy wtedy przy zwłokach pewnego nieszczęśnika odpis traktatu napisanego przez Taliba. Wywodzono w nim, że Wyverny są niczym innym jak młodymi Smokami, które w pewnym okresie życia tracą swoją inteligencję oraz moce magiczne i zaczynają siać zniszczenie. Odradzono też walkę z nimi, gdyż każdy kto będzie tak czynił, naraża się na gniew smoczego opiekuna młodych.

Unikając tych stworzeń, przeszukaliśmy rejon wskazany przez Faggota i bez większego trudu odnaleźliśmy jaskinię skrywającą Kaer. Odczytawszy runy zdobiące ściany przy jego otwartych wrotach, dowiedzieliśmy się, że miał on nosić Nazwę Smoczej Twierdzy. Wszystko jednak wskazywało na to, że nie został nigdy zamieszkany. Wybudowane budynki nie miały wstawionych drzwi, zaś zabezpieczenia wejścia nie zostały aktywowane. Ogromnego kunsztu rzeźby strzegące wejścia wyglądały niczym Smoki zaklęte w kamieniu.

W najdalej położonej od wejścia komnacie spoczywał magiczny przedmiot, który chciał zdobyć mag. Nałożono na niego wiele zaklęć, których efekty rozpościerały się na całą jaskinię, więc obawialiśmy się tego co może nastąpić po jego podniesieniu. Faggot widocznie obawiał się najmniej i podszedł do postumentu, po prostu biorąc artefakt. Zawirowała wokół nas magia, a od wrót słychać było ryk. Po chwili walczyliśmy już z czterema miniaturowymi Smokami, które przed chwilą były jeszcze zwykłymi ozdobami korytarza. Bestie ziały ogniem a także uderzały silnie i celnie swoimi szponami, niemniej zdołaliśmy pokonać je bez wielkiego poświęcenia. Nie myślcie jednak, że nie był to ani trochę wymagający przeciwnik. Mała rana zadana mi przez jednego gada zdołała mnie przecież prawie powalić, dzięki magicznemu smoczemu jadowi. Doprawdy, strach pomyśleć co musieli przeżywać moi przodkowie ranieni przez nikczemnego Alamaise podczas obrony Królowej Dalii. Kiedy chcieliśmy opuścić jaskinię okazało się, że spokojne do tej pory Wyverny latają nerwowo przy jej wyjściu i chcą skosztować ciał Dawców Imion. Bez wątpienia wiązała się z tym jakaś magia Łzy Smoka, albo zabezpieczająca ten cenny przedmiot.

Zastanawiając się nad tym czy warto ryzykować życie i wściekłość Smoków dla jednego przedmiotu zaczęliśmy namawiać Faggota do odłożenia Łzy Smoka na miejsce. Wtedy otrzymał on z głębi Kaeru uderzenie czarem, które niemal go zabiło. Jedynie magia Navrika oraz pomoc Garlen zdołała ocalić pechowego Czarodzieja! Widząc jakiś cień skrywający się za rogiem pobiegłem za nim, a wraz ze mną moi przyjaciele. Ostatecznie po krótkim pościgu i uniknięciu kilku zaklęć nadciągających spoza zasięgu mojego nawet wzroku, ujrzeliśmy paskudną istotę. Nad ziemią unosiła się straszliwa masa składająca się ze skóry, macek i oczy – bez cienia wątpliwości Horror! Zaśmiałem się dodając otuchy mym przyjaciołom, co ocaliło nam poniekąd życie. Kiedy nasze serca ogarnęła groza, już po sekundzie zaczynaliśmy się otrząsać i ruszać do walki.

Powinienem napisać, że mieliśmy to zrobić, gdyż dla większości nie było takiej szansy. W ciągu dosłownie mgnienia oka do parszywego stwora doskoczył najpierw Marv, potem Navrik, a ostatecznie En. Ich mocarne uderzenia nie dały szansy bestii. Kiedy umierała poczuliśmy odpływ magii ze Smoczej Twierdzy, a Wyverny na jej zewnątrz ponownie się uspokoiły. Widocznie Kaer ten został wykorzystany do uwięzienia potwora by nie mógł siać dalszego zniszczenia przed Pogromem. Teraz, pozbawiony większości sił, nie mógł nam już zagrozić. Wróciliśmy do Travaru we względnym spokoju. Jedynie białoskóry Zargot, który wciąż nam towarzyszył, przez większość drogi narzekał, że taki potężny przedmiot przeszedł mu koło nosa.
Cóż… Bohaterowie nie zawsze muszą zdobywać mistyczne skarby. Tym bardziej Ci, których ścieżki Pasje tylko na chwilę skrzyżują z naszymi.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-04-08, 16:59   

Rwetes w Travarze

Wspaniały Turniej Drużyn






Powróciliśmy do Travaru na cztery dni przed początkiem oczekiwanego turnieju. Nie był to najlepszy okres do wynajmowania noclegu. Każda karczma była zapchana przyjezdnymi widzami, bohaterami, kupcami i Dawcami Imion z całej Barsawii. Miałem wrażenie, że tym razem do Travaru zjechało więcej osób niż widziałem rok wcześniej na Wielkim Turnieju Fechtmistrzów w Throalu. Ostatecznie Talib poradził nam poszukanie noclegu w „Rogach Gargulca” – potężnej karczmie ulubionej przez Adeptów goszczących w tym mieście. Pomysł był o tyle głupi, że karczma ta była teraz o wiele bardziej oblegana niż pozostałe gospody. Niemniej dzięki sprytowi i gładkim słowom, udało mi się zdobyć jeden pokój, gdzie przesunęliśmy łóżko i zamocowaliśmy hamaki.

W międzyczasie Lili poszukiwała swojego enigmatycznego narzeczonego. Na ile się orientuję był nim Powietrzny Żeglarz z naszego Kaeru, który zniknął po jego otwarciu. Dowiedziawszy się, że statek, na którym zaokrętowany był mężczyzna wyleciał właśnie z miasta, dziewczyna wpadła w zły nastrój. Wypity Hurlg nie był najlepszym remedium na smutek, ale doprowadził do wielu zabawnych sytuacji tego wieczora.

Kiedyśmy się obudzili, a niektórzy odrobinę przetrzeźwieli, ruszyliśmy by się zapisać. Wśród Dawców Imion chcących wziąć udział w turnieju Harag dostrzegł między innymi jakaś młodą dziewczynę, trzymającą w rękach prawdopodobnie mistyczną Laskę Wysysania, która potrafi pozbawiać Adeptów ich mocy. Na takiego przeciwnika musieliśmy wyjątkowo uważać. Podobnie zresztą jak na innych, gdyż wielu Dawców Imion nie ukrywało swoich magicznych przedmiotów, ani tego, iż są zdeterminowani by wygrać.

W każdym razie dowiedzieliśmy się, iż śmiałkowie są liczeni dosłownie w setkach, a turniej zaplanowany jest na trzy fazy. W każdej z nich uczestnicy musieli przebyć naszpikowany przeciwnościami labirynt, pokonać pozostałe pięć drużyn, które zdołają dojść do jego końca przeznaczonymi da siebie ścieżkami i zdobyć jajo strzeżone przez tajemniczego strażnika. Oprócz tego, przeciwne grupy mogły przeszkadzać na wiele sposobów w dotarciu do celu, gdyż poszczególne ścieżki nie były szczelnie obudowane i pozwalały na interakcje między śmiałkami. Na dodatek, członkowie drużyn pozostający na Arenie poza labiryntem mieli prawo walczyć między sobą. Wielu więcej zasad lub ograniczeń nie nałożono.

Pierwszego dnia Święta ku czci Ziemi, kiedy kończyłem akurat trzydzieści trzy lata mojego kroczenia po ścieżce życia, odbyło się przedstawienie wszystkich drużyn, które startowały w turnieju. Okazało się, że nie wszyscy są Adeptami i wystąpić miało sporo małych oddziałów wojskowych. Drużyny liczyły od trzech do dwudziestu kilku
Dawców Imion. Najbardziej rzucali się w oczy jednak Adepci. Znajoma grupa składająca się z Orków i Trolla radośnie grała na swoich głośnych instrumentach – był to Kamienny Zespół, o którym już pisałem raz czy dwa w niniejszej Kronice. W pamięci utkwiła mi też drużyna składająca się z kuglarzy, Trubadurów i akrobatów, która skocznie i wymyślnie przeszła wokół zbudowanej pod miastem areny, a także jakiś mały klan Trolli, który zdecydował się wystawić do walki swoich najgroźniejszych Powietrznych Łupieżców.

W pewnym momencie zobaczyłem piątkę Dawców Imion różnych ras, których wyróżniały magiczne bez wątpienia miecze, przywieszone u ich pasów. Każda broń wyglądała tak samo, prócz różnych esencji żywiołów, tkwiących w znaku umieszczonym na jelcu. Słyszałem o jednej osobie, która posiadała taki miecz i wy drodzy czytelnicy mogliście także o niej przed laty słyszeć. Otóż mieliśmy najwidoczniej przed sobą nową drużynę, do której należała Astrantia dzierżąca jeden z Mieczy Żywiołów. Najwidoczniej od czasów, gdy zaginęły Tarcze Barsawii, elfia Fechtmistrzyni wraz z nowymi przyjaciółmi zdołała zgromadzić wszystkie z tych podobno potężnych przedmiotów. Efektem było powstanie grupy zwącej się Pięcioma Mieczami.

Tacy właśnie znamienici przeciwnicy mieli się z nami mierzyć już następnego dnia. Po tych hucznych obchodach i przespanej nerwowo nocy, przed południem udaliśmy się na arenę. Nasza Drużyna, podobnie jak inne grupy stanęła przed wejściem do swojego korytarza. Cała konstrukcja była tak zbudowana by turniej był dobrze widoczny przez większość widzów, ale by nie odkrywać poszczególnych zagrożeń czyhających na śmiałków. Na umówiony dźwięk przejścia zostały otwarte, a pierwsza z komnat została odsłonięta. Ujrzeliśmy w niej garść żywotrupów stojącą wokół Horrora identycznego jak ten, z którym walczyliśmy w naszym rodzinnym Kaerze. Co ciekawe tych horrorów musiało być więcej, bo jedna z drużyn na sam widok przeszkody, wycofała się z walki i opuściła labirynt.

Od naszej poprzedniej walki z taką bestią minęło już kilka lat, co dało się zobaczyć po przebiegu tej potyczki. Ledwo zdołałem przeskoczyć nad żywotrupami i skierować na nie moje miecze, kiedy Narik i Maruvil zabili bestię. Dalej musieliśmy ominąć szereg pułapek, które sprawnie wskazała nam Auraya. W kolejnej komnacie czekało nas uchylanie się przed przeróżnymi młotami i ogromnymi ostrzami puszczanymi w ruch przez ukryte mechanizmy. Nie tracąc czasu, wskoczyłem na jeden z toporów i sprawnie przeskakiwałem z jednego lecącego ostrza na drugie, łapiąc się ich stylisk i wyczekując na odpowiednie momenty. Przejście po wyznaczonej na ziemi trasie było o tyle dodatkowo utrudnione, że pod zakratowaną podłogą kłębiło się stado krwawych małp, które starały się schwytać przechodzących Dawców Imion i wciągnąć do siebie. Zanim En i Har przy pomocy Aurayi uspokoili wszystkie zwierzęta, ja byłem już po drugiej stronie przeszkody i zablokowałem mechanizm.

Kiedy Auraya odnajdywała na dalszym korytarzu kolejne pułapki, w jej stronę poleciała strzała jednego z przeciwników, których grupa w tym czasie też akurat starała się przejść przez swoje ostrza. Jakkolwiek magia mojego Talentu osłabiła celność Łucznika, za którymś razem zdołał on trafić Navrika osłaniającego Wietrzniaczkę. Co więcej, obok niego pojawił się mag, który zaczął tkać wątek jakiegoś zaklęcia. Wtedy do dyskusji wkroczył Maruvil Dalbar, który przyzwał moce dostępne Ksenomantom. Jego dziadek i ojciec byliby dumni z syna widząc jak uciekają przed nim tamci Adepci.

Mając pozaznaczane na podłodze kolejne przeszkody, ominęliśmy je dosyć sprawnie. Gorzej było z pułapkami naciskowymi, które trzeba było przeskoczyć. Kiedy Marv chciał przejść wieszając się za kraty sufitu, okazało się, że są one od góry najeżone kolcami pokrytymi jakąś trucizną. Na szczęście magicznie zwiększona dzięki Aurayi odporność na trucizny pozwoliła Dalbarowi wyjść z tego bez szwanku. Ja natomiast miałem pecha podczas skoku nad pułapką. Zahaczyłem nogą o płytę naciskową i w moją stronę poleciały ostre włócznie. Jedna z nich przebiła mój bok na wylot. Widząc jak ciurkiem cieknie mi krew, zacisnąłem zęby i wyrwałem ostrze, po czy wypiłem eliksir leczenia. Dzięki pomocy głosicieli Garlen, po chwili byłem znowu zdolny do zmagań.

Tymczasem następna komnata kryła magiczne lustro wyglądające jakby uwięziono w nim jakieś szamocące się duchy. Navrik i Auraya przelecieli koło niego bez szwanku i widzieli już wejście do głównej komnaty, gdzie znajdowało się strzeżone jajo. Co gorsza, po chwili usłyszeliśmy stamtąd odgłosy walki i jakieś straszliwe krzyki. Ktoś musiał przed nami pokonać labirynt! W tym też momencie, kiedy Auraya sprawdzała czy w podłodze Sali nie tkwią jakieś kolejne pułapki, zawładnął nią jakiś czar i zaczęła bezwiednie lecieć w kierunku dziwnego lustra… Związany z Wietrzniaczką za pomocą Magii Krwi Maruvil pobiegł schwytać ją zanim dotknie tej dziwnej płaszczyzny. Po dwóch krokach znikł pod podłogą, która wyglądała nadal na stabilną.

Domyślając się, że jest to jakaś iluzja, Harag przeskoczył nad nią wybijając się ze swego konia i złapał Aurayę. Niestety nie wyhamował po skoku i Harag w efekcie dotknął wspomnianego lustra, po czym padł na podłoże trzęsąc się z zimna, a ręce duchów zaczęły go szarpać. Tymczasem ja uderzając celnie mieczem w podłogę przełamałem zaklęcie iluzyjne i powiedziałem innym jak zrobić to samo. Koniec końców udało się nam wszystkim przejść dalej, choć jeszcze kilka osób zostało zahipnotyzowanych przez tę magię, a kilka musieliśmy przeciągać za pomocą lin…

Tymczasem Marv wylądował gładko na ziemi dzięki swojej magii. Tam zobaczył biegnącego w jego kierunku Krasnoluda uzbrojonego w dwa magiczne nadziaki. Była to wreszcie walka, na którą Wojownik czekał, gdyż zmierzyć się miał z Adeptem swojej dyscypliny, o podobnym stopniu potęgi. Ciosy, których nie powstydziliby się potężni bohaterowie sprzed Pogromu padały jeden po drugim. Pomimo swojej nadnaturalnej siły Maruvil jednak musiał uznać wyższość Krasnoluda, który zdołał o kilka razy więcej wyprowadzić celny cios. Kiedy my zakończyliśmy zmagania na górze, Navrik zleciał na dół by sprawdzić co się dzieje z młodym Dalbarem. Zobaczył Krasnoluda, który opatruje naszego przyjaciela, podobnie jak wcześniej opatrzył kilku Dawców Imion, których poprzednio mocno poranił. Dwa niespodziewane ciosy z góry sprawiły, że niedawny przeciwnik Marva także po chwili leżał nieprzytomny.

Po minucie czy dwóch spokojnie weszliśmy do głównej sali zmagań. Ustawiony w nim był wielki przezroczysty basen z dziwacznym, ogromnym morskim stworem, uzbrojonym w wiele macek. Z drużyny, która dotarła tu przed nami zostały jedynie porozrzucane resztki. Stwór był tak dziwnie związany łańcuchami, że nie mógł bezpiecznie zostać zabity gdyż opadając zniszczyłby jajo tkwiące na dnie basenu. Póki się nie zbliżyliśmy nie atakował jednak. Nie wiedząc co to za istota, poradziłem En by użyła swojej mocy Władcy Zwierząt. Było to słuszne rozwiązanie gdyż po chwili straszliwa bestia spokojnie oglądała płynącą tuż koło niej Władczynię Zwierząt, która bezpiecznie wyciągnęła jajo i wypłynęła na powierzchnię.
Zatrąbiły fanfary i otworzyło się dodatkowe wyjście z komnaty. Wychodziliśmy jako zwycięzcy! Wszystkie konkurujące z nami drużyny, poza tą jedną pechową, nie zdołały dojść tak daleko… Po opuszczeniu areny zadedykowałem nasz występ i to zwycięstwo Ailei i co ciekawe, w moim kierunku poleciała strzała, która zatrzymała się tuż przed moimi piersiami. Po chwili strzała ta stanęła w płomieniach, a po kolejnej pozostał w jej miejscu kwiat. Nie zobaczyłem Łuczniczki, która ją wystrzeliła, ale będąc dobrej myśli włożyłem sobie kwiat we włosy za mym uchem.

Dwa dni trwały zmagania z pierwszym koszmarnym torem przeszkód wymyślonym przez organizatorów turnieju drużyn. Doprawdy ilość pieniędzy jaką kosztować musiało to przedsięwzięcie zapewne wystarczyłaby do wybudowania ogromnego pałacu. Inna sprawa, że dochód mieszkańców Travaru w czasie tegorocznego Święta Ziemi, a co za tym idzie późniejsze podatki z pewnością w znacznej mierze pozwoliły to pokryć. Poza Drużyną Kaeru Nadzieja jedynie bodaj ośmiu zespołom udało się pokonać przeciwności wymyślone przez organizatorów i swoich konkurentów. Zdołał tego dokonać między innymi Kamienny Zespół, ale w szczególny sposób zrobiła to grupa Pięciu Mieczy,

Astrantia i jej towarzysze po dźwięku oznaczającym początek zmagań, wybiegli ze swojego miejsca startowego i ruszyli do korytarzy swoich przeciwników. W kilka chwil każdy z tych Adeptów zdołał pokonać w pojedynkę grupę przeciwników. Fakt, że niektórzy początkowo byli zajęci walką z żywotrupami, albo skupieni nad pomaganiem rannym towarzyszom, ale było to i tak niesłychane. Miecze Żywiołów dawały im najwidoczniej fantastyczne moce, gdyż to dzięki nim zrobili to tak sprawnie. Kilka minut później jeden z Adeptów magicznie podleciał nad główną komnatę, zrzucił innym linę pozwalającą na dostanie się do niego i wyrąbał otwór w jej suficie. Chwilę potem morski potwór został uwięziony w lodzie, a strzeżone przez niego jajo bez problemu wydobyte. Publiczność była tak zszokowana sposobem przejścia tej konkurencji, ze dopiero po dłuższej chwili zaczęła nieśmiało bić brawo.

Potwierdziliśmy już nasze przypuszczenia co do tego kto będzie najtrudniejszym orzechem do zgryzienia w kolejnych fazach konkurencji. Mam jednak nadzieję, że już za kilka dni, opiszę Wam moi przyjaciele, w jaki sprytny i dzielny sposób pokonaliśmy zarówno ich, jak i pozostałych przeciwników.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-04-21, 00:29   

Zdradzieckie zachowanie

Próba sił




Po pierwszej wygranej w Turnieju pozwoliliśmy sobie na wieczór uciech. W moim wypadku była to odrobina winka i swobodna rozmowa z niewiastami zainteresowanymi naszą Drużyną, w wypadku Haraga były to całe antałki hurlga i ryczenie czegoś Dawcom Imion w twarz, zaś w wypadku pozostałych była to zabawa, której stopień upojenia mieścił się gdzieś pomiędzy naszymi.

W środku nocy sen w naszym malutkim pokoiku przerwany został przez kaszel jednej z dziewcząt. Okazało się, że oddechy niemal każdego z nas są słabe, a mięśnie odmawiają nam posłuszeństwa. Auraya bez problemu odgadła, że padliśmy ofiarą zdradzieckiego otrucia. Trucizna na szczęście nie była śmiertelna, ale zdecydowanie zmniejszała nasze możliwości bojowe. Było oczywiste, że to któraś z przeciwnych drużyn chce ułatwić sobie wygraną i stara się wyeliminować konkurentów. Niespokojnie przeczekaliśmy do poranka i ustaliliśmy, że ukryjemy się przez następny dzień z dala od miasta. Rozdzieliliśmy się by uniknąć śledzących nas Dawców Imion i każdy okrężną drogą skierował się do północnej bramy Travaru.

Jadący na swym wierzchowcu Harrag ujrzał zaiste ciekawy widok. Mirim, która nie stawała z nami w szrankach szła umorusana ziemią, wyglądając jakby ktoś ją wykopał z grządki. Łuczniczka starała się uzyskać więcej informacji o grupie, która wydała jej się najsilniejsza i podążyła travarskimi alejkami za Piątką Mieczy. Adepci najwidoczniej nie chcieli być śledzeni i po kilku przestrogach, których Elfka nie wzięła do siebie, skutecznie ją zatrzymali. Mirim w jednej z wąskich uliczek miasta wpadła w magicznie wytworzone lotne piaski. Zanim zdołała zapaść się całkowicie i utonąć w ziemi, ta zmieniła się z powrotem w ubity trakt. Na nic zdały się nawoływania uwięzionej Elfki. Nikt nie przyszedł jej z pomocą i musiała ona za pomocą sztyletu, sama wygrzebać się ze swojego położenia.

Elfka poinformowana przez Harraga o naszej sytuacji zdecydowała się nie podążyć za nim a udać się wpierw do miejskiej łaźni. Ork nie chciał tyle czekać na kobietę i wybrał się do nas jak najszybciej mógł. Mirim miała nas znaleźć przy bramie, albo już za nią dzięki swoim magicznym Talentom.

Minęło dosyć dużo czasu zanim wszyscy przedarliśmy się przez coraz bardziej zaludnione miasto. Na HRR trzeba było odrobinę poczekać bo chyba pomyliły mu się bramy. W każdym razie po jakiejś godzinie marszu przez miejscowe pola i łąki, dotarliśmy do małej farmy na odludziu, której gospodarz pozwolił nam rozbić namioty na swoim terenie. W tym czasie skorzystaliśmy ze sproszkowanego rogu jednorożca, który przywrócił nam odebrany wigor. Niestety przed zmrokiem wciąż nie było Mirim i En nie pytając nas o zdanie, poszła jej szukać. Zanim się zorientowaliśmy Władczyni Zwierząt nie było już z nami.

Drogi czytelniku. Jedną z naszych zasad, które niestety ciągle łamiemy, jest zakaz rozdzielania się w niebezpiecznych okolicach i chwilach. Fakt, że poluje na nas inna grupa Adeptów czyniła naszą sytuację zdecydowanie niebezpieczną. Nie mogliśmy pozwolić by nasze towarzyszki same kręciły się po polach, więc szukać ich wyruszyli Har i Navrik. Innymi słowy, nastawała noc a my znowu podzieliliśmy się na kolejne grupy.

Było już ciemno, kiedy Auraya dostrzegła jakąś postać na jednym z budynków farmy. Zanim zdążyła dyskretnie wszystkich ostrzec przed prawdopodobnymi napastnikami, tajemnicza postać zaczęła tkać wątek zaklęcia. Zanim mogliśmy się dobrze przygotować, z ciemności dookoła nas wyłoniło się kilkoro uzbrojonych Dawców Imion i rozpoczęła się walka.
Nie mogąc dosięgnąć osoby znajdującej się na dachu pobiegłem do osobnika, który był najbliżej. Ten najwidoczniej wcale nie chciał się bić w sposób godny moich mieczy, gdyż wycofał się kawałek, a ja wpadłem w „krucze stopki”. Pozbycie się ich zajęło mi kilka sekund, podczas których musiałem unikać lecących w mym kierunku toporków i sztyletów, a także przyszykować się na nadejście kolejnego napastnika. W tym czasie potężne zaklęcie uderzyło Liliannę i kula energii, która wbiła się w jej zbroję zaczęła eksplodować wyciskając z niej życie. Na domiar złego dopadł do niej uzbrojony w dwuręczną broń Wojownik. Wydawałoby się, że więcej szczęścia miał Maruvil, który kilkoma ciosami powalił swojego przeciwnika, ale były to jeno pozory. Ciało pokonanego znikło, zaś ukryty w ciemności wrogi Ksenomanta zaczął swą magią miażdżyć serce naszego Wojownika i Ksenomanty, który legł na ziemi i zaczął się zwijać z bólu.

Auraya próbowała swymi czarami powalić wspomnianego wrogiego Ksenomantę, ale nie była w stanie. Mag znajdujący się wcześniej na dachu budynku wzniósł się w powietrze i okazało się, iż jest kobietą. Elfia Czarodziejka, zaczęła ciskać swe czary uniemożliwiając Wietrzniaczce uwolnienie Marva spod wpływu magii. Mnie co prawda udało się dosyć szybko i bez większych trudności powalić dwójkę Dawców Imion, którzy sądzili, że łatwo dadzą sobie ze mną radę, ale w tym czasie trupem padli zarówno Lili jak i Dalbar, zaś Auraya musiała odlecieć poza granice farmy aby uniknąć nadlatujących bełtów i magii.

Nie mogąc dosięgnąć latającej nade mną Czarodziejki, po którymś z jej zaklęć powodujących rozdzierający ból w mojej głowie padłem udając nieprzytomnego. Elfka krzyknęła do swoich kamratów by ocucili tych, których powaliłem i odebrali nam broń. Dorzuciła, co ciekawe, że mają jeszcze tej nocy trzy drużyny do załatwienia.

Kiedy podchodził do mnie osobnik, który zmagał się z Lilianną i chciał sięgnąć po miecz moich przodków, srogo się zawiódł. Podniosłem się błyskawicznie i zanim zdążył zareagować, trzy moje cięcia posłały go na ziemię. Widziałem, że w moją stronę leci Czarodziejka, więc Sprintem odbiegłem poza zasięg jej czarów. W tej chwili do starcia powróciła Auraya z przyzwanym przez siebie duchem powietrza. W dwójkę starali się pokrzyżować plany wrogim magom, podczas gdy ja unikałem lecących w mą stronę bełtów. Niestety szybko zarówno Wietrzniaczka jak i żywiołak przestali stawiać opór naszym napastnikom, a po chwili dał się słyszeć tętent oddalających się z farmy wierzchowców.

Kiedy dotarłem do moich towarzyszy zobaczyłem co się z nimi stało. Wietrzniaczka była przeszyta kilkoma bełtami, ale wciąż oddychała. Gorzej było z Lili i Marvem, którzy leżeli bez śladów życia. Zniknęły też ich bagaże i broń. Taki też smutny obraz sytuacji zobaczyli przybywający w tym momencie Navrik i Har. Czym prędzej rozebraliśmy przyjaciół i zastosowaliśmy na nich Eliksiry Ostatniej Szansy. Ten drogocenny magiczny płyn zadziałał i po jego zastosowaniu oraz innych magicznych zabiegach Dalbar i wraz z panną Questorius mogli z powrotem chodzić wśród nas.

Odszukaliśmy ślady naszych przeciwników i ruszyliśmy za nimi. Lili straciła tarczę będącą Przedmiotem Wzorca jej brata, zaś Marv swój wielki magiczny topór oraz księgi, które były dlań bezcenne. Musieliśmy je szybko odzyskać. Po drodze odnalazła się En, pomagająca grupie kupców odebrać poród jakiegoś zwierzęcia pociągowego. Mirim jednak nie znaleźliśmy aż do samego Travaru. Po opisaniu sobie nawzajem dokładnie przeciwników wiedzieliśmy, że jest to grupa, w skład której wchodziła tajemnicza dziewczyna dzierżąca Laskę Wysysania. Akurat ona nie brała udziału w ataku na nas, ale zakładaliśmy, że także jest zamieszana w tę zdradę. Poruszając się za odnajdowanymi magicznie przez Władczynię Zwierząt śladami dosyć szybko dotarliśmy do przedmieść Travaru.

En w pewnym momencie musiała się oddalić od nas, a na koleje rozdzielenie się nie mogliśmy pozwolić. W tym momencie skorzystałem po raz pierwszy w życiu z niebezpiecznej Magii Krwi. Co prawda było to jedynie chwilowe poświęcenie szczypty energii życiowej by wzmocnić moje empatyczne wyczuwanie obecności i nastroju En, niemniej wstrząsnęło mną ono do głębi. Ostatecznie było to na darmo, gdyż śladu po przeciwnikach poza miastem nie było. Ślady natomiast wchodziły do samego Travaru przez zamkniętą bramę. Usłyszeliśmy, że w nocy przejść przez nią mogą jedynie Rajcy i osoby z glejtem od nich a także straż miejska i zwycięzcy etapu Turnieju Drużyn. W taki właśnie sposób nasi wrogowie dostali się do miasta i tak też my za nimi podążyliśmy. Ich ślady prowadziły do willi niejakiego Elviniela, który był widocznie kimś istotnym w mieście.

Staliśmy tak nie wiedząc czy włamywać się w nocy do nieznanego nam Dawcy Imion, kiedy dały się słyszeć kroki dobiegające z prostopadłej ulicy. Schowaliśmy się w zacienionym zaułku tuż przed nadejściem czterech strażników prowadzących młodą dziewczynę. Była to dzierżycielka magicznej laski i towarzyszka grupy Adeptów, którzy na nas napadli. Podziękowała strażnikom za odprowadzenie, a ci odeszli. Obserwując podejrzaną dziewczynę byliśmy świadkami kolejnego pokazu mocy. Kiedy ziemia w pobliżu zaczęła się trząść, ona rozejrzała się, uniosła laskę i otworzyła bramę do przestrzeni astralnej. Kiedy przeszła przez nią brama się zamknęła, a po młodej kobiecie nie został żaden ślad. W tym momencie wstrząsy się nasiliły i ziemia dosłownie wypluła drużynę Pięciu Mieczy. Adepci rozejrzeli się i zaklęli siarczyście, po czym zniknęli z powrotem pod ziemią. Kiedy wstrząsy ustały, dziewczyna śmiejąc się wyszła z przestrzeni astralnej i weszła za bramę posiadłości.
Nie wiedząc co o tym wszystkim sądzić udaliśmy się do najbliższej karczmy, zapłaciliśmy za nocleg i skorzystaliśmy z potrzebnego nam snu.

Z rana całe miasto obiegła decyzja sędziów, zgodnie z którą Pięć Mieczy zostało wykluczonych z Turnieju. Włamanie się do centralnej komnaty bez przejścia labiryntu było złamaniem regulaminu i ich spektakularna wygrana przestała się liczyć. Dodatkowo nie pojawiła się część z drużyn, które miały brać udział w zmaganiach. Na placu boju została piątka zespołów więc zrezygnowano z drugiego etapu i wszystko miało się rozstrzygnąć za jeden dzień w głównym finale. Gawiedź była bardzo zawiedziona, a my wiedzieliśmy co i kto jest tego powodem.

Nasi napastnicy uśmiechali się szyderczo, a my nie mogliśmy udowodnić im ich zbrodni. Wiedzieliśmy natomiast, że finał będzie ciężki i prawdopodobnie krwawy…
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-04-27, 10:36   

Gorące ustalenia

Przerwany Turniej

Tropienie i pościg





Noc przed ostatnią fazą turnieju znowu przerwała nam trucizna. Pomimo przedsięwziętych środków ostrożności znowu ktoś zatruł mnie, Maruvila i Haraga. Po tym jak obudził nas kaszel, staraliśmy się odnaleźć winnego, ale w karczmie nie było po nim śladu. Wszyscy pozostali goście smacznie spali...

Z rana na nowo wyleczyliśmy skutki osłabienia i postanowiliśmy w trakcie turnieju pokazać drużynie Poszukujących, która zaatakowała nas niedawno, że takimi niecnymi sztuczkami z nami nie wygrają. Mieliśmy w końcu jeszcze duży zapas proszku z rogu jednorożca, choć przy takim nim szastaniu wkrótce mógł się nam on skończyć.

Po ostatnich przejściach ustaliliśmy, że dokonamy wyboru dowódcy w naszej grupie. Z rana odbyła się poważna dyskusja. Stanęło na tym, że co rok w Święto Ziemi jedna osoba spośród Drużyny Kaeru Nadzieja będzie obejmowała to stanowisko i w sytuacjach kiedy potrzebna będzie szybka decyzja, jej wola stanie się wiążąca. Nie miało to obejmować walki, w trakcie której to Wojownicy mieli ustawiać nas taktycznie. Pomysł był doskonały i miał zapobiec kolejnym samowolnym wystawianiem Drużyny na niebezpieczeństwo.

Mirim była sceptycznie nastawiona do tych ustaleń, ale ostatecznie się na nie zgodziła. Decyzja większości padła na Aurayę, która została nominalnym przywódcą Drużyny Kaeru Nadzieja na ten rok. Byliśmy uspokojeni i wiedzieliśmy, że od teraz sprawne decyzje będą zapobiegać podziałom w grupie. Jak miały pokazać kolejne godziny, mit ten szybko miał upaść.

Kiedy udaliśmy się na turniej zobaczyliśmy, iż arena w ciągu kilku dni zmieniła się nie do poznania. Tym razem tor został wkopany w ziemię, a publiczność mogła oglądać śmiałków na wystawionych ogromnych lustrach, które pokazywały niektóre spośród miejsc zmagań. Poza nami, Kamiennym Zespołem i Poszukującymi do zmagań stawiła się grupa zakapturzonych Dawców Imion, swoimi sylwetkami przypominających ghule oraz grupka niepozornie wyglądających Adeptów. Podczas oczekiwania na sygnał, naszą uwagę zwróciła młoda dziewczyna posiadającą Laskę Wyssania. Widząc, że na nią patrzymy, ostentacyjnie roztrzaskała tarczę skradzioną Liliannie. W ten sposób przedmiot Wzorca Navrika przestał istnieć. Tymczasem każda z drużyn stanęła przy wejściu do swojego korytarza i ruszyła przed siebie na dźwięk trąby.

Tym razem przeszkody nas nie zaskoczyły. Przejście nad rozpadliną po szeroko rozstawionych palach wymagało znacznej zręczności, ale każdy z nas dał sobie z tym radę w taki albo inny sposób. Z kolei niecka z błotem zabezpieczona zaklęciami obciążającymi, nad którą należało „przejść” chwytając się podczepionych pod sufitem sieci, chlupotliwie przywitała Aurayę i Marva, ale została zneutralizowana czarami Navrika. Przebiegnięcie ze znacznym obciążeniem po wąskiej kładce, rozwiązaliśmy jadąc na przyzwanych przez naszego Ksenomantę duchowych wierzchowcach. Przepłynięcie zalanym tunelem, w którym magicznie wytworzono prądy mające roztrzaskać nas o ostre ściany, też nam nie sprawiło większych trudności. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w pomieszczeniu, z którego widać było ostatnią komnatę.

Tutaj musieliśmy zaczekać na wszystkie grupy, którym udało się dotrzeć tak daleko. Okazało się, iż Kamienny Zespół był tam przed nami, a chwilę później zjawili się Poszukujący. Dłużej zajęło to zakapturzonym osobnikom, a ostatniej drużyny w ogóle nie zobaczyliśmy. Wszystkim obserwatorom zmagań oraz samym zawodnikom miał być w tej chwili pokazany magiczny przedmiot będący główną nagrodą w turnieju.

Po kilkukrotnym wywołaniu jednak nie zjawił się nikt, ani też nie pojawiła się żadna rzecz. Nastąpiła chwila konsternacji i zamieszania, po której ogłoszono, że turniej zostanie przerwany na jakiś czas z powodu problemów technicznych. Przybiegł także na arenę jakiś Dawca Imion pytając się, czy obecni są tutaj jacyś głosiciele Garlen. Lilianna i Navrik czym prędzej się wyrwali do pomocy bliźniemu, a my pognaliśmy za nimi. Udaliśmy się nie gdzie indziej, a do posesji Taliba ill Archimonda, którego słudzy znaleźli leżącego z rozbitą głową w swojej piwnicy.

Po udzielonej przez Questoriusów pierwszej pomocy, mag oprzytomniał i opowiedział, że jakiś zamaskowany Krasnolud pojawił się w jego dobrze zabezpieczonej skrytce. Zanim Talib go mógł zatrzymać, został powalony mocarnym ciosem w głowę. Co gorsze, złodziej zabrał magiczny dywan będący podobno główną nagrodą w turnieju oraz jakąś maskę należącą do ill Archimonda.

Po zlustrowaniu piwnicy okazało się, że przynajmniej jedno z zabezpieczeń zadziałało i Krasnolud został zraniony podczas otwierania kufra. Dzięki jego krwi, mogliśmy zacząć go ścigać. Podążając za wystrzelonymi przez Mirim Strzałami Kierunku dotarliśmy do gospody położonej w mrocznej części miasta. Tam zaczailiśmy się w cieniach pobliskiej ulicy i obserwowaliśmy wejście do budynku. W tym samym czasie Auraya magicznie przebrała się za małe krasnoludzkie dziecko i zaczęła udawać, że żebrze wśród bywalców gospody, uważnie obserwując klientów. Maruvil natomiast przywołał malutkiego ducha, za pośrednictwem oczu którego mógł wszystko obserwować i zaczął przeglądać zamknięte pokoje.

Jedno z pomieszczeń zajmował Krasnolud, który odpowiadał opisowi Taliba. Jego ręka krwawiła od dłuższego czasu i dopiero po użyciu eliksiru leczenia dziwna rana się zabliźniła. Dawca Imion zabezpieczył się przed wtargnięciem intruzów ustawiając trzy naciągnięte kusze, wycelowane w kierunku drzwi i wywieszając jakąś magiczną siatkę na oknie. Ewidentnie czekał na kogoś albo na coś. Postanowiliśmy poczekać i zobaczyć czy zjawi się kontrahent Złodzieja. Musieliśmy w końcu upewnić się co do tego, że to właśnie drużyna Poszukujących byłą zleceniodawcą kradzieży trofeum.

Czekaliśmy do ciemnej nocy, ale nikt podejrzany się nie zjawiał. Kiedy większość miasta już z pewnością spała, obserwowany Krasnolud sam się zaczął zbierać. Śledziliśmy go z oddali, unikając jego wzroku jedynie dzięki możliwości obserwacji poprzez ducha przywołanego przez Marva oraz magicznemu tropieniu śladów przez En i Mirim. Po kilkunastu minutach ślad doprowadził nas do włazu kanałów miejskich. Już mieliśmy zejść i zanurzyć się w podłych odmętach, kiedy to nastąpiła kolejna scysja w drużynie i złamanie dopiero co wprowadzonych obowiązujących nas zasad. Dodam, że to właśnie ja to wywołałem.

Kiedy otworzyliśmy właz, z pobliska dobiegł nas dziewczęcy krzyk, po chwili wyraźnie stłumiony. Powiedziałem przyjaciołom, że wiem, iż się spieszymy, ale muszę sprawdzić ten odgłos. Navrik wtedy zaczął argumentować, że mamy misję i nie możemy od niej odwracać się ilekroć coś usłyszymy bądź ktoś nas poprosi o pomoc. Zwróciłem się o poparcie do mojej kapitan – Lilianny, o której wiem, że dobro bliźnich leży jej na sercu, ale ta jak zwykle nie potrafiła sprzeciwić się bratu. Co natomiast bardzo mnie zdziwiło, poparł mnie grubiański Harag.

Auraya wyraziła zgodę na to byśmy ruszyli sprawdzić ten głos dopiero wtedy gdy byliśmy już z Orkiem praktycznie w drodze. Okazało się, że to dwóch psubratów gwałci jakąś nieszczęsną kobietę. Tacy Dawcy Imion nie zasługują nawet na cios szlachetnego miecza, więc odgoniliśmy ich jak psy – za pomocą kilku kopnięć. Pomogliśmy wstać zapłakanej nieszczęśniczce, a Har oddał jej płaszcz by mogła okryć rozdartą suknię. Nie minęły trzy minuty a wróciliśmy do poirytowanych naszym zachowaniem towarzyszy.

Weszliśmy ostatecznie do śmierdzącego tunelu. Krasnolud nie poruszał się bardzo szybko, w związku z czym nadrobiliśmy stracony czas. Po drodze natknęliśmy się na rozrzuconą na naszej trasie magiczną sieć, która wcześniej wstawiona była w okno pokoju zajmowanego przez Złodzieja. Jako, że udało się nam w porę ją dostrzec, nie mieliśmy okazji poznania jej mocy, a ona sama trafiła do jednego z naszych plecaków. Po jakimś czasie Marv powiedział nam, że Krasnolud przeszedł przez duże pomieszczenie strzeżone przez kilkadziesiąt Molgrimów – dziwnych bestii, które znane są z zamieszkiwania Złoziemi czy innych mrocznych terenów Barsawii.

Niestety nasz Ksenomanta nie był w stanie stwierdzić w jaki konkretny sposób Złodziej uniknął ostrych szponów i dziobów tych stworów. Usłyszał jedynie dźwięk odkorkowania butelki, ale nie wiedział co było jej zawartością. Kiedy my doszliśmy do tego pomieszczenia po kilku chwilach stanęliśmy przed koniecznością cichego rozprawienia się ze stadem tych bestii. Wtedy właśnie Narvik powiedział, że czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze i głośno otworzył fiolkę po zużytym eliksirze. Żaden stwór nie ruszył w jego kierunku kiedy spokojnie przeleciał przez pomieszczenie. Chwilę później naśladując młodego Człowieka każdy z nas bezpiecznie przeszedł pomiędzy dziwnie uspokojonymi stworami.

Po kilku minutach Marv nas uciszył. Krasnoludzki Złodziej stanął i najwidoczniej czekał na swoich zleceniodawców. Kiedy w pełnej ciszy posuwaliśmy się do przodu, Dalbar szepcząc opisywał co widzi i słyszy za pośrednictwem swego ducha. Z przeciwległego końca tunelu do Złodzieja wyszła grupa Adeptów. Ku naszemu zdziwieniu, nie byli to wcale Poszukujący, a wykluczona z turnieju drużyna Pięciu Mieczy! Złodziej poczekał chwilę, aż z kolejnej odnogi wyjdzie trójka jego towarzyszy i przekazał Adeptom skradzione przedmioty oraz kosztowności. Powiedział przy tym, że ma nadzieje, iż jakiś tajemniczy pan Sor będzie usatysfakcjonowany.

W momencie kiedy Marv skończył opisywać te zdarzenia, zdążyliśmy dojść na odległość kilkudziesięciu metrów od pomieszczenia, w którym znajdowała się szajka Złodziei i najsilniejsza grupa Adeptów, których do tej pory mieliśmy okazję zobaczyć w akcji. Ta walka mogła być najbardziej epicką, spośród stoczonych przez nas do tej pory. Niestety albo na szczęście, miejsce miała jedynie potyczka słowna. Navrik dyskretnie prześlizgując się pod sufitem, zakradł się tak by obejmować wzrokiem całe pomieszczenie i rzucił zaklęcie uśpienia na obecnych tam Dawców Imion. Wszyscy po chwili leżeli niegroźnie w płynącej wokół brei.
Wzięliśmy przekazane chwilę wcześniej rzeczy skradzione Talibowi i zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, czy wypada odbierać Adeptom ich magiczne miecze. Pięć Mieczy nie było naszymi bezpośrednimi wrogami i nie chcieliśmy ich nimi uczynić. Zanim doszliśmy do konsensusu, ku naszemu zdziwieniu trójka z Adeptów poderwała się z ziemi. Chwile później już cała Piątka Mieczy była w stanie walczyć. Usłyszeliśmy od nich, że za chwile zawalą nam na głowę cały tunel i wiedzieliśmy, że są w stanie to uczynić zanim zdołamy ich obezwładnić. Musieliśmy zgodzić się na ich parszywą propozycję.

Wzięliśmy magiczny dywan i inne drobiazgi przekazane im przez Krasnoluda, a Pięć Mieczy zadowoliło się magiczną maską Taliba. Wspomniane drobiazgi były klejnotami wartymi małą fortunę, ale świadomość przegranej jakoś do teraz mnie nie opuszcza. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że Poszukujący także ich zaatakowali kilka dni temu, ale nie byli w stanie nic zdziałać. Piątka Adeptów po raz kolejny bez śladu odeszła w swoją stronę, a my po rozmówieniu się z travarskim Złodziejem wyszliśmy ze śmierdzących kanałów tego miasta.
Wizyta u Taliba poprawiła nam trochę humor. Mag powiedział, że czuje się już lepiej. Strata maski była dla niego ciężka, ale podobno nikt inny niż on nie będzie mógł skorzystać z jej mocy. W nagrodę za odzyskanie dywanu zgodził się pomóc nam w odzyskaniu przedmiotów, które skradli nam Poszukujący. Klejnoty podobno nie były własnością ill Archimonda więc mogliśmy je zatrzymać.

Talib poprosił nas przy okazji o odzyskanie jego maski w zamian za poważną kwotę stu sześćdziesięciu złotych monet na głowę każdego z nas. Następnego dnia w posiadłości Taliba miał odbyć się bal dla wszystkich uczestników turnieju, a dzień później kontynuacja turnieju. W trakcie imprezy Auraya miała zakraść się do tajemniczego Elviniela, u którego prawdopodobnie przechowywane były nasze rzeczy i je chyłkiem stamtąd wydostać. Przed zakończeniem zmagań turniejowych czekało nas więc jeszcze wiele przeżyć.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-06-07, 18:59   

Złodziejska misja

Pułapka w trakcie Turnieju

Walka w Kaerze Nadzieja






W posiadłości Taliba miał miejsce wielki bal. Zebrało się wielu możnych Travaru, przybyli także zawodnicy biorący udział w Turnieju Drużyn. Niestety nie było wszystkich grup, gdyż Podążający oraz zakapturzeni osobnicy nie skorzystali z zaproszenia. Co prawda spotkanie z naszymi niedawnymi napastnikami mogłoby wywołać mały skandal w trakcie imprezy, niemniej ich nieprzybycie było w wyjątkowo złym tonie.

Podczas balu zapoznaliśmy się natomiast pobieżnie z Kamiennym Zespołem a nawet ze znamienitymi rajcami tego miasta. Wraz z nami bawiła się zatrudniona przez Taliba przebrana Wietrzniaczka, która udawała Aurayę. W tym czasie nasza prawdziwa przyjaciółka penetrowała dwór Elviniela w poszukiwaniu naszych skradzionych przedmiotów. Krok po kroku, wespół z przyzwanym przez Marva duchem, sprawdziła cały dom. Dzięki tej misji udało się odzyskać nam kilka z utraconych rzeczy, ale niestety żadnej z najcenniejszych tam nie było. Wydawało się, że magiczna broń Maruvila przepadła, podobnie jak nasze Eliksiry Ostatniej Szansy.

Następnego dnia z rana podążyliśmy jednak za jedną ze wskazówek odnalezionych przez małą Wietrzniaczkę. Do jednego ze Zbrojmistrzów Travaru został oddany berdysz Marva. Niestety słowo Zbrojmistrza, że zbada tajniki powierzonego mu przedmiotu było cenniejsze niż zapewnienia, że należy on do nas. Nie chcąc doprowadzać do walki z niewinnym Dawcą Imion, skierowaliśmy się na pole turniejowe.

Kiedy wszystkie grupy były już na swoich miejscach, zabrzmiał gwizd i dalsza trasa dla Kamiennego Zespołu została otwarta. Kilka minut później ruszyliśmy my, a po nas zapewne pozostałe dwie drużyny. Szybko natrafiliśmy na pierwszą z pułapek, którą Auraya zaczęła sprawnie rozbrajać. Poszło jej to nad wyraz łatwo i po chwili dotarliśmy do kolejnej. Tutaj Wietrzniaczka zauważyła już, że coś jest nie tak. Większość przeszkód i mechanizmów została przez kogoś już wcześniej zablokowana.

Wiedzieliśmy co to znaczy. Ktoś starał się nam w nieuczciwy sposób pomóc wygrać. To było być może nie w porządku w stosunku do naszych konkurentów, ale postanowiliśmy skorzystać ze wsparcia, którego zapewne udzielił nam Talib w ramach odwdzięczenia się za naszą przysługę. Żwawo pobiegliśmy dalej mijając stado krwawych małp, bojących się zbliżyć do któregokolwiek z nas. Po kolejnej „unikniętej” pułapce czekał nas jednak zawód. Na naszej trasie zaktualizował się jakiś glif strażniczy, a pochylnia pod nami sprawiła, że nikt oprócz Navrika i Aurayi nie był w stanie się zatrzymać i wszyscy spadliśmy w dół.
Na końcu śliskiej kamiennej trasy, gdzie żadne z nas nie złapało oparcia, otworzyła się brama astralna, przez którą przelecieliśmy. Auraya i Navrik dobrowolnie udali się za nami. Otrząsnąwszy się po bolesnym upadku rozejrzeliśmy się po sali. Powietrze wokół było suche, a wykute w kamieniu ściany przypominały nam nasz stary kaer. Przestrzeń astralna wokół była spaczona, ale nie splugawiona…

Przemierzając korytarze usłyszeliśmy jakieś odgłosy. W jednym z pomieszczeń czekali dziwni zakapturzeni członkowie czwartej z drużyn biorących udział w turnieju. Kiedy zrzucili płaszcze było wreszcie wyraźnie widać, że zgodnie z naszymi podejrzeniami są to ghule. Nadal nie zachowywali się agresywnie i nawet chcieli poczęstować nas jakimś gulaszem, który sami spożywali. Na nasze pytanie gdzie jesteśmy, odpowiedzieli nam, że w domu ich pana, który wreszcie kazał im też tutaj przybyć. Brzmiało to niepokojąco, ale pozostawiliśmy te stwory i poszliśmy dalej zwiedzać podziemia.

Idąc jednym z dostępnych korytarzy dotarliśmy do miejsca gdzie ukazała się nam natura zagrożenia, które się tu czaiło. Ciała kilkorga Dawców Imion, którzy w jakimś niedawnym czasie musieli popełnić samobójstwo sugerowały, że w pobliżu może przebywać Horror. Jeśli był to element Turnieju, to jego organizatorzy byli jednak szalonymi Dawcami Imion. Przemierzaliśmy inne fragmenty podziemi, które wyglądały na opuszczony kaer. Nie będę opisywał Wam wrażeń jakie zrobiły na nas pozostałości po jego dawnych mieszkańcach, ale powiem, że w nasze ręce trafiło kilka cennych pamiątek po tej nieszczęsnej społeczności, wskazujących na wielki kunszt jej przedstawicieli i bogactwo jakie musieli posiadać przed Pogromem. Smutne to zaiste, że raptem jedna istota była w stanie zniszczyć tak wiele.
Skoro wspomniałem o tej istocie, napiszę od razu, że oczywiście spotkaliśmy sprawcę całego zła, które miało miejsce przed naszym przybyciem do kaeru. Zbudowany z wijących się robali stwór, zamknięty w dziwacznej zbroi płytowej, wisiał przyczepiony na ogromnym słupie w jednym z pomieszczeń kaeru. Próbował zacząć z nami dyskutować, ale naszą odpowiedzią było posłanie w jego kierunku kilku strzał i zaklęć. Navrik czym prędzej poleciał ze swymi mieczami by dosięgnąć Horrora, ale po chwili krzycząc i trzymając się za twarz padł na ziemię. Krew leciała z nieszczęśnika, a skóra na głowie, dłoniach i niewidocznych pod zbroją częściach ciała zrywana była zeń płatami. Wokół zaroiło się też od żywotrupów i innych sługusów bestii. Po otrzymaniu kilku strzał i użyciu kilku swoich mocy, Horror zaśmiał się i rozmył w powietrzu, przenosząc się zapewne do przestrzeni astralnej.

Czym prędzej zebraliśmy tych z nas, którzy nie mogli samodzielnie uciekać i skryliśmy się w zamkniętej za wielkimi wrotami bibliotece kaeru. Ta była zdecydowanie większa niż w naszym dawnym schronieniu, ale niemal całkiem pozbawiona woluminów. Niemal, gdyż pośród dziesiątek ciał Dawców Imion, leżała samotna wielka księga opisująca historię tego miejsca. Ku zdziwieniu moich towarzyszy kaer nosił Imię „Nadzieja”. Powiedziałem zszokowanej drużynie, że czytałem o co najmniej dwóch kaerach tak nazwanych, które nie były naszym dawnym domem, ale niepokój kazał im przewertować księgę w poszukiwaniu wzmianek o swoich krewnych.

Z lektury starego foliału dowiedzieliśmy się w jakim czasie Horror dostał się do Kaeru i jak powoli zatruwał jego życie, dyskretnie mordując Dawców Imion. Potem zaś, kiedy urósł w siłę, wraz ze zgromadzoną armią ożywieńców zaatakował frontalnie. Obrona była skazana na niepowodzenie i jedynie kilkudziesięciu Dawców Imion zdołało ukryć się przed jego gniewem. Jedyna osoba, która zdołała zranić Horrora w momencie tego wysokiego poziomu magii, uczyniła to gryząc go swą sztuczną szczęką z orichalkowymi zębami. Po ukryciu się niedobitków w wielkiej bibliotece, szczęka ta została wprawiona w obraz wiszący na ścianie i użyta do rytuału, który pozwalał w pewnym sensie związać stwora.

Kiedyśmy to przeczytali, do drzwi biblioteki załomotał jeden ze sługusów Horrora, który rzekł, że jego pan życzy sobie abyśmy zniszczyli wiszący na ścianie obraz, o którym czytaliśmy. Zignorowaliśmy to i dalej czytaliśmy kronikę. Sprytnie ukryty tekst, który jednak zdołaliśmy odczytać, pozwolił na ustalenie, że mag użył zarówno magicznej już wtedy szczęki, jak i siły życiowej pozostałych Dawców Imion aby uwięzić bestię w Kaerze, lecz nie pozwolić jej wtargnąć do tego pomieszczenia. Navrik odnalazł nawet księgę czarów wspomnianego maga, ale więcej podpowiedzi jak go pokonać nie znaleźliśmy.

Zrezygnowani zastanawialiśmy się jak wywabić Horrora z przestrzeni astralnej kiedy na zewnątrz dało się słyszeć rozgardiasz, którym nie była próba wtargnięcia do biblioteki. Rzuciłem się przodem wołając, że to odgłosy czyjejś walki. Kiedy wybiegliśmy z pomieszczenia, ujrzeliśmy na ziemi kilka pokiereszowanych ciał Orków i ledwo żywego znajomego Trolla trzymającego w ramionach Horrora. Bestia pomimo schwytania jej w objęcia, wyrywała się przebijając Dawcę Imion jakimiś wyrastającymi z niej kolcami. Zakrwawiona Orkowa Ksenomantka słabym głosem rzekła, że Horror będzie w tej przestrzeni jeszcze tylko kilka uderzeń serca.

Nie było nam wiele więcej potrzeba. Podbiegłem z Navrikiem i zaczęliśmy ciąć naszego przeciwnika. Niestety jego pancerz był wytrzymały i moja broń odbijała się od niego bez większego efektu. Horror w tym czasie po raz kolejny użył swej mocy i zerwał ciało z nieszczęsnego Navrika, a chwilę później przywołał wokół siebie raniące nas śmiertelne opary. Wtedy w stwora pomknęły szybko trzy bełty z kuszy. Mirim użyła Magii Krwi i zadała sobie dwie rany aby jej strzały były bardziej celne. Ten wrogi Pasjom czyn odniósł skutek i magiczne ogniste strzały Łuczniczki przeszły bez oporu przez zbroję Horrora by wybuchnąć z wielką mocą. Bestia się zatoczyła, jej pancerz eksplodował i rozleciał się na kawałki, a ona sama padła bez życia.

Wraz z krwawiącym Wojownikiem oraz Marvem odciągnęliśmy prędko leżących wokół Orków i Trolla z rejonu działania plugawej magii naszego przeciwnika. Ci z członków Kamiennego Zespołu, którzy jeszcze żyli zostali opatrzeni przez Liliannę i dotknięci za jej pośrednictwem przez Garlen. Wobec bardziej pechowych Narvik mógł nadal użyć swojego zaklęcia, które pozwalało na przywrócenie życia w krótkim czasie od jego utraty. Po kilkunastu minutach byliśmy wraz z naszymi tymczasowymi towarzyszami broni z powrotem w pionie.

Po zweryfikowaniu naszej sytuacji i ponownym zajrzeniu do kroniki kaeru ustaliliśmy, że znaleźliśmy się na terenie Złoziemia, o co najmniej 4 dni drogi od Travaru. Dodatkowym niuansem był brak wody i jedzenia, którego wzięliśmy jedynie odrobinę. Co gorsza, nasze pojawienie się tutaj nie było częścią Turnieju i prawdopodobnie został on do tej pory wygrany przez Podążających.
W nastrojach dalekich od idealnych dwie grupy Adeptów wyruszyły w ciężką drogę powrotną.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-06-15, 14:12   

Złoziemie

Magiczny Miecz





Podróż sama w sobie była ciężka. W miejscu, w którym leżał kaer bezustannie panowały paskudne burze piaskowe i ludzkie oko sięgało jedynie na kilkadziesiąt metrów, a elfie niewiele dalej. Słońce tylko czasami przebijało się przez ten pył na tyle mocno aby ukazać nam kierunek marszu. Kilkukrotnie w takich momentach niestety orientowaliśmy się, że idziemy w złą stronę. Problem w postaci braku wody i jedzenia był uciążliwy, ale sprytne wykorzystywanie czarów Aurayi pozwalało na zwilżenie ust i zebranie resztki sił na nadchodzące dni.

Podczas pierwszego z noclegów spotkało nas coś czego się nie spodziewaliśmy w tym miejscu. Maruvil wraz z kilkoma innymi osobami znowu obudzili się ze słabym oddechem i napadami kaszlu. Po kolejnym zaleczeniu objawów zatrucia nasz Ksenomanta stwierdził, że to może być jednak jego wina. Niemożliwym było by to trucizna Podążających sprawiała nam nadal takie kłopoty. Marv przypomniał jednak, że problemy z zatruciami zaczęły się niedługo po tym jak przywoływał ducha, co mu niestety nie wyszło. Zaryzykował stwierdzenie, iż może to być jednak jakaś klątwa, która wisi przez to nad nim, bądź nad nami wszystkimi.

Podczas kolejnego z postojów Auraya została zaatakowana przez plugawego robala podobnego do tych widzianych lata już temu w naszym Kaerze Nadzieja. Obyło się bez ogromnych problemów z pozbyciem się stwora, ale upewniliśmy się, że żadne miejsce nie jest dla nas bezpieczne w tych terenach. W każdej chwili mogło zaatakować nas coś niezauważalnego i bardziej niebezpiecznego.

Idąc tak przez kilka dni, mi oraz moim przyjaciołom zaczęły dawać się we znaki dalsze trudy podróży. Przeszkadzało nam osłabienie, brak wody i rany na stopach, które pojawiały się nieraz już chwilę po zejściu z przyzywanych przez Marva duchowych rumaków. Rumaki te, będąc co prawda duchami, zachowywały się niespokojnie wchodząc na któryś z ostrych kamieni i próbowały nas często zrzucać. Okruchy te, które leżały niemal wszędzie przeszkadzały nie tylko Dawcom Imion. Podróżując w ten sposób, coraz częściej zdarzało się mdleć niektórym z nas.

Nie wiem ile czasu byłem osłabiony, kiedy doszła do mych uszu gorąca dyskusja. Jakieś dwie mile od nas znajdowała się magiczna bariera, za którą spoczywał jakiś miecz. Magia jednego albo drugiego zwabiła tam całą chmarę mrocznych konstruktów Horrora wyglądających jak wielkie czarne modliszki, które próbowały sforsować osłonę. Płomienie wybuchały za każdym razem odpychając stwory, ale nie wiedzieliśmy od jak dawna się tak dzieje i jak długo tarcza ta będzie działać. Marv posłał jednego ze swoich duszków na zwiad i po jakimś czasie zdał nam sprawozdanie o tym jak wygląda przedmiot skrywający się za osłoną.

Był to piękny jednoręczny miecz, którego ostrze wykonano z czarnego kryształu i ozdobiono serią srebrnych runów. Z opowieści o magicznym orężu, jakimi podczas szkoleń raczyła mnie mistrzyni Tisquiltlessa w Throalu wywnioskowałem, że może to być legendarna Szrama Nocy, którą stworzył podczas pogromu pewien Ksenomanta. Nic więcej nie wiedziałem o tym mieczu, podobnie jak moi towarzysze, spośród których kilkoro też słyszało o nim. Postanowiliśmy z Wojownikami wydobyć tę potężną broń, ale wtedy rozgorzała gorąca rozmowa.

Kamienny Zespół uważał, że samobójstwem jest porywanie się na coś takiego i to jeszcze na Złoziemiu, z którego przyjdzie nam będąc rannymi długo wracać do cywilizacji. Troll bardzo spokojnie wyłuszczył nam, że starając się wydostać tę broń zwabimy paskudne stwory, a jego drużyna nie będzie miała wyboru i pomagając nam prawdopodobnie także padnie. Sprzeczka od rzucania spokojnych argumentów bardzo szybko przeszła w poważną kłótnię. Zanim się obejrzeliśmy dwie drużyny, które niedawno stawały ramię w ramię walcząc ze wspólnym wrogiem, były do siebie nastawione bardzo nieprzychylnie.
Zanim jednak zaczęliśmy przygotowywać się do ataku, w pobliżu pojawił się jakiś inny dziwny stwór, który jął ciskać w nas piorunami. Kreatura składała się jedynie z trzech długich nóg i zawieszonej pod nimi, wyposażonej w dziesiątki oczu głowy. Tym razem z Marvem pognałem ubić potwora, co zresztą udało mi się dosyć łatwo. Ciosy najwyraźniej musiały być niezwykle celne by ominąć piorunowy pancerz stwora, gdyż Dalbar po zadaniu na odlew swoich uderzeń, za każdym razem był rażony wyładowaniami elektrycznymi. Moje dwa proste sztychy natomiast odniosły sukces i zabiły stwora. Niestety jeden z mieczy ugrzązł mi w jego głowie i zanim zdołałem wyciągnąć go spośród oczu konstrukta, jego ciało wybuchło mi prosto w twarz.

Otrząsnąwszy się po tym porażeniu, po chwili musiałem przygotować się na starcie z pędzącymi już w naszym kierunku modliszkami. Umiejętne parowanie ciosów i celne cięcia pozwoliły mi na dzielne stawanie pośród wrzawy. Niewiasty z mojej drużyny, które podczas sporu były przeciwne próbie odzyskania miecza wbiegły za barierę. Harag próbując zrobić to samo, w niemiły sposób przekonał się, że tarcza wyczuwa intencje osób przechodzących przez nią i nie dopuści do broni Dawców Imion, którzy chcą ją wziąć dla siebie.

Ramię w ramię z Navrikiem, kładliśmy kolejne modliszki, ale ich liczba zdawała się nie zmniejszać. Grupa Orków i Trolla zniknęła nam z oczu jakiś czas wcześniej odciągając kilka stworzeń z dala od nas. Uniknąłem potężnych szczypiec paskudnego owada i wbiłem mu mą rodową klingę prosto w czaszkę, kiedy niestety zwrócił na mnie uwagę inny z konstruktów. Oprócz bowiem modliszek, do ataku na nas dołączyły kolejne trójnogie stwory, które wprowadzały większy zamęt ciskając wszędzie błyskawicami. Dwie z nich uderzyły we mnie i osunąłem się bezwładnie na ziemię.

Kiedy się obudziłem, wszystkie konstrukty w okolicy były już pokonane, a magiczny miecz był w naszych rękach, najwidoczniej wydobyty jakoś zza bariery. Po Kamiennym Zespole nie było śladu, poza ciałami zabitych przez nich modliszek. Widocznie ich drużyna uznała, że samotnie zwracają na siebie mniejszą uwagę i postanowiła poszukać drogi do Travaru na własną rękę.

Opatrzyliśmy swe rany i także ruszyliśmy przed siebie. Za dwa dni Podążający mieli odebrać topór Marva od Zbrojmistrza i mieliśmy mało czasu na odzyskanie go.
Ostatnio zmieniony przez razan 2011-06-15, 14:15, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-06-21, 14:09   

Klątwa

Spotkanie z Podążającymi

Golem





Mieliśmy niezmiernie dużo szczęścia podczas powrotu ze Złoziemia. Na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności dotarliśmy bezpiecznie do terenów położonych opodal Travaru. Na dodatek dowiedzieliśmy się, że na terenie nawiedzonej farmy położonej kilka dni drogi od miasta mieszka wielki znawca tematyki klątw. Był on nam potrzebny coraz bardziej.
Dalbar od dłuższego czasu wyrażał zaniepokojenie, że to duch którego próbował przyzwać onegdaj odpłacił mu się klątwą, skutkującą nasze ciągłe zatrucia. Przypomniało nam się, że ratując kiedyś przed wpływem śmiertelnej trucizny kapitan t’skrangowego parostatku, Marv uzyskawszy wiedzę o trującym duchu z innej przestrzeni astralnej także jego próbował przyzwać. Niestety nie udało mu się tego uczynić, ale wtedy nic nie wskazywało na jakieś reperkusje niepowodzenia. Problemy, jak zapewne pamiętacie, zaczęły się jakiś czas później.

Tymczasem wróciliśmy w okolice zamieszkałe przez Dawców Imion i zaplanowaliśmy spotkanie z drużyną Podążających. Pomimo niechęci niektórych moich przyjaciół postanowiliśmy spokojnie z nimi porozmawiać a nie toczyć walkę. Okazało się ostatecznie, że nasi byli konkurenci przewidywali, że możemy chcieć ich zaatakować i przygotowali się na ciężką walkę. Nie udałoby się im prawdopodobnie nic wskórać, ale nie mieliśmy okazji tego sprawdzić. Napiętą sytuację rozwiązaliśmy samymi słowami, a Podążający oddali nam większość skradzionych rzeczy. Kilka z eliksirów zostało przez nich zużytych, no i widzieliśmy jak tarcza Navrika została zniszczona podczas finału Turnieju.

Młoda dziewczyna, która wciąż kręciła się w pobliżu tej grupy szyderczo rzuciła nam kawałki tarczy. Podejrzliwy Navrik, który sam ją zrobił jeszcze w Kaerze Nadzieja, spostrzegł jednak, że drewno wygląda inaczej niż te, które on osobiście zbierał i impregnował. Podła dziewczyna zachowała sobie jego przedmiot wzorca, ale zanim się zorientowaliśmy już jej nie było. Przed odejściem zdążyła jednak rzucić wyzwanie do pojedynku Liliannie, która wcześniej zachowywała się wobec niej agresywnie. Uspokojona przez brata Powietrzna Żeglarka nie podniosła rękawicy.

Uspokoiwszy się, podążyliśmy w kierunku nawiedzonej farmy. Słyszeliśmy, że w miejscu tym już po Pogromie działy się straszliwe rzeczy, a także, że była ona jakoś powiązana z przygodami Tarcz Barsawii. Mieszkał na niej teraz Ork o przenikliwym wzroku, który mógł nam pomóc w rozwiązaniu problemu Maruvila. Zgodnie z jego poleceniem pilnowaliśmy Wojownika kiedy ten zasnął, a gdy nagle zaczął kasłać przez sen spojrzeliśmy w przestrzeń astralną. Czar Navrika pozwalał robić to każdemu z nas, jakbyśmy posiadali odpowiednie talenty.

Z ust śpiącego wychodziła eteryczna hydra, która ziała we wszystkie strony trującymi oparami. Była to ewidentnie materializacja klątwy ciążącej na pechowym magu. Po obudzeniu Marva i rozmowie z Orkiem dowiedzieliśmy się o jedynym remedium, które się nasuwało. Należało potraktować Wojownika antidotum na truciznę ducha, którego nie udało się przyzwać Maruvilowi. Jak pisałem jakiś czas temu, odtrutką tą było jedynie serce ziejącej lodem hydry, więc zapowiadało się długie polowanie.

Załatwiliśmy więc niemal wszystkie nasze sprawy w Travarze. Po rozmowie z Talibem ill Archimondem, Lilianna zaczęła szukać nowego nauczyciela. Zmiany, które ostatnio zaszły w jej spojrzeniu na świat sprawiły, że przestała uznawać ścieżkę Trubadura za jej przeznaczoną i wymarzyła sobie zostanie Kusznikiem. W „Rogach Gargulca” spotkaliśmy Człowieka, który podążał nietypową dyscypliną Obieżyświata. Powiedział nam, że skontaktuje Lili ze swoim przyjacielem, jeśli my pomożemy mu dostać się w okolice Głębi Glenwood, gdzie licznie mieszkają Wietrzniaki, a Auraya chciała się udać od dawna. Zgodziliśmy się, widząc szansę przyrządzenia dwóch pieczeni na jednym ogniu.

Znaleźliśmy po jakimś czasie statek powietrzny, na którym mogliśmy przelecieć większość trasy w tamte rejony Barsawii. Koszt miał być spory, ale w końcu spieniężyliśmy dużą część ostatnio zdobytych kosztowności. Niestety krasoludzki kapitan dowiedziawszy się kim jesteśmy powiedział, że takich podłych person nie chce mieć na pokładzie. Wielkie było nasze zdziwienie, więc spytaliśmy się co złego słyszał o Drużynie Kaeru Nadzieja. Odpowiedział, że pochodzi z klanu Krasnoludów mieszkających w Górach Throalskich. Słyszał, że zdradziecko zdobyliśmy dla Barona tego klanu magiczny młot, przez który na małą baronię od jakiegoś czasu napada potężny golem.

Wiedzieliśmy już o co chodzi i że nasze ostrzeżenia na nic się nie zdały. Golem, któremu sprytnie odebraliśmy Błogosławieństwo Upandala, opłacone śmiercią Haraga musiał wyjść z kopalni. Decyzja była szybka. Kapitan za darmo zabrał nas na pokład, byśmy mogli polecieć z nim w Góry Throalskie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że plotki nie przedstawiały całości sytuacji. Cala baronia była zniszczona. Wyglądało jakby Pogrom po raz kolejny przeszedł przez te tereny. Wśród zburzonych zabudowań bielały kości Krasnoludów. Jedyne ślady życia widać było przy odległej od zniszczonego kasztelu ścianie skalnej.

Z małej jaskini unosił się dym i mieszkali tam nieliczni ocaleni mieszkańcy baronii. Przewodząca nimi kobieta opowiedziała nam historię ataku golema, zabijającego wszystkich począwszy od barona, który onegdaj nas stąd wygnał, a skończywszy na jego doradcy, któremu oddaliśmy pradawny młot. Niemniej my pamiętaliśmy ostatnie słowa krasnoludzkiego maga i wiedzieliśmy, że to on mógł sterować tą rzezią. Nikt nie widział jego śmierci, a jedynie po zawaleniu się wieży założono, iż także zginął.

Przygotowaliśmy się na walkę zarówno z golemem, jak i z Ksenomantą, który wciąż mógł być żywy. Lilianna została odziana w najmocniejsze zbroje, wzmocniona czarami magów i mocą głosiciela Thystoniusa. Miała tak przygotowana przyjąć na siebie uderzenia stwora, mocą Talentów odciągając jego uwagę ode mnie i od Wojowników. My w tym czasie mieliśmy się z nim sprawić, podczas gdy pozostali mieli uważać na maga.

Zgodnie z planem, kiedy podeszliśmy pod kasztel, wyskoczył zeń golem i pognał ku nam. Potężna istota rzuciła dwa ogromne głazy, które połamały żebra Mirim, a następnie rzuciła się na nas. Moje ciosy, które weń trafiły byłyby uznane za najczystsze i najdoskonalsze w każdym z turniejów. Niestety golem nawet ich nie zauważył. Jego z kolei byłyby w stanie zburzyć ścianę fortecy i odrzucały Lili na odległość kilku metrów. Na szczęście, oprócz nabicia siniaków, nie mogły jej w żaden sposób zagrozić. W tym czasie mocarne uderzenia Maruvila i Navrika gładko miażdżyły skorupę niepokonanego do niedawna stwora.

Zanim się obejrzeliśmy, przeciwnik leżał zdruzgotany. Śladu maga nie było nigdzie widać, a przeszukanie kasztelu nie pozwoliło go odnaleźć. Walącą się wieżę sprawdziliśmy dzięki Aurayi, która poprosiła ducha żywiołu ziemi o uprzątnięcie jej z gruzu. Przy jedynych zwłokach w przestrzeni astralnej leżał magiczny młot. Widocznie były doradca barona, także umarł zanim mógł wprowadzić swój niecny plan – jakikolwiek by on nie był – w życie. Dzięki Marvowi wydostaliśmy cenny przedmiot i oddaliśmy go HRR. Pozdrowiliśmy niedobitków i życzyliśmy im udanej odbudowy baronii, a następnie polecieliśmy statkiem powietrznym do Throalu.

W mieście spędziliśmy kolejne kilka dni. Zahaczyłem o „Kiść Winogron”
i zapytałem się piękną Kathieri o Aileę, lecz ta nie wiedziała gdzie przebywa przecudna niewiasta. Kiedy robiliśmy niezbędne zapasy Harag udał się do Kuźni Morholda gdzie wspaniałomyślnie złożył zdobyty młot. Tam mógł się przydać w większym stopniu niż w trakcie naszych podróży. Starszy kuźni bardzo docenił ten gest i w zamian podarował HRR młot należący do niego, który także był pobłogosławiony przez Upandala.

Byliśmy wreszcie gotowi wyruszyć do Głębi Glenwood by spełnić zachciankę Aurayi. Mała Złodziejka zdecydowała się rozpocząć także ścieżkę Mistrza Wiatru – dyscypliny, będącej wietrzniackim odpowiednikiem Wojownika. Ilekroć mówiłem jej, że nie nadaje się na coś takiego, odpowiadała mi, że nie mam pojęcia o Wietrzniakach i atak z zaskoczenia jest ich stałą taktyką. Cóż… Gdyby mnie mała istota zaatakowała w plecy i nie zdołała zabić, nie miałaby szansy na drugi cios. Myślę często, że Wojownicy nie mają pojęcia o tym jak prawdziwa walka powinna wyglądać. Niemniej, taki sposób jej prowadzenia z innym Dawcą Imion, jest według mnie prawdziwym jej zaprzeczeniem.
Tako rzecze Zaratustran.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-01, 16:38   

Burza

Głębia Glenwood

Zawartość tajemniczej skrzyni




Lecieliśmy do Głębi Gleenwood drakkarem zaprzyjaźnionego Krasnoluda. Na szczęście dla niniejszego dzieła, Pasje starają się od dawna uczynić nasze życie ciekawszym, toteż w trakcie rejsu rozpętała się potężna burza. Nie mogąc jej ominąć, statek skierował się do tak zwanego oka cyklonu. Faktycznie po przebiciu się przez sferę niebezpiecznych chmur, trafiliśmy w rejon gdzie żeglowanie było możliwe. Niestety, w podobny sposób schroniło się tam przed wichurą „niewielkie” stado espagr. Zwierząt było tam parę setek i jak to charakterystyczne dla tego gatunku, od razu nas zaatakowały. Wszyscy, którzy mogli rzucili się do walki ze stadem, ale po kilku chwilach widać było, że jest ich za dużo.

Żeglarze zaczęli wiosłować co sił w rękach, aby zdołać wlecieć w chmury po przeciwnej stronie oka cyklonu. Jako Powietrzny Żeglarz mogłem im pomóc, ale ważniejsze było osłanianie ich pleców. Odbijałem ogony jaszczurów, które próbowały mnie trafić w głowę, zręcznie unikałem ich szponów i umiejętnie zasłaniałem Dawców Imion zaabsorbowanych wydostawaniem nas z tego piekła. Navrik i Marv kładli co chwilę kolejne zwierzęta, ale sami także co jakiś czas otrzymywali od nich rany. Zanim jednak zaczęło braknąć im sił, statkiem mocarnie zatrzęsło, co było znakiem, że wlecieliśmy znowu w sferę huraganu.
Dzięki zręczności i obyciu w niebezpiecznych sytuacjach udało się nam wszystkim utrzymać na pokładzie. Espagry w jednej chwili nas opuściły i jedynym przeciwnikiem pozostały rozszalałe żywioły. Przeciwnik ten był wymagający, ale nie zdołał pokonać dzielnej załogi okrętu wspieranej przez Liliannę i moją skromną osobę. Trudno powiedzieć ile czasu minęło, ale z poszarpanymi żaglami, porwanym olinowaniem i popękanymi tu i ówdzie innymi elementami statku, dotarliśmy w końcu do granic Głębi Gleenwood. Statek wymagał gruntownych napraw, więc kapitan pozostawił nas przy zajeździe położonym niedaleko rzeki i lasu, a sam wrócił do Throalu.

W karczmie zapoznaliśmy się z grupką Trolli przybyłych w te okolice na handel, a także z bandą dzikich Ludzi, którzy w tym samym celu wyszli z pobliskich lasów. Zanim spędziliśmy spokojnie noc, do przyległej przystani podpłynął statek handlowy t’skrangowego Domu Ishkarat, który wymienił przyniesione przez Trolle i Ludzi skóry oraz futra na pieniądze i inne dobra. Korzystając z tej okazji Lili sprzedała oczy jaszczurów błyskawic, które kiedyś zdobyliśmy. Dostała za nie całe 200 srebrników, a także ciekawą bransoletę z kryształu, w której pływała mała rybka wyglądająca niemal jak żywa.
Ludzie z uwagi na niewybredny żart Navrika nie mieli ochoty prowadzić nas nad jezioro, do którego zmierzał Brzeszczot – Obieżyświat, o którym niedawno Wam pisałem. Z ranka udaliśmy się w las bez żadnego przewodnika. Nie wiem doprawdy czemu ta okolica jest tak niebezpieczna. Nawet Złoziemie by się nie powstydziło takimi zagrożeniami, jak malownicza Głębia Gleenwood. Poza typowymi problemami, które się wiążą z podróżą przez dziki las, my spotkaliśmy hordę bog gobów – dziwnych stworów wyglądających niczym zrobione z gliny. Dzięki magii niektórzy z nas nauczyli się ich bełkotliwie brzmiącego języka, co pozwoliło usłyszeć, że chcą odzyskać swoją magiczną wodę. Koniec końców okazało się, że bog goby poszukiwały właśnie bransoletki, którą dopiero co otrzymała Lili. Oddaliśmy ją stworzeniom, a te sobie spokojnie poszły w swoją stronę.

Kolejnej nocy spostrzegliśmy jeszcze dziwniejszą rzecz. Wartował akurat Navrik, kiedy dostrzegł po drugiej stronie pobliskiej rzeki jakąś osobę. Dawca Imion próbował wyciągnąć za pomocą liny z hakiem coś co leżało na dnie. Zauważywszy jednak światło z naszego obozu, porzucił swoje plany i uciekł. Rankiem my postanowiliśmy zbadać zawartość nurtu. Okazało się, że na dnie spoczywa wielka metalowa skrzynia. Obwiązawszy liną wyciągnęliśmy ją na brzeg.

Lilianna zainteresowała się zdobieniami ukrytymi pod warstwą glonów i brudu więc zaczęła wycierać szmatką naszą zdobycz. Nagle od frontu skrzyni oderwał się zahaczony przez Powietrzną Żeglarkę kawałek metalu. Była to mała zdobiona w dziwny sposób pieczęć. Kiedy Navrik z Maruvilem zaczęli ją oglądać, szybko odgadli, że pieczęć ta służyła do więzienia jakiejś istoty właśnie w tej skrzyni. Sekundę później kawałek metalu rozpadł się na kawałeczki. Była to ta sama chwila w której wieko od skrzyni zaczęło się podnosić. Pasma ciemności uformowały się w postać mrocznego ducha, który wściekle zapytał kto zdjął pieczęć z jego zamknięcia.

Harag jak zwykle bez pomyślunku odpowiedział że to on, chcąc obronić Lili przed gniewem istoty. Faktycznie tak się stało, bo duch zaatakował jego. Złapał go za szyję i dosłownie wyssał z niego część sił życiowych, pozostawiając wielką opuchliznę. Chwilę później cała nasza Drużyna atakowała agresywny byt astralny, a ciosy Navrika, Maruvila i moje byłyby śmiertelne dla wszystkiego co żyje. Niestety nie wyglądało na to by duch zwracał na nie w większym stopniu uwagę. Dzięki swoim mocom, przekazywał po chwili zadane mu obrażenia mym przyjaciołom, wysysając dodatkowo siły witalne z Haraga i Lilianny także już przez niego pochwyconej. Minęło kilkadziesiąt sekund morderczej walki, a wyglądało na to, że nie jesteśmy w stanie zagrozić duchowi, podczas gdy on doprowadził każdego z nas na granicę śmierci.

Maruvil chwycił się ostatniej szansy jaką mieliśmy. Jako, że to w jego ręku rozpadła się pieczęć, która miała władzę nad duchem, Ksenomanta rozkazał mu zamknąć się w skrzyni, z której wyszedł. Uwierzcie, że byliśmy zszokowani, kiedy ten po prostu wykonał polecenie Marva. Nie wiedzieliśmy na jak długo nasz przyjaciel zdobył panowanie nad duchem, więc musieliśmy szybko wymyślić co możemy zrobić. Czuliśmy się coraz słabsi a roślinność wokół skrzyni zaczęła nagle obumierać. Był to znak, że duch leczy resztki obrażeń jakie mu zostały. Nie pozostało nam nic innego jak wygnać ducha do jego macierzystego zaświatu. Było to polecenie, które większość istot astralnych jest chętna spełnić i nie inaczej było z naszym przeciwnikiem. Rozpłynął się w powietrzu i ślad po nim zaginął.

Nie mogliśmy targać ze sobą wielkiej skrzyni przez gęsty las toteż postanowiliśmy ją zostawić za sobą. Po raz kolejny tego dnia ogarnęło nas wielkie zdziwienie, gdyż skrzynia nie chciała nas opuścić. Jej metalowe nogi się wydłużyły i podążyła za nami. Mieliśmy więc nowego kompana, który słuchał się Marva i był wytrzymały na wszelki trud i przeciwności. A w Głębi Gleenwood zapewne wiele ich miało nas jeszcze spotkać… Rzeki do przekroczenia, agresywni mieszkańcy puszczy, dzikie zwierzęta. O tym wszystkim napiszę Wam wkrótce.
 
 
Mika 
Nowicjusz


Wiek: 42
Dołączyła: 13 Sty 2008
Posty: 8
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-02, 20:23   

Witajcie Dawcy Imion ras wszelkich. Niech Was pseudonim mój nie zmyli, oto przed Wami stoi Auraya Płomiennowłosa, wietrzniak niewielki wzrostem ale wielki duchem (przynajmniej taką mam nadzieję ;) ) Zapoznaję się od dłuższego czasu z kroniką Zara i czasem moja wietrzniacka krew się gotuje, ile to nieścisłości i patetycznego JA. W związku z tym postanowiłam zrobić coś, czego żaden Złodziej normalnie nie robi - opublikować część moich zapisków i notatek. Zacznę od wyprawy do lasu Glennwood, jako, że była ona specjalnie dla mnie podjęta. Oczywiście tajne informacje nie ujrzą światła dziennego... Czytajcie więc i poznajcie nasze losy z perspektywy 35-cio centymetrowego wietrzniaka :)
 
 
Mika 
Nowicjusz


Wiek: 42
Dołączyła: 13 Sty 2008
Posty: 8
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-02, 20:58   

Prolog
Spotkanie ze starym znajomym...


Las Glennwood już od dawna był moim celem. Podróżując z przyjaciółmi zapragnęłam być bardziej przydatna w walce bo, nie oszukujmy się, ta zdarza się nader często. Usłyszałam o Mistrzach Wiatru, wietrzniakach, którzy świetnie władają bronią, atakując jak Złodziej z zaskoczenia i wykorzystując maksymalnie dany im od Pasji dar lotu. Rozmarzyłam się przy tych opowieściach... Dawcy Imion zazwyczaj ignorują Wietrzniaki, uważając, że ze względu na swój niewielki wzrost, są średnio skuteczne w walce. Chcę udowodnić im, i sobie w szczególności, że potrafię władać mieczem równie sprawnie, co Człowiek czy Troll! Spotkanie obieżyświata Brzeszczota było prawdziwym darem losu bo jego celem było właśnie Glennwood.

Szukając w Trawarze statku powietrznego, który choć trochę przybliżyłby nas do celu podróży trafiliśmy na statek dowodzony przez krasnoluda imieniem Farhold. Początkowo zgodził się nas przewieźć, gdy jednak dowiedział się, kim jesteśmy gwałtownie zmienił nastawienie, zdanie i światopogląd i w ogóle odniosłam wrażenie, że najchętniej by na nas napluł. Wszyscy byliśmy w szoku. Co też takiego zrobiliśmy temu biednemu Dawcy Imion? Nasza dociekliwość szybko się opłaciła. Okazało się, że rodzina Farholda mieszka w wiosce zniszczonej przez metalowego golema i to przez nas bestia wyszła na wolność. Nie wahałam się ani chwili – zaproponowałam, że naprawimy swój błąd jeśli tylko kapitan zgodzi się nas zawieźć do owej wioski. Farhold zaś, w zamian za pomoc zgodził się nas przewieźć na skraj lasu Glennwood.

Wioskę znaleźliśmy w stanie opłakanym. Po jednej stronie, na niewielkim wzniesieniu stał kamienny kasztel, a raczej to, co z niego zostało. Puste, ciemne okna, resztki futryn i okiennic, szczątki murów i pusty szkielet wieży. U stóp kasztelu wioska – zrujnowane domy, złowroga cisza i pustka. Niedaleko zabudowań, w niewielkiej jaskini, schroniły się resztki mieszkańców. To oni opowiedzieli nam, że golem wyskakuje z kasztelu jak tylko kogoś zobaczy i zabija. Ksenomanta, który mieszkał w wieży zginął, golem grasuje nadal. Zobaczyłam wtedy w ich oczach nadzieję i naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy podoba mi się bycie „bohaterem”. Chłopcem na posyłki, który nie zastanawia się, czy misja, której się podjął nie przyniesie haniebnych skutków. Ci Dawcy Imion stracili swoje domy i cały dobytek bo my zgodziliśmy się wynieść młot pobłogosławiony przez Upandala na życzenie jednego osobnika wiedząc, że niemal niepokonana istota pójdzie za nim i za wszelką cenę będzie chciała go odzyskać. Czy to jest bohaterstwo? Było oczywiste, że musimy choć częściowo naprawić to, co zepsuliśmy. Ponieważ Lili ma talent ściągania na siebie uwagi przeciwników postanowiliśmy ją opancerzyć i wystawić jako przynętę. Plan się powiódł. Golem rzucił się wściekle na dziewczynę nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy i w kilka sekund poległ pod ciosami naszych wojowników. Założyliśmy, że młot musi tu gdzieś być, więc zbadaliśmy ruiny. Dzięki łaskawej pomocy Żywiołu Ziemi odnaleźliśmy skarb, który nasz Zbrojmistrz postanowił oddać do swojej macierzystej kuźni. Mieszkańcy wioski odetchnęli z ulgą. Mogli teraz spokojnie zająć się odbudową osady. Farhold, w ramach podziękowania dał nam magiczny naszyjnik i wtedy, po raz kolejny, poczułam się głupio. To my powinniśmy im dać prezent za szkody, które poczynił golem. Mam wyrzuty sumienia. To takie nie Złodziejskie... Jednak ścieżka Mistrza Żywiołów bardzo zmieniła moje spojrzenie na świat. Swoją drogą to by było ciekawe zagadnienie do rozważenia: miłujący prawdę Mistrz Żywiołów i wycofany, nie brzydzący się kłamstwem Złodziej. Jak ja, u licha, wpadłam na to, by podążać tak różnymi ścieżkami?

Dziś było naprawdę gorąco. I nie mam na myśli temperatury. Wpadliśmy w burzę. Miałam wrażenie, że statek się rozpadnie, tak nami rzucało po pokładzie. I nagle, cisza... Ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz. Powietrze stało nieruchomo a tuż za nami kłębiło się wściekle. Oko cyklonu. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam coś takiego. Zadumałam się nad wspaniałością przyrody daną nam przez łaskawą Jaspre, gdy nagle ktoś krzyknął „Espagry nad nami!” Spojrzałam w górę i zamarłam – nad naszymi głowami kłębiło się stado Espagr. 100, może 200 sztuk. Przez krótką chwilę mieliśmy nadzieję, że nas nie zauważą. Niestety. Rzuciły się do ataku. Kapitan wydał komendę, by wracać w chmury. Marynarze ze zdwojoną siłą naparli na wiosła a wojownicy rzucili się do ich ochrony. Próbowałam je odsyłać mocami nadanymi mi przez moją Pasję, ale było ich zbyt dużo. Zobaczyłam jak Lili wiosłuje i zręcznie unika kolejnych ciosów, niejednokrotnie niemal zsuwając się z ławki. Statek zbyt wolno przybliżał się do kłębowiska chmur. Nagle paszcza pełna zębów pojawiła się tuż przede mną. Nie miałam już mocy odsyłania. Wcisnęłam się między dwie skrzynie i zaatakowałam. Espagra padła po dwóch ciosach. Szkoda zwierzaka. Potem szarpnęło. Upadłam na pokład. Byliśmy bezpieczni. Przynajmniej przed zwierzakami, bo burza wściekle rzucała statkiem. Na nasze szczęście załogę stanowili naprawdę dobrzy żeglarze.

Spełnione marzenie

Nareszcie! Upragniony cel podróży był tuż pod nami. Na północy majestatycznie wznosiły się Góry Skolskie, pod stopami błyszczała Wężowa a pomiędzy tymi dwoma cudami natury pysznił się las. A raczej dżungla. Soczyście zielona, poprzecinana srebrzystymi wstęgami dopływów Wężowej. Las Glennwood. Królestwo Wietrzniaków i najpiękniejszy pomnik Jaspree. Farhold wysadził nas u ujścia rzeki Lhynn do Wężowej. Lhynn spada tu prawie 30-to metrową kaskadą. To właśnie tutaj, na długo przed pogromem, krasnoludy zbudowały niewielką warownię i imponujący, 100 metrowy, kamienny most, jedyny most w Glennwood. Tuż przy moście stoi tawerna nazywająca się „Wyjący wilk”, prowadzona przez przemiłego krasnoluda Torba. Można tu zjeść, napić się, odpocząć, zanocować a nawet pohandlować. W „Wyjącym wilku” miejscowe ludy handlują swoimi towarami z T’skrangami. Zjedliśmy posiłek i zasięgnęliśmy informacji. Glennwood jest podzielone na dwie części: wschodnia to wietrzniackie królestwo Hey, zachodnia zaś to teren ludzkiego plemienia „Cienistych wilków”. O ile wietrzniaki ciężko spotkać w tawernie, o tyle przedstawiciele Wilków przychodzą tu na handel. Tak też było i teraz. W tawernie było kilku mężczyzn odzianych w skóry i kilka Trolli. Wszyscy czekali na statek T’skrangowy. Wieczorem wykapaliśmy się w rzece. To była orzeźwiająca, ale i pouczająca kąpiel, spotkaliśmy bowiem malutkie kajmanłarnice, jeszcze niegroźne ale już upierdliwe... Przenocowaliśmy w mięciutkich łóżkach, rano zjedliśmy pożywne śniadanie (dlaczego, zawsze jak proszę o jedzenie bez mięsa wszyscy się na mnie tak dziwnie patrzą...?) i poszliśmy na przystań. Na brzegu rzeki spora ilość Dawców Imion rozłożyła się ze swoimi towarami, co wykorzystała Lili by sprzedać wreszcie oczy Jaszczurów Błyskawic, które od dłuższego czasu woziła ze sobą. Wreszcie przypłynęły T’skrangi i zaczął się handel. Nie było to dla mnie zbyt interesujące, aż do momentu, kiedy Lili pokazała mi, co kupiła. Była to śliczna bransoletka z czegoś w rodzaju idealnie przezroczystego kryształu z małą, błękitną rybką pływającą w środku. Szarpnęło mnie wewnętrznie. Chcę ją mieć. Tylko ta myśl kołatała mi się po głowie. Musi być moja. Musi! Latałam nieprzytomnie między handlującymi Dawcami Imion przed oczami mając tylko małą, niebieską rybkę. Na ziemię sprowadził mnie dopiero widok Lilianny żywo dyskutującej z Cienistymi Wilkami i jej żałosne słowa: „Navrik, oni chcą moją bransoletkę.” Zirytowany Navrik odwarknął coś o żonach, Ludzie machnęli bronią i wycofali się do lasu. Zrozumiałam, że właśnie straciliśmy przewodników i bransoletka jakoś wyleciała mi z głowy.

Początek drogi.

Postanowiliśmy udać się w głąb lasu sami. Według mapy, którą udało mi się zdobyć jeszcze w Throalu, jeśli pójdziemy wzdłuż wschodniego brzegu Lhynn, dojdziemy do rozwidlenia rzek, które doprowadzi nas do jeziora. Ma się tam znajdować świątynia Jaspree, cel pielgrzymek Dawców Imion a także cel Brzeszczota. O świcie wojownicy odprawili swoje rytuały, Harag zaś postanowił wykorzystać uzdrawiającą moc ognia, co skończyło się poparzeniami i interwencją naszych głosicieli Garlen. Jak widać, nie zawsze Pasje są nam przychylne. Niektórzy podekscytowani (Ja!) inni zirytowani (Harag) a jeszcze inni źli, że muszą tu być (Zar) wkroczyliśmy w tajemniczy las Glennwood. Krajobraz zapierał dech w piersiach. Od samego początku wyraźnie widać, że las jest bardzo stary. Zdecydowanie przedpogromowy. Nisko wiszące chmury przebijają gdzieniegdzie wysokie skały, niczym samotne wysepki. Nie ma tu śladów bytności Dawców Imion a niewielkie ścieżki z pewnością wydeptały zwierzęta. Co jakiś czas można napotkać samotne, obszarpane wzgórza, które ktoś kiedyś określił jako „palce Pasji wskazujące na niebo.” Oprócz dużych rzek, jak Lhynn, jest tu sporo małych strumieni co doskonale nawadnia ziemię i sprawia, że roślinność jest tu bujna a zwierząt pod dostatkiem. Las jest naprawdę uroczy, co nie zmienia faktu, że równie niebezpieczny. Nie udało mi się zgromadzić wiadomości, jakie istoty możemy tu spotkać, więc musimy się mieć cały czas na baczności.

Niemalże w samym centrum lasu, niedaleko malowniczego wodospadu znajduje się wyspa a niej „Owoce Pasji”, czyli szeroko znana świątynia Jaspree. Żyje tam grupka wyznawców tej Pasji, która ma za zadanie strzec świętego miejsca i dbać o bezpieczeństwo pielgrzymujących. Legendy mówią, że wyznawcy ci przetrwali pogrom nie chowając się w Kaerze. Mit ten stworzył zapewne kolejny, twierdzący, że owi wyznawcy są strzeżeni przez horrora...

Pierwszy dzień podróży dał nam przedsmak tego, jak ciężko będzie przeprawić się przez Glennwood. Wąskie, zwierzęce ścieżki często znikały bezpowrotnie a płynąca głównie kamienistym jarem rzeka także nie była przyjaznym szlakiem. Udało nam się też natrafić na Trollowe wnyki a Maruvil nieopatrznie wpadł w głęboką dziurę, cudem tylko unikając połamania nogi. Na pierwszy nocleg wybraliśmy zarośla nieopodal rzeki. Już pierwszą wartę zaniepokoiły odgłosy z lasu. Do obozowiska podszedł leśny lew, dziwnie chudo wyglądał, choć z powodu ciemności nie jestem w stanie go dokładnie opisać. Marv rzucił mu do lasu kawał mięsa i lew już nie wrócił. Nie wiem, czy minęło pół nocy, kiedy kolejna warta postawiła nas na nogi. Pomiędzy drzewami pojawili się... ludzie... a raczej człeko podobne stworzenia. Całe zrobione jakby z gliny o ciemnej, chropowatej skórze. Szły w naszą stronę. Ponad piętnastu. Mówiły przy tym coś dziwnym, bełkoczącym językiem. Drużyna poderwała się na nogi i zaczęła szykować do walki. Wpadłam jednak na pomysł, że skoro mówią w miarę składnie, przynajmniej tak to brzmiało, można spróbować się z nimi porozumieć. Skupiłam się i już po chwili dziwny język zaczął się układać w proste słowa, później w zdania. Nie było to łatwe ale w końcu udało mi się sklecić w miarę poprawną wypowiedź. I to okazało się bardzo dobrym pomysłem. Lud ten zwał siebie Bog Gobol. Ukradziono im drogocenny artefakt i chcieli go odzyskać, szli za nami, gdyż artefaktem tym okazała się bransoleta Lilianny. Oddaliśmy ją. Potłukli ją na najbliższym kamieniu, wyjęli rybkę i unosząc ją nad głowami zniknęli w ciemnościach radując się z odzyskania skarbu. Uff! Dobrze, że powstrzymałam swoje złodziejskie zapędy – dopiero byłby klops...

Nowy towarzysz i poważne kłopoty.

Pozostała część nocy i następny dzień upłynęły nam bardzo spokojnie, choć męcząco. Na swojej ścieżce spotkaliśmy martwego Trolla. Był bardzo poraniony, co wyglądało, jakby dostał kilkoma maleńkimi strzałami. Wyglądał źle, ale jakby tylko niewiele dzieliło go od śmierci. Opatrzyliśmy go i natarliśmy eliksirem ostatniej szansy. Zgodnie z przewidywaniami Troll powrócił z objęć śmierci. Gdy się ocknął opowiedział nam, że zwabiła go dziwna roślina, wysokie łodygi zdobią niewielkie liście osłaniające, na pierwszy rzut oka maleńkie, kolce. Całą roślinę porastają błękitne kwiaty o cudownym zapachu, wabiące nim swoją zdobycz. Gdy ofiara podejdzie liście unoszą się i wystrzeliwują ponad 10-cio cm kolce. Trup, gdyż chyba każdy Dawca Imion poniżej Trolla, niezwłocznie by się nim stał, rozkłada się u stóp rośliny tworząc dla niej nawóz. Troll, Farthood Żelazna Pięść, pochodził z niewielkiej wioski Ostry Grot, znajdującej się w Górach Skolskich. Podróżował do świątyni Jaspree z workiem zboża, by jej wyznawcy pobłogosławili plony. Ku swojemu przerażeniu dostrzegł, że torby nie ma przy nim. Wróciliśmy więc po śladach krwi i spory kawałek dalej, niedaleko naprawdę dużej, pięknej rośliny znaleźliśmy zgubę. Farthood przyłączył się do nas i razem podjęliśmy dalszą drogę. Trochę mnie to przeraziło, że w tym cudownym lesie są tak mordercze rośliny. Na pocieszenie łaskawa Jaspree pozwoliła mi znaleźć kilka dawek niezwykle cennej rośliny zwanej Balsamem Mymbruje. Zapewne jest tu dużo więcej pożytecznych ziół... Pod wieczór znaleźliśmy spokojne miejsce niedaleko rzeki i rozbiliśmy obóz. Zasnęliśmy strudzeni i spaliśmy spokojnie aż do rana. Rankiem Navrik oznajmił, że na jego warcie jakiś Dawca Imion pływał po rzece i próbował coś wyciągnąć z dna. Zobaczył Navrika i uciekł. Drużyna zaproponowała, by sprawdzić, co też kryje się na dnie rwącej Lhynn. Nie było to łatwe zadanie. Navrik dostrzegł, co prawda, leżącą na dnie dużą skrzynię, ale kilka prób nurkowania skończyło się jedynie utratą kamienia świetlnego. Dopiero silny Maruvil z powodzeniem zaczepił haki na skrzyni i wyciągnęliśmy ją na brzeg. Solidny to był mebel, muszę przyznać. Długa na 2 metry, szeroka na metr i na metr wysoka. Metalowe okucia zniszczyła woda, więc ciężko było cokolwiek na nich rozpoznać. Lili wzięła szmatkę i próbowali razem z Marvem oczyścić nieco skrzynię z osadu. Wtedy okrągły fragment okucia odpadł i upadł na ziemię. Maruvil podniósł go, przyjrzał się znakom i medalion rozpadł się na pył. Przez chwilę nic się nie działo. Już mięliśmy odetchnąć z ulgą gdy nagle wieko skrzyni zaczęło się unosić a spod niego wysuwały się pasma czarnej mgły. Błyskawicznie usiadłam na wieku, by nie uniosło się wyżej, co tylko rozbawiło moich towarzyszy i nie przyniosło spodziewanego efektu. Mgła wysunęła się ze środka i uformowała w ducha, który, całkiem zrozumiałym językiem krasnoludzkim, zapytał, kto złamał pieczęć. Jak zwykle z odpowiedzią wyrwał się Harag, mając nadzieję, że duch podziękuje za uwolnienie, tymczasem istota błyskawicznie rzuciła mu się do gardła i zaczęła dusić. Wszyscy zareagowaliśmy odruchowo – wojownicy ruszyli do starcia a ja, ukryta za skrzynią, cisnęłam czarem. Ciosy spadły na ducha błyskawicznie, silne i precyzyjne, ten jednak dalej dusił Haraga. Widząc, że ork słabnie Lili krzyknęła, że to ona złamała pieczęć. Duch uwolnił Haraga i chwycił za gardło Liliannę. Kolejny grad ciosów zdawałoby się, że osłabił istotę. Skupiłam i ja całą swoją moc i cisnęłam czarem, wtedy duch spojrzał na mnie i nagle ból ogarnął całe moje ciało, ledwo przytomna upadłam na ziemię niezdolna by zrobić cokolwiek. Przypomniała mi się stara elfia wróżka, do której trafiłam trochę bezwiednie w Trawarze. Powróżyła mi z kart i rzekła: „Podążysz drogą wśród gór do wielkiego lasu by wypełnić swoje przeznaczenie. Droga będzie niebezpieczna. Ty i czwórka Twoich przyjaciół przypłacicie tą wyprawę życiem.” Teraz właśnie miałam wizję śmierci. Mojej i moich towarzyszy. Jak przez mgłę usłyszałam krzyk Maruvila: „Nie ruszajcie się!” Wszyscy zamarli. Duch stał z rękami na szyi Lilianny, ale ta jakby nie czuła się gorzej. „Mam pewien pomysł, ale nie wiem czy zadziała,” powiedział Maruvil. A później zwrócił się do ducha: „Puść ją nie czyniąc jej krzywdy i wróć do skrzyni” rozkazał i... duch puścił! Wszedł do skrzyni a wieko zatrzasnęło się za nim. „Wycofajcie się powoli do lasu.” Ledwo podniosłam się z ziemi. Przesunęliśmy się w pobliskie zarośla. „Co to, u licha, jest, i co mu zrobiłeś?” – zapytałam Marva. „Słyszałem kiedyś o takich dziwnych duchach, daleko z poza Barsawii. Nazywają je Dzinni, czy jakoś podobnie. Każdy z nich ma przedmiot, który jest jego częścią, jak ktoś posiądzie ten przedmiot może zadać duchowi trzy zadania czy prośby i on je wykona. Najwidoczniej to jest właśnie taki duch. Jedną prośbę wykonał. Teraz trzeba wymyślić, jak się go pozbyć.” Zajęliśmy się opatrywaniem ran a Maruvil myślał. Rośliny wokół skrzyni zaczęły robić się suche i poskręcane. Najwyraźniej duch pozbawiał je sił witalnych by uleczyć siebie. W końcu Maruvil podjął decyzję i wydał duchowi polecenie: „Odejdź do swojego świata i nigdy więcej nie wracaj.” Duch zniknął. Byliśmy bezpieczni, choć po opatrzeniu okazało się, że Lili i Harag nie mogą mówić. Postanowiliśmy zostawić skrzynię na brzegu, ta jednak miała inne plany – gdy tylko Maruvil ruszył w dalszą drogę skrzynia uniosła się na niewielkich nogach i podążyła za nim. Uznaliśmy, że może nam sie przydać, zwłaszcza, że Lili szybko znalazła dla niej zastosowanie i użyła jej jako wierzchowca.
 
 
Mika 
Nowicjusz


Wiek: 42
Dołączyła: 13 Sty 2008
Posty: 8
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-02, 21:06   

Spotkanie

Kolejny dzień przyniósł nam nadzieję, że jednak istnieje tu cywilizacja. Szliśmy jak zwykle przez las, gdy nagle Harag zatrzymał się, przywołał mnie gestem do siebie i wyszeptał, że przed nami, na drzewie są dwa wietrzniaki. Choć starałam się z całych sił je dostrzec nie byłam w stanie. Wtedy ork, bez ostrzeżenia, chwycił mnie w pasie i rzucił mną przed siebie... On to naprawdę ma pomysły. Iście orkowe. Dobrze, że udało mi się wyhamować przed jakąś sporą gałęzią. Grunt, że na jej końcu, częściowo ukryte za pniem drzewa, rzeczywiście stały wietrzniaki. A raczej wietrzniackie dzieci. Chłopiec chował za plecami maleńką dziewczynkę i, z bardzo groźną miną, mierzył do mnie z łuku.
- Hej – powiedziałam. – Nie bójcie się. Jesteśmy przyjaciółmi i nie chcemy wam zrobić krzywdy. Mam na imię Auraya a ci Dawcy Imion na dole to moi przyjaciele. Jest tu gdzieś niedaleko Wasza wioska?
- Może – powiedział chłopiec po chwili wahania.
- Mam więc do Was prośbę. Lećcie do wioski i poproście, żeby ktoś dorosły tutaj do nas przyleciał. Chcemy porozmawiać. Nie będziemy za Wami szli. Serio. Słowo wietrzniaka.
Dzieciak zastanowił się po czym skinął głową i, razem z siostrą, zniknęli wśród drzew. Rozłożyliśmy więc obozowisko wiedząc, że to może potrwać, i cierpliwie czekaliśmy na pojawienie się wietrzniaków. Po godzinie, może dwóch, pojawił się jeden wietrzniak.
- Czego chcecie od nas – zapytał od razu?
- Witaj. Jestem Auraya a to moi przyjaciele. Przybyliśmy tutaj w poszukiwaniu świątyni Jaspree, ale nie mamy przewodnika i nie wiemy, czy idziemy w dobrym kierunku. Może ktoś z Was zechciałby wskazać nam drogę albo zaprowadzić do świątyni.
- Nikt tam nie pójdzie. To miejsce jest przeklęte. Dzieją się tam złe rzeczy.
- Jakie rzeczy?
- Tego nie wiem, ale ci, co tam poszli, nie wrócili.
- Macie tu jakiegoś Mistrza Wiatru – wrzasnął Harag z dołu? – Koleżanka chce się uczyć.
- To prawda. – potwierdziłam – Miałam nadzieję, że wśród Was znajdę Mistrza dla siebie.
- Mamy jednego adepta tej dyscypliny. To mój brat. – w sercu zaświeciła mi iskierka radości – Niestety poszedł wraz z radą starszych do świątyni Jaspree i nie wrócił. – Iskierka zgasła.
- To jedyny Mistrz Wiatru w Waszej wiosce?
- Jedyny. Może jak go odnajdziesz zechce cię uczyć.
- Taaaak. No cóż. Pewnie nie pozwolicie nam zanocować w swojej wiosce?
- Nie. Nie znamy Was.
- To powiedz nam jak dojść do świątyni.
Cichy, bo tak kazał się zwać ów wietrzniak, opisał nam pokrótce drogę do jeziorka i wrócił do swojej wioski. Trzy i pół dnia. Tyle, mniej więcej, mieliśmy iść. Morale w drużynie znacznie spadło...

Luka w pamięci

Tą noc postanowiliśmy spędzić w wieży. Harag, jako głosiciel Upandala, potrafił wznieść kamienną wieżę. Niestety była to konstrukcja bardzo duża i głośno powstawała, więc do tej pory nie mogliśmy z niej skorzystać. Udało nam się trafić na rozległy kawałek kamienistego brzegu, gdzie wieża bez problemu się zmieściła i Harag stworzył nam schronienie. Zaledwie się ściemniło usłyszałam w oddali coś, jakby szmer głosów, albo przedzierania się przez krzaki. Wleciałam na górę wieży i dostrzegłam coś niezwykłego. Całkiem niedaleko od nas, jednym ze skalnych kanionów szedł korowód dziwnych istot. Dawcy Imion wyglądający jak szkielety obleczone skórą. Ludzie i krasnoludy. Szli w milczeniu a kilku z nich niosło na ramionach skrzynię emanującą fioletowym światłem. Obserwowałam ich chwilę, żeby się upewnić, że przejdą bokiem, zeszłam na dół i... był ranek. Potrząsnęłam głową. Zamknęłam i otworzyłam oczy. Był ranek. Dosłownie sekundę temu obserwowałam czarną nocą korowód dziwnych istot i już był ranek. Dziwne. Gdzieś nam zniknęło kilka godzin. Nikt nie wiedział, jakim cudem. Zmęczeni i markotni ruszyliśmy w dalszą drogę.

Pustkowie

Krajobraz zaczął się zmieniać. W miarę jak poruszaliśmy się na południe roślinność zaczęła znikać. Podobnie jak chmury, które od tych kilku dni raczyły nas deszczem. Wokół nas były tylko skały. Nawet jednego źdźbła trawy, czy choćby wyschniętego krzaczka. Tylko goła ziemia. Zaniepokoiło mnie to. Co takiego stało się w świątyni, że Jaspree opuściła to miejsce? Na nocleg postanowiliśmy się schronić w jednej z jaskiń. Ciągnęła się ona daleko w głąb, więc poszliśmy sprawdzić, czy w nocy nic nie zaskoczy nas od tyłu. Jaskinia okazała się systemem tuneli prowadzących daleko w głąb ziemi. Znaleźliśmy ślady bytności jakiś zwierząt. Jeden z tuneli doprowadził nas do komnaty, gdzie było mnóstwo żuków. Niespełna półmetrowe zwierzaki uwijały się wokół czegoś, co przypominało wielkie grzyby. Ostrożnie poszliśmy dalej i wpakowaliśmy się w niezłe bagno. Za naszymi plecami, odcinając nas od wyjścia, pojawiły się ogromne stwory. Cztery nogi miały zgięte w pół, wydłużony pysk i dwie krótsze nogi, zakończone szczypcami, których używały jak my rąk. Kiedy stały na zgiętych nogach miały półtora metra wzrostu, jednak gdy się podniosły wypełniły cały korytarz osiągając ze trzy metry. W korytarzu rozpętało się prawdziwe piekło. Walczyliśmy z atakującymi robakami w nieskończoność. Kolejne stwory padały a w ich miejsce nacierały następne. Jak okiem sięgnąć korytarz wypełniały robaki. Gdy tylko kogoś zraniły reszta wściekle rzucała się na krwawiącą ofiarę. Gorączkowo szukałam wyjścia z tej nieszczęsnej sytuacji, gdy nagle ogromne żuki zaczęły się cofać. W kilka chwil korytarz przed nami został pusty. Nie namyślając się zbyt długo pobiegliśmy do wyjścia. Opatrzyliśmy rany i, obawiając się ponownego ataku, postanowiliśmy oddalić się od podejrzanej jaskini i przenocować na otwartym terenie. W bezpiecznej odległości od siedliska robali zaczęłam tkać powietrzną sieć, by rozciągnąć ją na skałach. Nagle ziemia przed nami zatrzęsła się, kamienie zaczęły się odsuwać na boki i spod ziemi wyłonił się ogromny, pancerny robak. Był ze trzy razy większy od poprzednich i miał wysokie czułki po obu stronach głowy. Nie było wyjścia, musieliśmy podjąć walkę. Pomiędzy czułkami żuka pojawiła się błyskawica i pomknęła w stronę Navrika. Wojownik padł na ziemię paląc się dziwnym, błękitnym ogniem. Kolejnym celem padł Maruvil. Po kilku silnych ciosach wymierzonych w bestię i on padł na ziemię płonąc. Jakże się myliłam, myśląc, że bestia nie zauważy mnie ukrytej wśród skał... Zaatakowany błyskawicą Harag oparł się jej mocy i ruszył do ataku a bestia cisnęła błyskawicą prosto w moją stronę. Ciało zaczęło mnie boleć, dziwny ogień wciskał się pod zbroję. Próbowałam skupić swoją wolę, by pozbyć się płomieni. Przez ból zobaczyłam, jak Lili, w akcie desperacji, wskakuje prosto na głowę żuka. Okazało się to świetnym pomysłem gdyż nie mógł rzucać w nią ogniem. Ciosy dzielnej Lilianny wspomagane celnymi strzałami Mirim błyskawicznie powaliły stwora na ziemię. Ogień, który trawił nasze ciała okazał się, na szczęście, tylko efektem magicznym, więc nie spalił naszych ubrań ani, czego się obawiałam, moich delikatnych skrzydeł. Uwolnieni wreszcie od jego mocy, zmęczeni i zniechęceni ruszyliśmy dalej bo noc przeszła już w dzień i nie było czasu do stracenia.

Pod wieczór znów pojawił się problem noclegu. Na gładkim jak stół, skalnym brzegu rzeki Mirim dostrzegła wysoką, samotną skałę ściętą na górze poziomo. Dzięki powietrznej sieci wszyscy bezpiecznie znaleźli się na górze. Powietrzne materace nieco uprzyjemniły nam noc, która minęła nad podziw spokojnie. Nie wiem tylko, dlaczego nagle Brzeszczot i mistrz Mirim, który także nam towarzyszył, pokłócili się o coś tak zażarcie, że trzeba ich było rozdzielać... Kolejny dzień i noc także obyły się bez przygód.

Na wyspie

Rankiem Mirim dostrzegła daleko na rzece coś, co mogło być wyspą. Zrobiłam zwiad, natykając się przy okazji na kilka espagr, i faktycznie dostrzegłam na rzece skalistą wyspę. Ruszyliśmy w tamtą stronę. Po dojściu do brzegu rzeki zobaczyliśmy sporych rozmiarów jezioro z wysoką górą pośrodku, na drugim brzegu, przez ułamek chwili, zobaczyliśmy postać Dawcy Imion dosiadającą ogromnego żuka, strzelającego ogniem. Przyjrzał się nam i zniknął między kamieniami. Skały wyspy były oddalone od nas o kilkanaście metrów. Po raz kolejny poprosiłam Żywioł o pomoc i z dzieła ducha na rzece powstał lodowy most. Przeprawiliśmy się prosto na niewygodne, ostre skały. Pokonaliśmy zbocze i stanęliśmy na granicy skalnego kotła. Ściana skalna spadała pionowo w dół i niknęła w gęstwinie lasu. Zielona oaza na środku pustkowia. W centrum zieloności stało ogromne drzewo. Zanim rozejrzeliśmy się za jakimś bezpiecznym zejściem ktoś dostrzegł lecące w naszą stronę, spore zwierzęta. Były to żuki podobne do tych zajmujących się grzybami, ale ze zdolnością lotu. Udało nam się odesłać wszystkie stworzenia i ostrożnie ruszyliśmy na obchód wyspy. Mozolna przeprawa doprowadziła nas do, w miarę bezpiecznego, przejścia na drugą stronę grani. Zagłębiliśmy się w las. Było tu cicho, ale nad podziw żywo. Mając w pamięci jedną z zasłyszanych legend o prastarym dębie, który w lesie Glennwood strzeże domeny Pasji i karze każdego, kto wystąpi przeciw Jaspree, pilnowałam, by nierozważni moi towarzysze niczego nie zrywali. Niedługo szliśmy przez las, gdy drzewa skończyły się jak ucięte nożem otwierając nam dostęp do sporej polany. Na jej środku stał mur drewniany, cały porośnięty roślinnością, z dużą, zamkniętą bramą wyglądającą, jakby ktoś próbował ją sforsować toporem. Stanęliśmy przed nią i zaczęliśmy nawoływać. Zza muru odpowiedziała nam cisza. Miałam ochotę podlecieć i zajrzeć do środka, ale z lasu dobiegł nas głos: „Nie wchodźcie tam. To niebezpieczne.” Obejrzeliśmy się. Między drzewami stał krasnolud pod bronią. Zapytany, dlaczego niebezpieczne, kazał nam iść za nim. Kilkanaście kroków od skraju polany natknęliśmy się na niewielkie obozowisko. Trzy krasnoludy, dwa orki i człowiek przedstawili się jako grupa Poszukujących. Krasnolud, który nas tu przyprowadził przedstawił się jako Forth i opowiedział pokrótce ich historię. Podążali do świątyni Jaspree w poszukiwaniu wiedzy i przygód. Słyszeli, że może się tu znajdować potężny artefakt – zbroja Wenny, sławnej wojowniczki, i chcieli go obejrzeć, w miarę możliwości także zbadać. Po drodze zaatakowały ich żuki, przed którymi obronił ich człowiek każący się zwać Pielgrzymem. W zamian za uratowanie życia poprosił ich, by w jego imieniu złożyli kwiaty pod zbroją wojowniczki. Od południowej strony wyspy jest przystań, dopłynęli więc do niej ukrytą na brzegu łodzią i podążyli do świątyni. Po drodze zerwali bukiet kwiatów. Bramę zastali zamkniętą, więc zawołali by im otworzono. Głos zza muru odkrzyknął by sobie poszli. Ponownie zażądali, by im otworzono. Głos odkrzyknął coś niezbyt pochlebnego, co z miejsca wkurzyło jednego z orków, zdjął topór i zaczął walić w bramę. Nagle spod ziemi wyszły korzenie i rzuciły się wściekle na grupę. Do tego dołączyły gałęzie ogromnego drzewa. Pobici adepci odstąpili i ukryli się w lesie zastanawiając się co dalej. Nakrzyczałam na nich oczywiście. Co za bezmyślność! Wchodzić do świątyni Pasji miłującej życie, zrywać bezbronne rośliny i jeszcze wdzierać się siłą do samego przybytku. Doprawdy godne bohaterów zachowanie! Navrik jeszcze ich dobił, kwitując ich zapewnienia, że są potężnymi adeptami krótkim: „Panowie, nie oszukujmy się, pokonało was drzewo...” Cóż, w duchu wiedziałam, że i nas by pokonało, jeśli jest to ów legendarny dąb, ale nie odezwałam się ani słowem – tym ignorantom należała się nauczka, więc ją dostali.
- Dobrze – zdecydowałam. – Zrobimy tak. Wy poczekacie tutaj a my pójdziemy do świątyni i zobaczymy, co się tam dzieje. Jak będzie bezpiecznie zawołamy was.
- Idziemy z wami – buńczucznie odparł krasnolud.
- Posłuchaj. Ja jestem głosicielką Jaspree, nic mi nie grozi ani ze strony jej wyznawców, ani ze strony drzewa. Wy próbowaliście dostać się tam siłą. Lepiej będzie jeśli poczekacie w lesie.
Dość niechętnie zgodzili się z moimi argumentami. Znów stanęliśmy pod drewnianą bramą. Dotknęłam oplatających ją konarów i powiedziałam: „Ku chwale Jaspree nakazuję ci: Otwórz się!” Brama stanęła przed nami otworem. Naszym oczom ukazał się kwadratowy plac. Na środku stało drzewo o pniu tak grubym, jakiego w żadnym z lasów Barsawii nie znajdziemy. Ogromna korona osłaniała cały plac i jeszcze kawałek lasu, sięgając kilkadziesiąt metrów w górę. Liście były dziwne. Moja, bardzo już duża, wiedza botaniczna nie była w stanie mi powiedzieć, co to za gatunek. Na pewno nie był to dąb. Raczej hybryda kilku roślin. Niebywały cud natury. Dalsze oględziny tego miejsca przyniosły kolejne niespodzianki. Na każdym z czterech rogów muru zbudowano niewielką, obserwacyjną wieżyczkę, na tyłach pnia, pomiędzy gałęziami wisiało sporo hamaków wielorakiej wielkości zaś na polance otaczającej drzewo było kilka kopczyków przypominających groby. Ku naszemu zdziwieniu odkryliśmy w nich Dawców Imion o skórze sinej, z przyrośniętymi do niej drobnymi korzonkami roślin ale wciąż żywych. W pierwszej chwili padł pomysł, by ich odciąć ale nie zgodziłam się. Nie wiemy dlaczego tam leżą. Może była to jakaś ofiara z ich strony a może sposób pochówku tylko udający pozory życia. Zostawiliśmy dziwne mogiły i zbadaliśmy pień drzewa. Na dole rozszerzał się on nieco otwierając wejście do wnętrza, oświetlone niewielką lampką z kryształem w środku. Z wahaniem wleciałam do środka a moi towarzysze podążali za mną. Zawsze w takich miejscach idę przodem uważnie wypatrując wszelkich pułapek, więc i tym razem podążałam przodem. Niewielki korytarz zbudowany był z kamienia i, o dziwo, miał okna. Piszę, o dziwo, bo cały kompleks znajdował się pod ziemią i w oknach była ubita tafla ziemi z korzeniami różnych roślin. Prosty korytarz prowadził do komnaty naprzeciwko wejścia, oświetlonej złotawym światłem a w połowie drogi dwa identyczne korytarze odbijały w prawo i w lewo. Poszliśmy najpierw w prawo. Po kilku krokach weszliśmy do niewielkiej komnaty. Zupełnie pustej, jeśli nie liczyć niewielkiego postumentu z pokaźnych rozmiarów księgą. U stóp postumentu odkryłam zamaskowaną klapę, która mogła być zapadnią a wprawne oko elfki wypatrzyło niewielką skrytkę na ścianie. Podjęłam decyzję, by niczego nie ruszać, wszak właścicieli tego miejsca wciąż miałam nadzieję odnaleźć żywych. Podleciałam więc do księgi, mając nadzieję, że dowiem się z niej czegoś pożytecznego. Napisana była w języku elfów. Autorka początku zapisów przedstawiła się jako Wenna (zbieg okoliczności..?). Przybyła wyspę z magicznym żołędziem, który tu zasadziła, i o który dbała. Drzewo rosło błyskawicznie, korzeniami wrzynając się w skałę i zagłębiając w ziemi. Wkrótce wyryło głęboką dolinę, ukrywając się przed oczami postronnych. Las wokół niego rozrósł się a wyznawcy wielkiej Jaspree obrali to miejsce za swoją świątynię i stąd głosili chwałę swojej Pasji. Późniejsze zapiski dotyczyły głównie życia w świątyni. opisywały przychodzących pielgrzymów i doczesne sprawy żyjących tu mędrców. Istotną informację znalazłam na końcu. Ostatnie wpisy głosiły, że do świątyni zawitał elfi Mistrz Żywiołów i Władca Zwierząt o imieniu Balor, zażądał on dostępu do zbroi Wenny a kiedy mu odmówiono przeklął mieszkających tu Głosicieli i zagroził, że pochłonie ich robactwo. Niedługo potem ziemia wokół zaczęła robić się jałowa, rośliny umierały w zawrotnym tempie a wielkie żuki mordowały każde stworzenie w okolicy. Tu zapiski się urwały. Przeszliśmy do kolejnej komnaty. Pośrodku wrastał tu pień lub korzeń drzewa, na nim oblepiona stała gliniana figura kobiety ubrana w błyszczącą zbroję. Nie muszę chyba dodawać, że w oczach wszystkich walczących wręcz w naszej drużynie zabłysło jedno słowo: CHCĘ! Po bliższych oględzinach okazało się, że zbroja jest magiczna i jest również magicznie związana z drzewem. Jakby łączyła swoją energię z jego energią. Na końcu zbadaliśmy ostatnie pomieszczenie. Była to sypialnia z dwoma łóżkami. Niczego ciekawego tam nie znaleźliśmy, więc wróciliśmy na zewnątrz. Mieliśmy więcej pytań niż odpowiedzi. Zdecydowałam się na jeszcze jedną próbę zasięgnięcia informacji, przestroiłam matrycę, przyłożyłam ucho do pnia i skierowałam zapytanie do ducha drzewa. Założyłam, że tak stary byt jest domem dla jakiegoś ducha. Kilka prób skończyło się fiaskiem. Zaczęłam tracić nadzieję i wtedy duch odpowiedział: „Walczę!” „Z kim walczysz? – dociekałam – Powiedz mi, co się dzieję. Chcemy ci pomóc.” Nagle jeden z kopczyków, uznanych przez nas za groby, otworzył się. Leżący w nim krasnolud usiadł, spojrzał na nas niewidzącym wzrokiem i rzekł: „Zbliżają się. Chcą mnie zabić. Pomóżcie.” „Jak możemy ci pomóc? – zapytałam” „Zabijcie go!” Krasnolud upadł. Korzenie odsunęły się od jego ciała. Umarł. Spojrzeliśmy na siebie zdumieni a łamigłówka powoli zaczęła układać się w całość. Potworna zemsta Balora na pomniku Pasji właśnie się dokonuje a my mamy szansę jej zapobiec.

Ponownie otworzyłam zamkniętą wcześniej bramę i oznajmiłam Poszukującym, że mogą wejść gdyż świątynia wygląda na bezpieczną. Pod bacznym okiem Haraga, który najwyraźniej bał się o prastary skarb, i moim bo zupełnie im nie ufałam, grupa weszła do środka, złożyła pod posągiem zerwane gdzieś za murami kwiaty i wyszła na zewnątrz. Harag zgarnął bukiet by go wyrzucić. Skojarzyliśmy widzianą na drugim brzegu postać na żuku z Pielgrzymem spotkanym przez Poszukujących i wietrzyliśmy jakiś podstęp w tym całym składaniu kwiatów. Harag ruszył do wyjścia, zachwiał się a ja spostrzegłam, że dłoni leci mu krew kapiąc na podłogę. Upuścił kwiaty i przewrócił się. Niewiele myśląc krzyknęłam po Navrika, żeby wyniósł stąd orka i zatrzymał Poszukujących, nacięłam Haragowi skórę i powstrzymałam działanie trucizny. Dziwne kwiaty zgarnęłam do worka i rzuciłam na zewnątrz pod murem. Tak jak się domyślałam, drużyna adeptów od razu wrogo się do nas nastawiła. Oskarżeni o otrucie Haraga bronili się tym, że na orka spadła klątwa Pasjii za to, że zabrał dar złożony dla niej. Zaprzeczeniem ich słów był fakt, że znalazłam ich kociołek i wykryłam w nich ślady trucizny. Dopiero Navrikowi udało się przemówić do ich rozsądku i zdradzili nam, że ów Pielgrzym dał im zioła, powiedział jak je przyrządzić i kazał nasmarować wywarem łodygi kwiatów. Cóż, postąpili oni, jak my z golemem, wypełnili prośbę osoby, która uratowała im życie nie bacząc na jej skutki. Poszli więc swoją drogą a my zostaliśmy z własnymi problemami. Ponieważ świątynia była pusta, pobłogosław Farthoodowi ziarno, które przyniósł, w imieniu mojej Pasji a i Navrik dorzucił od siebie błogosławieństwo Garlen, by rodzina Trolla liczyła sobie dużo zdrowych dzieci. Zadowolony troll wyruszył w drogę powrotną do swojej wsi.

Pierwsza potyczka

Poranieni po poprzednich potyczkach i zmęczeni trudami tych kilku dni postanowiliśmy odpocząć i jednocześnie zrobić zwiad. Maruvil stworzył sługę z krwi w postaci niewielkiego żuczka i wysłał go poza wyspę. Na północno-zachodnim brzegu rzeki odkrył tych, których się spodziewaliśmy. Przy samym brzegu armia najmniejszych żuków kopała w skale tunel prowadzący pod wyspę, przy wlocie tunelu, nad mapami stał elf, krasnolud i trzy wietrzniaki i zawzięcie o czymś dyskutowali. Nieco dalej od rzeki, między skałami, w sporej niecce stał namiot. Na zewnątrz strzegły go dwa największe żuki, władające ogniem, wokół kręciło się sporo małych a w namiocie trzy orki, niewątpliwie adepci, strzegły klatki, w której uwięzione było kilka wietrzniaków. Decyzja zapadła szybko – wpadamy do niecki, pozbywamy się robali, oswabadzamy wietrzniaki i wycofujemy się. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Bez trudu podeszliśmy bardzo blisko niecki i przystąpiliśmy do realizacji planu. Marv i Navrik skoczyli prosto do wielkich żuków. Lili, Zar i Sinis wdarli się od tyłu do namiotu i zaatakowali orki zaś ja, Harag i Mirim z dystansu dbaliśmy o to, by żaden żuk nie przemknął do swojego pana i nie doniósł o zagrożeniu. Maruvil jednym ciosem zabił swoją bestię, Navrik miał pecha, jego ciosy ześlizgnęły się po pancerzu stwora tylko go irytując, z namiotu zaś dobiegły odgłosy walki. Marv, licząc, że Navrik po pierwszym pechowym starciu zabije żuka odwrócił się od niego i zajął mniejszymi, które zwabione odgłosem walki już pędziły do wojownika. Niestety okazało się to błędem. Zanim Navrikowi udało się zranić swojego przeciwnika żuk plunął ogniem i zobaczyłam jak Marv pada na ziemię trawiony przez płomienie. Dwa małe żuki błyskawicznie rzuciły się na niego i zaczęły go żywcem zjadać. Nie mogłam na to pozwolić. Krzyknęłam do Mirim by strzelała do wielkiego żuka zanim Navrik dołączy do Maruvila i ruszyłam memu bratu krwi na ratunek. Na szczęście po kilku sekundach najgroźniejszy przeciwnik leżał martwy a małe żuki do niego dołączyły. Po raz kolejny magia krwi pomogła mi postawić Marva na nogi. Nie wiem, co działo się w namiocie, grunt, że Sinis leżął nieprzytomny, Lilianna wcale nie była w lepszym stanie a u stóp Zara leżały dwa trupy. Trzeci ork uciekł. Lili i Navrik zajęli się opatrywaniem rannych a ja wypuściłam i przepytałam wietrzniaki. Była to część rady starszych. Raz na dziesięć lat przychodzili tu by pobłogosławić ziarno. Tak też zrobili 3 tygodnie temu. Głosiciele żyli i mieli się świetnie. W drodze powrotnej zatrzymali się na noc w jaskini i padli ofiarą żuków. Tinsoo, Mistrz Wiatru, podjął walkę i kazał im uciekać. Niestety przekradając się trafili do jaskini z kilkoma Dawcami Imion i tam zostali schwytani. Po pewnym czasie przyszedł do nich Tinsoo i powiedział, że elf postępuje słusznie i muszą mu pomóc. Nie zgodzili się. Nazwali go zdrajcą. Elf bredził cos o duchach, wyższym celu i nienaturalnych roślinach. Rada starszych zaobserwowała, że Balor ma na szyi duży, ozdobny wisior i taki sam, tyle że mniejszy, ma Tinsoo.

Druga potyczka i przerażająca prawda

Wróciliśmy na wyspę by wyleczyć rany i odpocząć. Wietrzniaki oczywiście poszły z nami. Mirim zwiedziła dolinę i znalazła miejsce, gdzie prawdopodobnie przebiją się żuki. Podjęłam więc kolejną próbę dogadania się z duchem drzewa. Poprosiłam go, by wskazał nam miejsce, w którym walczy i spróbował określić czas, kiedy wrogowie się przebiją na wyspę. Drzewo w odpowiedzi wysunęło pojedynczą gałąź, na której wyrosło kilka listków. Dwa z nich od razu spadły a po pewnym czasie spadł następny. Na ich podstawie domyśliliśmy się, że wejdą na wyspę o świcie. W miejscu, które wskazała Mirim znaleźliśmy dziurę, w której kłębiły się korzenie. W dość długi tunel drzewo przepychało ziemię z okolicy, próbując go zakopać. Gdzieniegdzie trawa zapadała się z powodu braku ziemi pod spodem. Harag wpadł na pomysł, by zabrać zbroję Wenny. Po co? Nie mam pojęcia. Myślę, że jako Zbrojmistrz ma po prostu słabość do pięknych zbroi i broni. Powstrzymałam go. Wywnioskowałam, że skoro jest ona magicznie połączona z drzewem, to czerpie ono jej moc do obrony, więc nie możemy go teraz osłabiać. Dzielny ork wyjął więc jeden ze swoich magicznych przedmiotów i wbił go w szczeliny kamiennej posadzki. Natychmiast drzewo oplotło magiczny przedmiot korzeniami. Wyszliśmy na zewnątrz. Czas przygotować sie do starcia.

Stworzyliśmy więc plan. Pierwszy zakładał udział silnego ducha żywiołu, za pomocą którego mieliśmy pogrzebać wrogów w tunelu zanim przebiją się na wyspę. Niestety gdy próbowałam uzyskać pomoc odpowiednio silnego Żywiołaka, poczułam ból a później zaczęłam kasłać krwią. Nagle cały mój ekwipunek zaczął mi bardzo ciążyć i zdałam sobie sprawę, że dotknęła mnie klątwa z powodu nieudanego przywołania. Stworzyliśmy więc plan awaryjny. U wylotu dziury Harag stworzył wysoką wieżę o płaskim dachu. Marv wszedł w głąb tunelu, zamaskowałam go tam i w odpowiednim momencie miał rzucić śmiertelne opary tak, by sięgnęły do drzwi wieży. Lili i Zar zajęli miejsca przy drzwiach. Ich zadaniem było nie wypuścić robali na zewnątrz. Oznaczyłam kamieniami niewielki obszar wokół wejścia z wąskim przejściem w stronę lasu a resztę pokryłam wybuchającą ziemią. Poza jej obszarem, na swoim wiernym wierzchowcu jeździł Harag, mający za zadanie zabić wszystko, co przedrze się do lasu. Mirim ukryta między drzewami służyła nam swoim niezawodnym łukiem a ja i Navrik mieliśmy osłaniać od góry, przed latającymi żukami. Gdy spadł ostatni liść wszyscy byliśmy gotowi i na swoich miejscach. Najpierw z dziury wyszedł zwiad. Kilka robaków zajrzało do wieży, rozejrzało się i wróciło do tunelu. Marv przekazał mi myślą, że elf, krasnolud i wietrzniaki posuwają się na końcu długiego łańcucha mniejszych żuków, skryci pod brzuchem ogromnego żuka, plującego ogniem. Pierwsza krew niestety polała się po naszej stronie. Obstąpiony przez kilka latających żuków Navrik stracił równowagę i spadł z kilku metrów. Na szczęście szybko się pozbierał i latające żuki przestały być przeszkodą. Tymczasem w wejściu zakłębiło się od robaków. Lili i Zar ruszyli do boju. Ramię w ramię kładli jednego żuka po drugim. Wieża była pełna robaków, gdy w głowie usłyszałam informację od Maruvila, że elf właśnie go minął. Marv rzucił śmiertelne opary i wyskoczył do ataku. Dwa ciosy potężnego topora rozpłatały krasnoluda zanim się zorientował a kolejne dwa zabiły elfa. Balor rzucał właśnie jakiś czar z księgi, gdy topór odebrał mu życie, księga wybuchła i zostało z niej tylko kilka nadpalonych kartek. Maruvil zebrał pozostałości księgi i ruszył do wyjścia z tunelu kompletnie ignorując ogromnego żuka. Kilka sekund później poczułam jego ból, gdy ogarnął go ogień a małe żuki zaczęły kąsać. Krzyknęłam, by ruszyli mu z pomocą i sama poleciałam w kierunku wieży. Pozbawione dowódcy żuki zaczęły się cofać do tunelu. Navrik wleciał tam, by się przebić i w ostatniej chwili wyciągnął Maruvila, dobijając wielkie bydlę. Żuki się wycofały a my odetchnęliśmy z ulgą. Nie pamiętam już, kiedy stworzyliśmy plan i zrealizowaliśmy go tak sprawnie i z pozytywnym skutkiem. Byłam naprawdę dumna z naszej drużyny. Aż do momentu, gdy Maruvil przypomniał sobie o kartkach z księgi Balora. Zaczęłam je czytać i zdjęło mnie przerażenie. Oto fragmenty, które ocalały:

„Tak jak myślałem, potężne drzewo nie jest naturalnym elementem środowiska, posiada cechy wielu gatunków roślin.

Nie mogłem dokończyć badań, chyba zaczęli się domyślać, pewnie ci głupi kmiotkowie za dużo gadali. Dziwne, że „błogosławiąc” ziarna zawsze dodawali po kryjomu jakieś swoje, inne, dziwne.

Najwyraźniej pod głównym kompleksem istnieje jakiś inny. Jednak nie mogę go odnaleźć. Wysłane duchy powietrza nie powróciły, nie wiem, co mogło je zatrzymać. Na pewno nie ci „głosiciele Jaspree” wolący bronią odpędzać nasłane espagry, niż użyć mocy danych im przez Opiekunkę Życia.

Zaczynam podejrzewać, że ogromne drzewo to wytwór Horrora, pułapka na duchy żywiołu drewna. Posiada zdolności wysysania magii z tworów nieożywionych jak i z Dawców Imion, a skomplikowany wzorzec mówi mi, że to na pewno nie wszystko.

Moje podejrzenia się sprawdziły, gdzieś głęboko pod świątynią są duchy jakiegoś żywiołu, podejrzewam, że drewna.

Sam nie jestem w stanie nic zrobić, duchy wysłane do świątyni znikają. Będę potrzebował pomocy Dawców Imion i każdej innej by przywrócić równowagę.”

„Magicznie transformowane Żuki Farsdelji nareszcie wykazują odpowiednie cechy. Udało mi się wyhodować robotnice, żołnierzy, niewielki ich odsetek posiada sprawne skrzydła i znacznie różni się od nie latających osobników. Za to całkiem nie spodziewałem się pojawienia znacznie większych osobników potrafiących strzyknąć substancję drażniącą.

Nadal jednak nie potrafię na długo nad nimi zapanować, będą potrzebne dalsze studia nad ich królową nim zacznę poddawać je amplifikacji.

Nadzorca, wyjątkowy amulet do którego stworzenia użyłem atraktora wydzielanego przez królową i własnej krwi, wydaje się działać odpowiednio, nawet w pobliżu królowej udaje mi się od czasu do czasu zapanować nad żołnierzami. Gdy nie są pod działaniem zapachu królowej są całkowicie posłuszne mi. Martwi mnie tylko fakt, że gdy tylko go zdejmę od razu wracają pod kontrolę królowej.

Grzyby Garu doskonale przekazują swoje magiczne właściwości zjadającym je żukom, niestety robotnice najwyraźniej przekazują, w przetworzonym pokarmie, który dostarczają królowej, także substancje amplifikujące, trochę mnie to martwi.

Żołnierze wykazują niespotykaną agresję, gdyby nie kontrola królowej zapewne zjadłyby wszystko, co tylko by się dało, zapewne jest to uboczny efekt.

Zadziwiająca jest zdolność powiększonych osobników do reprodukcji, znacznie przewyższa oryginalne założenia. Będę musiał być bardzo ostrożny.”

„Muszę zniszczyć każdy krzaczek i drzewo w okolicy, taka ofiara jest niezbędna by uniemożliwić Drzewu ucieczkę, najwyraźniej jest w stanie przetrwać tylko w formie materialnej, Przestrzeń Astralna wydaje się być dla niego zamknięta, lub znacznie ograniczona. Tylko jak mam tego dokonać.

Konieczne jest zniszczenie głównego korzenia w świątyni, zapewne Drzewo będzie się bronić. Szkoda tak pięknej zbroi. Pewnie zostanie zniszczona przez wchłaniające magię korzenie Drzewa, gdy będzie czerpało z czego się da. A niestety nie jestem w stanie dostać się do orzecha, z którego wyrosło.”


Trudno mi opisać uczucia, które mną zawładnęły w tamtej chwili. Zrozumiałam, że to całe zniszczenie, ta wyjałowiona ziemia, która zdała mi się brutalnym gwałtem na świętym dziele Jaspree miała na celu uratowanie tego dzieła. Ironia losu. Z tego, czego doświadczyliśmy wyciągnęliśmy niewłaściwe wnioski a elf, który chciał wszystko naprawić, przypłacił swoją misję życiem. Rzuciłam się do tunelu i odnalazłam ciało Balora. Było w opłakanym stanie. Opatrzyłam go. Dawno temu kupiłam eliksir ostatniej szansy. Dzięki przychylności Pasji nie musiałam go do tej pory użyć. Chciałam spróbować. W głębi serca wiedziałam, że nic to nie da. Topór Maruvila siał ogromne zniszczenie. Ale ból i niesmak, które czułam po tej fatalnej pomyłce nakazały mi spróbować. Słuchając szyderstw niektórych członków drużyny, że od teraz każdego zabitego wroga będziemy wskrzeszać cennymi dla nas eliksirami natarłam ciało nieszczęśnika i modliłam się o cud. Cud się nie zdarzył. Przygnębiona wróciłam do świątyni a reszta drużyny podążyła za mną. Na miejscu czekał nas kolejny szok – po Brzeszczocie, wietrzniakach i mistrzu Mirim nie było śladu. Z przerażeniem dostrzegliśmy kilka nowych kopczyków. Leżeli w nich nasi towarzysze. Tym razem Lili postawiła na swoim i odcięliśmy wszystkie ciała. Ułożyliśmy je pod murem i zaczęliśmy dyskusję, co czynić dalej. Wiedziałam przecież, gdzie jest zejście do podziemi. Zapadnia przy księdze najwyraźniej nie była zapadnią. Zdania były podzielone. Część chciała zdjąć zbroję, część uważała, że trzeba zejść na dół. Jako dowódca to ja musiałam podjąć decyzję. A ja wiedziałam jedno – zdjęciem zbroi niczego nie zdziałamy. Trzeba udać się do serca drzewa i zniszczyć je. A serce jest w podziemiach. I wtedy stało się coś niespodziewanego. Z drzewa tuż nad nami odezwał się głos wietrzniaka. Był to Tinsoo. Wyraźnie poraniony. Usłyszał naszą rozmowę i zaczął przypuszczać, że chcemy dokończyć dzieła, którego podjął się elf. Zaprosiliśmy go do nas. Lili opatrzyła jego rany a ja przeprosiłam go za to, co się stało. Powiedziałam, że nasz atak był wielką pomyłką, i że chcemy naprawić ten błąd.

Ostateczne starcie

Ruszyliśmy do podziemi. Klapa przy księdze faktycznie okazała się drzwiami ukrywającymi schody na niższy poziom. Znaleźliśmy tam właściwy kompleks świątynny: jadalnię, bibliotekę, spiżarnię, łazienkę, sypialnie i dziwną salę. Była kwadratowa, miała jedne drzwi wchodzące i naprzeciwko drugie wychodzące. Na hakach po bokach wisiały zielone płaszcze różnych rozmiarów a pośrodku stała misa z wodą. Inskrypcja nad drzwiami wychodzącymi głosiła, że tylko oddający hołd Jaspree mogą wejść dalej. Założyliśmy płaszcze, obmyliśmy dłonie i twarze w misie, przed drzwiami każde z nas pokłoniło się Pasji i weszliśmy. Znaleźliśmy się w korytarzu bezpośrednio wydrążonym w ziemi. Łagodnie skręcał w prawo doprowadzając nas do niewielkiej jaskini, unoszącej się w górę lekko po skosie. Z prawej strony, w załamaniu sufitu kłębiły się korzenie i gałęzie a tuż pod nimi, na ziemnej ścianie, na mgnienie oka pokazała się wykrzywiona twarz. Po bokach komnaty stało dziewięć dużych kul z korzeni. Wskazał wojownikom ową twarz a oni rzucili się do ataku. Żywiołak wysunął się ze ściany tylko na chwilę i, kierowany instynktem, zaatakował tego, kto stanowił dla niego największe zagrożenie, jedyną osobę, która mogła go powstrzymać w tamtej chwili... w kilka sekund ruszyłam na spotkanie śmierci.

Kiedy się ocknęłam byliśmy daleko od wlotu do jaskini. Przyjaciele poskładali mnie w jedną całość a do mojej kolekcji pamiątek dołączył kolejny amulet oszukania śmierci. Wstrętna klątwa osłabiła mnie tak bardzo, że wystarczyły dwa ciosy by mnie zabić. Pięknie. Teraz to dopiero jestem delikates... Wkurzona niepomiernie ruszyłam z powrotem do komnaty. Żywiołak schował się za roślinną ścianą, było jasne, że trzeba się do niego przebić. Tymczasem ze skłębionych kul wyszli Dawcy Imion przypominający żywotrupy. Kilku z bronią ręczną ruszyło do wojowników, część została w tyle i zaczęła ładować kusze. „Ogłuszajcie ich, nie zabijajcie.” poprosiłam i trzech padło nieprzytomnych pod ciosami wojowników i fechmistrza. Kiedy jednak dostrzegłam, że pozostali mają magiczne pociski na kuszach bez zastanowienia rzuciłam w nich kulę ognia. Wybuch rozszedł się po komnacie i cztery trupy padły na ziemię. „To się nazywa ogłuszanie” – zażartował Navrik. Wraz z Marvem podjęli decyzję, by przebić się przez ściany z roślin do kryjówki żywiołu. Pierwszy ruszył Marv, za nim Navrik i, po namyśle ja z Lilianną. Kiedy okazało się, że ścian jest więcej Zar także postanowił do nas dołączyć. Niestety, przez jedną roślinną ścianę mogła przechodzić na raz tylko jedna osoba. Marv pokonał ostatnią z nich jako pierwszy. Żywiołak wściekle zaatakował go lodowymi włóczniami, dodatkowo utrudniając poruszanie się latającymi wszędzie tnącymi kawałkami drewna. Wojownik doskoczył jednak do opętanego żywiołu i zabił go. W miejscu, gdzie rozpadło się ciało ducha leżał czarny orzech. Jednym ciosem Marv roztrzaskał go na pół i zaczął się wycofywać. Zanim dotarł do pierwszej ściany krwawiące rany dały o sobie znać i wojownik padł nieprzytomny. Szczęściem w nieszczęściu tuż za nim był Navrik i w ostatniej chwili wyciągnął Marva z szalejącej jeszcze zamieci. Zmęczeni, poranieni ale szczęśliwi wyszliśmy na zewnątrz zabierając ze sobą nieprzytomnych i martwych Dawców Imion. Przed świątynią czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka, wszyscy Dawcy Imion, z których drzewo czerpało energię, byli żywi i przytomni, choć bardzo osłabieni. Okazało się, że są tu wszyscy głosiciele Jaspree. Nie pamiętali, co się z nimi działo odkąd opętało ich Drzewo. Całe szczęście wszystkich, których zabiłam w podziemiach udało się przywrócić do życia. Pozostało nam jeszcze tylko jedno – pozbyć się plagi żuków, żeby ocalić resztę lasu Glennwood przed zniszczeniem. Tinsoo znał drogę do królowej i wiedział, jak tam dotrzeć. W porównaniu z całym tym tygodniem królowa była błahostką...

Odnowiciele


Jedna rzecz nie dawała mi spokoju – zniszczony las. Pomyślałam, że miłe Jaspree będzie, jeśli pomożemy wietrzniakom odnowić to, co zostało zniszczone. Najpierw jednak udałam się do Tinsoo i zadałam najważniejsze dla mnie pytanie: czy zechce zostać moim mistrzem? Wietrzniak stwierdził, że podoba mu się to, że myślę zanim coś zrobię, ale zanim podejmie decyzję chce jeszcze coś sprawdzić. Kazał mi namówić przyjaciół, by pomogli w odnowieniu lasu. Było mi to bardzo na rękę. Tinsoo chciał posłuchać, jak to zrobię. Nie mogłam im też powiedzieć, że w zamian za pomoc otrzymają dostęp do mistrzów swoich dyscyplin bo wiedział, że im na tym zależy. Udało mi się. I poszło łatwiej niż się spodziewałam. Głosiciele ze świątyni dali nam nieograniczony dostęp do ich biblioteki i laboratorium, pomogli też Haragowi zbudować dużą kuźnię, by mógł po przekuwać nasze bronie i zrobić dla nas zbroje. Tinsoo spełnił obietnicę, każdy z nas znalazł mistrza dla siebie. Ja też, choć innego niż się spodziewałam. Ojciec Tinsoo, o imieniu Tinsoo, obiecał, że zdradzi mi tajniki swojej szlachetnej dyscypliny, jeśli zabierzemy go w kilka miejsc, do Axalalai, Urupy i Trawaru. Jest już stary i chce odwiedzić rozrzuconą po Barsawii rodzinę. W czasie podróży będzie mógł mnie poznać i przekazać mi swoją wiedzę. Skorzystał na tym także Maruvil, gdyż Tinsoo okazał się także adeptem Zbrojmistrzem i zgodził się poprowadzić Marva tą ścieżką.. Ponad dwa miesiące usuwaliśmy z wiosek drzewa podobne do przeklętego, użyźnialiśmy ziemię i sadziliśmy nowe rośliny. Nad świątynię powróciły chmury i spadł deszcz podlewając nowo zasadzone rośliny. Jałowa ziemia ożyła ku chwale Jaspree. Miejscowi Mistrzowie Żywiołów wspomogli mnie swoimi mocami i ponownie przyzwałam ducha, przez którego nabawiłam się klątwy. Tym razem udało się i uzyskałam odpowiedź na dręczące mnie pytanie, jak pozbyć się klątwy. Duch nakazał mi wypić Eliksir Wiecznej Wody i zniknął. Niestety, nikt nie miał pojęcia cóż to jest. Muszę udać się do Urupy. Tylko tam jest dużo zaawansowanych magów wody, którzy, być może, będą w stanie udzielić mi potrzebnych informacji.

Czas płynął. Spędziliśmy w Glennwood trochę ponad rok i przyznam, że ciężko mi było opuszczać to miejsce. Kawałek mojego serca na zawsze pozostanie z wietrzniakami z Lasu Glennwood.
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-06, 16:44   

Iopos

Z lasu Glennwood, bez większych trudności dostaliśmy się do miasta Iopos. Iopos stanowi największe wewnętrzne zagrożenie dla władzy Throalu gdyż rządząca tam rodzina Denairastas przysięgła pokonać Throal i Therę by samodzielnie rządzić Barsawią. Denairastasi to rodzina magów wywodząca się ze starożytnego rodu, którego członkowie utrzymali miasto podczas pogromu bez zamykania go w kaerze. Ich sukces ugruntował rodzinę jako przywódców miasta i zapewnił im lojalność ludzi. Do dziś dnia, rządzący Panowie mogą robić wszystko, co im się zamarzy bez słowa skargi, ze strony swojego ludu. Ludzie powszechnie porównują członków rodziny Denairastas do Pasji. Mieszkańcy Iopos potrafią z własnej woli zapracować się na śmierć ku chwale swoich Panów. O cokolwiek Rodzina poprosi, mieszkańcy to dają. Setki kobiet i mężczyzn zmarło wydobywając magiczne elementy a miejska armia składa się z osób wręcz samobójczo odważnych. Mało tego, rodzice prześcigają się w ofiarowywaniu swoich dzieci do rytuałów magii krwi, które czasem rodzina praktykuje.
Dawcy Imion, którzy ośmielą się zaprotestować lub podważyć autorytet Rodziny są szybko miażdżeni przez Powierników Zaufania, którzy są zarazem strażą, jak i informatorami. Chodzą ubrani w srebrne zbroje a ich broń stanowią długie miecze, symbol władzy i autorytetu Rodziny. Powiernicy ukażą każdego dysydenta, który zostanie wskazany przez ich szpiegów, Powierników Zaufania, którzy chodzą jako zwykli obywatele po ulicach miasta szukając wszelkich oznak narzekania czy niezadowolenia z rządów rodu Denairastas. Jedno słowo szpiega powoduje aresztowanie a nawet wykonanie wyroku śmierci na podejrzanym Dawcy Imion. Każdy wchodzący do miasta Dawca Imion jest traktowany jak rdzenny obywatel – na wstępie musi uznać, że Uhl Denairastas jest jego „panem, światłem”, jego „wszystkim”, później zapoznaje się przerażająco długą listą praw i obowiązków obywatela a za każde przewinienie jest karany jak obywatel – znika, umiera lub trafia do jakiejś kopalni... Powiernicy Zaufania mają jednak mało okazji do karania oponentów. Większość obywateli jest wręcz fanatycznie lojalna względem swoich władców.


Jeden ze Złodziei z Kratas tak opisał to magiczne miasto:

„Zobaczyć miasto to zobaczyć jak wyglądałby nasz świat gdyby Pogrom nigdy nie nastąpił. Budynki zdają się migotać w słońcu, ulice są czyste, ludzie szczęśliwi. Nikt o niczym nie mówi źle i wszyscy wychwalają wielkość i piękno Iopos ponad inne miejsca w Barsawii. Dzięki zewnętrznemu wyglądowi Iopos zdaje się być miastem, gdzie zamieszkały Pasje.
Tak, jak przyjemne wydaje się to miasto na zewnątrz, tak ciemność leży pod jego blaskiem. Jak wiesz, jeśli jestem nieostrożny jestem niczym, a mimo to więcej niż raz czułem jak ktoś podąża za mną niczym cień, co było o tyle dziwne, że nie robiłem nic, poza odgrywaniem roli bogatego kupca. Słowem ni czynem nie sprawiłem, by ktokolwiek nabrał podejrzeń. Powiernicy Zaufania – miejska policja, armia i tajne służby zarazem – są wszędzie. Jednego dnia widziałem dwóch przyjezdnych kupców aresztowanych, osądzonych i ściętych w centrum miasta za nie przestrzeganie prawa, że muszą oddać 1 % wszystkich zysków przywódcy miasta Uhlowi Denairastas składając jednocześnie przysięgę. Oddali pieniądze bez wahania ale odmówili złożenia przysięgi. Wydał ich, ich własny pracownik. Ci kupcy pochodzili z Jerris i nigdy wcześniej nie byli w Iopos! Mówię ci, nie widziałem takiego okrucieństwa, pod maską piękna, nawet za mrocznych czasów rządów Theran!”


Przyznam, że mając tą całą wiedzę nie ciągnęło mnie bynajmniej do tego dziwnego miejsca. Jednak Lilianna chciała się podnieść na wyższy krąg swej dyscypliny a wiedzieliśmy, że w Iopos bez trudu znajdzie nauczyciela. Tak oto, po złożeniu stosownej przysięgi i wysłuchaniu litanii praw, ujrzeliśmy na własne oczy piękno miasta. Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Ogromne mury otaczają praktycznie sielankową osadę. Czysto, pięknie i błyszcząco. Żadnego żebraka ani nawet umorusanego dziecka nie spotkaliśmy na naszej drodze. Ani śmiecia, ani pyłku. Tylko uśmiechnięci Dawcy Imion i wszechobecna Straż Miejska. Imponujące ale i lekko przerażające. Po długim spacerze ulicami miasta trafiliśmy na całkiem przyjemną karczmę nazwaną „Biały Kruk.” Zatrzymaliśmy się tam by odpocząć i posilić się a Lili, wspierana przez Navrika, rozpoczęła poszukiwania mistrza. Spokojnie minęły dwa tygodnie. Każdy członek drużyny zajmował się sobą i w zasadzie tylko En i Harag dotrzymywali mi towarzystwa w zanudzaniu się na śmierć. Każde z nas źle się czuje za murami i mieliśmy już serdecznie dość bezczynności. Kolejnego, bezbarwnego dnia wydarzyło się coś niezwykłego. Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu, gdy drzwi do karczmy otworzyły się z impetem i do środka weszło czterech mężczyzn w srebrnych zbrojach i białych płaszczach z wyszytym symbolem Iopos. Karczma jakby zamarła a większość Dawców Imion zdała się nagle skurczyć na swoich miejscach. Tymczasem strażnicy patrzyli prosto na nas i do nas skierowali swoje kroki.
- Witajcie w imieniu panującego nam Uhla. Zwierzchnik nasz, radca Argos, pragnie z wami pomówić. Chodźcie z nami. – przemówił jeden z żołnierzy.
- Chyba nas z kimś mylicie. – wypalił Harag.
- Wiemy kim jesteście. Chodźcie. Zaprowadzimy was.
Nie mieliśmy nic do roboty, więc podążyliśmy za nimi. Nieźle to musiało wyglądać, trójka adeptów prowadzona przez słynnych w całej Barsawii Powierników Zaufania. Sławę w Iopos mamy już zapewnioną. Po przejściu chyba całego miasta zatrzymaliśmy się przed zwykłą kamienicą. Strażnik kazał nam w wejść do środka i zapukać do pierwszych drzwi po prawej stronie. Zaprosił nas męski głos. W prostym pomieszczeniu było dwóch mężczyzn. Jeden siedział przy niewielkim stole, drugi stał nieco z boku. Zwykli, przeciętni ludzie, których ciężko byłoby rozpoznać w tłumie. Siedzący przy stole mężczyzna przedstawił się jako radca miasta Argos, drugi z mężczyzn okazał się jego doradcą o imieniu Mofis.
- Potrzebujemy waszej pomocy – nie owijał w bawełnę Argos. – Mamy poważny problem, z którym nasi ludzie nie są w stanie sobie poradzić.
- Co to za problem – spytałam, pewna, że tak naprawdę nie chcę wiedzieć?
- Od, mniej więcej dwóch miesięcy w naszym mieście grasuje morderca. Nazwaliśmy go Zabójcą Adeptów, choć mamy podejrzenie, że jest ich, co najmniej, dwóch. Bez przeszkód wchodzą nawet do prywatnych domów i z zimną krwią mordują. Chcemy, żebyście dowiedzieli się, kim są. Nagroda będzie znaczna.
W toku dalszej rozmowy dowiedzieliśmy się, że zamordowani adepci byli w służbie Iopos. Wszyscy. Od razu stało się jasne, dlaczego przez całe miasto przeprowadziła nas zbrojna eskorta – kimkolwiek był, lub byli, ów Zabójca Adeptów, atakował wszystkich, którzy pracowali dla tego szacownego miasta. Mogliśmy więc spokojnie dać się zabić (wszak „spacerek” w towarzystwie Powierników Zaufania i powrót do gospody w jednym kawałku od razu nasuwał przypuszczenie, że współpracujemy z miastem), lub też wzmóc ostrożność i dopaść zabójcę, zanim on dopadnie nas. Co prawda Harag miał swoją wizję rozwiązania tej sytuacji i doradzał spakować manatki i wynieść się stąd czym prędzej, ale po przeanalizowaniu sytuacji doszliśmy do wniosku, że:
- po pierwsze – Iopos nie pozwoli nam tak po prostu wyjechać
- po drugie – adepci są nadzieją Barsawii na utrzymanie jako takiego ładu, więc bestialskie ich mordowanie zasługuje na uwagę.
W taki oto sposób musieliśmy się zmierzyć z niezłym ambarasem.

Po rozmowie z Argosem zanotowałam co następuje:
- Pierwsze morderstwo – dwa miesiące temu trójce adeptów miasto zleciło misję. Po jej wykonaniu, członków owej drużyny znaleziono martwych we własnych łóżkach. Ktoś podał im truciznę paraliżującą a następnie zasztyletował. Ze znalezionych śladów na uwagę zasługiwał jedynie symbol kamiennego oka.
- Drugie morderstwo – dwóch gwardzistów, znaleziono ich martwych w ich domach. Ponownie na miejscu zbrodni znalazł się symbol oka.
- Trzecie morderstwo – ośmiu początkujących adeptów złożyło przysięgi wierności miastu Iopos, dzień później, o świcie, karczmarz (karczma „Pod Kozłem”) znalazł ich martwe ciała w izbie na poddaszu. Symbol oka obecny. Trucizna plus sztylet.
- Czwarte morderstwo – cztery dni temu dwóch adeptów wojowników stawiło się na służbę w zachodniej, trzynastej baszcie z antałkiem wina. Nie dożyli poranka – otruci i zasztyletowani. Na ścianie, na zewnątrz baszty, wydrapano symbol oka.
Po ustaleniu, że naszym kontaktem ma być tajemniczy Żuk wzięliśmy się za śledztwo.

Próba uzyskania jakichkolwiek wiadomości w tym mieście to czysty masochizm. Nikt nic nie wie (a jak wie to nie powie, bo władza kazała nie mówić nikomu), Złodzieje nie istnieją (a jeśli nawet to nie wolno próbować do nich dotrzeć) a żebraków do przekupienia nie ma. Ciężką przeprawę mamy z tym śledztwem. I jeszcze, jakby tego było mało, na karku siedzi nam jakiś facet, przedstawiający się jako Javin. Namolnemu temu człowiekowi najwyraźniej wpadła w oko nasza śliczna En i spokoju nam nie daje.

Zbadaliśmy wszystkie miejsca zbrodni dwukrotnie. Najgorszy problem był z basztą bo... zostaliśmy aresztowani! A było tak: Pod Kozłem, używając całego naszego uroku, charyzmy i daru przekonywania udało nam się namówić karczmarza by wpuścił nas na poddasze, gdzie mieszkała grupa zamordowanych adeptów. Założyliśmy, że karczmarz nie był zamieszany w otrucie ani morderstwo. Sprawdziłam więc okna i okazało się, że obie okiennice zostały otworzone od zewnątrz. Na murze i dachu były ślady okutych butów. En bez problemu je dostrzegła i ruszyliśmy za domniemanym mordercą. Ślady, po przejściu całego miasta (znowu...), doprowadziły nas pod mur i tam się urwały. Stanęłyśmy z En przed tym murem, gapiąc się na niego nieco niepewnie i snując rozmaite teorie, dlaczego ślad się urwał. Nagle z góry dobiegł nas głos strażnika:
- Ej, wy na dole! Co wy tam robicie?
Podleciałam do niego i grzecznie odpowiadam, że szukamy trzynastej baszty, zachodniej. A on do mnie, że szpiedzy, że na mur patrzeć nie wolno, i że w ogóle „pani pójdzie z nami” i takie tam. Więc się uparłam, że kogoś wyżej chcę zobaczyć. Przyszedł kapitan i ta sama śpiewka. Pomna notatek znalezionych na temat miasta mówię prosto z mostu, że Argos nas poprosił o pomoc i my to dla niego robimy. No to zażyczyli sobie jakiegoś papieru, że to prawda, i że oficjalnie pracujemy dla miasta. Tłumaczę, że my właściwie nieoficjalnie dla miasta pracujemy. Najwyraźniej jednak pan kapitan takiej opcji do wiadomości przyjąć nie mógł, więc zażyczył sobie widzieć En, która bez słowa sprzeciwu weszła na mur, oraz odnaleźć Haraga, który, stawiając się jak to zwykle on, też dołączył do naszej dwójki na murze. Postanowili nas zaprowadzić do kogoś jeszcze wyżej. Zgodziłyśmy się bez sprzeciwu. To było najwyraźniej za mało dla naszego kapitana, słodka En została zakuta w kajdany a mnie wsadzili do beczki! I to na oczach Haraga, dla którego wietrzniak w beczce jest najlepszym dowcipem świata. Coraz bardziej nie lubię tego miasta.

Trzy godziny spędziliśmy na posterunku, czekając aż goniec potwierdzi nasz słowa. Na szczęście potwierdził i odeszliśmy wolni, bogatsi o wiedzę jak dojść do feralnej baszty i przestrogę na przyszłość by nie gapić się na mury. Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Ktokolwiek mordował adeptów robił to nad wyraz sprawnie i niewątpliwie pomagał sobie magią. Wpadłam więc na pomysł, by zastawić pułapkę. Wszyscy zainteresowani wiedzieli, że pracujemy dla miasta. Poprosiliśmy karczmarza (który był na usługach miasta i kontaktował nas z Mofisem posługującym się pseudonimem Żuk) aby przygotował nam wystawną ucztę z najlepszym winem, gdyż En obchodzi urodziny i chcemy się zabawić. Impreza ma być prywatna, w naszym pokoju a potrawy niezbyt dobrze strzeżone przed wniesieniem na górę. Nawet kupiłyśmy na tą okazję piękną suknię dla En. Moim zdaniem ona zdecydowanie za rzadko podkreśla swoją urodę, ubrana w nowy nabytek, uczesana i umalowana wyglądała oszałamiająco. Nic dziwnego, że do naszych drzwi zapukał Javin z bukietem kwiatów. Zmęczył nas przez te kilka dni tak bardzo, że mieliśmy go już serdecznie dosyć (zwłaszcza rzucania kamykami w okno w środku nocy). Na ratunek przyszedł nam Harag, który wyrwał Javinowi bukiet z dłoni i zeżarł kwiaty każąc mu się wynosić i zatrzasnął drzwi przed nosem. Zataczając się ze śmiechu postanowiłyśmy zacząć imprezę. Karczmarz przyniósł jedzenie i wino a Harag w ogóle tego nie skomentował a nawet nie ruszył się z łóżka, na którym zaległ zaraz po wygnaniu Javina. Ze zdziwieniem spostrzegłyśmy, że ma otwarte oczy ale jest kompletnie sparaliżowany. Szybko zamroziłam truciznę w jego organizmie i zbadałam kwiaty, które oczywiście okazały się zatrute. Jedzenie i wino okazały się czyste. Zobaczyłam, że w kącie naszego pokoju siedzi pająk, duży pająk. Zerknęłam w astralnej i... świecił aż miło, identycznie jak słudzy z krwi, których przywołuje Maruvil. Pod pozorem narysowania En nowej sukni, jaką dla niej wymyśliłam, przekazałam jej informację o pająku. Powoli zaczęłyśmy symulować stan upojenia alkoholowego i położyłyśmy się spać. Odgłosy w karczmie cichły. Na Iopos powoli nasunęła się ciemna noc i miasto wymarło. W niczym nie zakłóconej ciszy wyłapałam ledwie słyszalny odgłos skrzypnięcia. Uchyliłam powieki i skupiłam się na przestrzeni astralnej. Klamka powolutku opuściła się i do pomieszczenia zajrzał Człowiek. Mężczyzna ostrożnie się rozejrzał, rzucił na podłogę kamień i się wycofał. Skoczyłam na korytarz, by go zatrzymać, ale śladu po nim nie było. Daję głowę, że praktycznie uwierzyłabym, że mi się to wszystko przyśniło, gdyby nie kamień z symbolem oka, leżący na podłodze naszej sypialni.

Rankiem Harag czuł się świetnie, my zdecydowanie gorzej. Znów nie wiedzieliśmy nic i było to, ze wszech miar, irytujące. Przekonana, że coś przegapiłam, postanowiłam jeszcze raz obejrzeć wszystkie miejsca zbrodni. Tym razem przeszukiwałam wszystko cal po calu, a to, co znalazłam wcale mi się nie podobało. Znaleźliśmy trzy rzeczy, które od razu sprawiły, że przed naszymi oczami pojawił się nikt inny jak tylko nasz zleceniodawca Argos. Troje wygadanych Dawców Imion zamilkło. Patrzyliśmy na nasze znaleziska jak na horrora – z przerażeniem i niepewnością. Po burzliwej dyskusji, co zrobić z tą niezręczną sytuacją, poprosiliśmy o spotkanie z Żukiem. Zjawił się następnego dnia rano. Wysłuchał sprawozdania, obejrzał dowody i poprosił, byśmy nie opuszczali miasta przez trzy dni. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, trzeciego dnia dostaniemy naszą zapłatę i będziemy wolni. To były bardzo niepewne dni. Trzeciego dnia rano goniec dostarczył nam zapłatę. Nie próbowaliśmy dociec, co stało się z Argosem. Gdy tylko Lilianna skończyła szkolenie ruszyliśmy w Góry Skolskie – czeka tam na nas ziejąca błękitnym ogniem hydra, której serca potrzebujemy, bo zdjąć klątwę z Marva.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-06, 18:37   

Góry Skolskie – polowanie na hydrę

Z Iopos wyruszyliśmy statkiem powietrznym do Jerris. Kilka godzin lotu a zmiana krajobrazu ogromna. Czyste ulice Iopos zastąpił wszechobecny pył Jerris. Domy, ludzie, ulice, wszystko jest szare i pokryte pyłem. Dawcy Imion mieszkający tu na stałe są posępni i powolni. Zupełnie jakby pył spowalniał ich ruchy. Zauważyłam jednak, że mieszkańcy często poddają się emocjom i reagują impulsywnie, jak każdy inny Dawca Imion w Barsawii. Pył mnie bardzo zaciekawił. Nikt nie wie co to jest i skąd się wzięło. Usłyszałam jednak legendę, że nocami po ulicach uśpionego miasta przechodzi horror, ukryty przed oczami mieszkańców, i co jakiś czas zabiera duszę Dawcy Imion, którego ciało zwykle odkrywa rodzina rankiem. Niezbyt to zachęca do przebywania w tym mieście. Dlatego dziwi mnie, że miasto, na stałe, zamieszkuje około 80 000 Dawców Imion. Zapewne jest to spowodowane gospodarczym rozwojem miasta, które stanowi główną siłę transportową zachodniej Barsawii oraz posiada stocznię statków powietrznych. Przenocowaliśmy w niewielkiej, schludnej karczmie i rankiem wyruszyliśmy w stronę gór Skolskich, tym razem już na swoich wierzchowcach. Posiłkowani informacjami uzyskanymi w Jerris udaliśmy się do faktorii krasnoludzkiej Stalowy Głaz, znajdującej się na północno – zachodniej ścianie gór. Cała podróż minęła nam nad podziw spokojnie. Tylko Harag, jak zwykle, zadbał o odpowiedni poziom rozrywki w drużynie. Niedaleko gór zobaczyliśmy na horyzoncie ogromne drzewa padające jak zapałki w środku lasu. Harag poleciał gryfem na zwiad. Nagle, tuż przed nim, jak spod ziemi, wyrosła ogromna ważka. Jej skrzydła miały z 15 metrów rozpiętości. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, błyszcząc w słońcu jak drogocenny klejnot. Mieliśmy już rzucić się Haragowi na ratunek gdy zobaczyliśmy, że ork zawraca w naszą stronę a gigantyczna ważka „grzecznie” podąża za nim. Lecieli tak kilka długich sekund, w pewnej chwili ważka zawróciła a na Haraga spadło kilka espagr. Wszyscy mięliśmy wizję, w której gryf pada ofiarą drapieżników i razem z jeźdźcem spada na ziemię. Na szczęście wizja pozostała wizją a Harag wyszedł z opresji obronną ręką, choć pokiereszowany. En bez problemu rozpoznała w ważce Prismę, stworzenie, którego skrzydła były bardzo cenne. Ale szkoda nam było ryzykować życie dla kilku srebrników, choć w sakwach podejrzanie pusto się zrobiło.

Do Stalowego Głazu dotarliśmy bez problemu. Gdy tylko zapytaliśmy o osadę Głęboki Szpon, gdzie spodziewaliśmy się uzyskać więcej informacji na temat hydry, od razu udzielono nam wskazówek, a nawet znaleźli się przewodnicy. O świcie wyruszyliśmy więc w góry. Droga była stroma i niebezpieczna. W kilku miejscach wierzchowce trzeba było opuszczać na linach. Pod koniec dnia, zmęczeni, dotarliśmy do Głębokiego Szponu. W osadzie dużo było Dawców Imion ras wszelkich, trudniących się głównie myślistwem. Wielu tu przychodziło bohaterów chcących zmierzyć się z hydrą, żaden jednak nie wrócił. Miejscowi Dawcy Imion, z dobrego serca, stawiali im niewielkie mogiłki, na których wypisywali imiona nieszczęśników. Była tu też kość, ocalała z jednego śmiałka, za pomocą której Maruvil postanowił ustalić, czy hydra, która tu mieszka jest tą, której potrzebujemy. Gdy, ratując T’skrangową kapitan, przyzwał ducha i zapytał go o remedium na niezwykłą truciznę uzyskał informację, że ofiarę należy obłożyć sercem lodowej hydry. Po wnikliwych studiach nad tym gatunkiem dowiedzieliśmy się, że nie ma lodowych hydr. Jeden z mędrców podsunął nam więc myśl, że duch widział hydrę ziejącą błękitnym ogniem i skojarzył to z lodem. Postanowiliśmy spróbować. Doświadczenie śmierci na ofierze miejscowej hydry potwierdziło, że zieje ona błękitnym ogniem. Wyszykowaliśmy się więc na wyprawę, zaopatrzeni w prostą mapkę i dobre rady. Wieczorem tego dnia przyszła do nas miejscowa elfka i kulturalnie spytała każdego czy życzy sobie mieć kamienny nagrobek czy kurhanik? Jedni byli oburzeni, inni przekonywali, że zbędny to trud bo wszyscy wrócimy, niektórzy zaś grzecznie podali swoje imiona i wybrali typ mogiły. Elfka pożegnała się grzecznie a my udaliśmy się na spoczynek. Rankiem wyruszyliśmy w drogę, kierując się do Dolina Śmierci, siedliska hydry. Zdziwienie nasze było ogromne, gdy nocą dogonił nas samotny krasnolud jadący na osiołku. Trzeba być naprawdę odważnym, by samemu łazić po górach, w których poluje hydra. Okazało się, że Josue, tak miał na imię, spieszył za nami, by nas dogonić zanim dotrzemy do hydry. Opowiedział nam zdumiewającą historię. Był członkiem wyprawy idącej na hydrę. Niestety hydra była mądrzejsza. Zabiła jego towarzyszy a on ocknął się w górach. Nie wie, jakim cudem żyje, ale zna dokładnie drogę do leża potwora. Zaproponował nam, że wskaże nam drogę jeśli oddamy mu połowę łupów, które tam znajdziemy. Przystaliśmy na propozycję i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Dolina śmierci okazała się miejscem nie do pomylenia z żadnym innym. Ogromna niecka, o rozpiętości kilku kilometrów, poorana była wypalonymi w skale tunelami i rozpadlinami. Był to świetny i bardzo ekspresyjny pokaz co potrafi smoczy ogień. Zawróciłabym stamtąd czym prędzej gdyby nie ta klątwa. Nie rozumiem, dlaczego ktoś o zdrowych zmysłach chce z własnej, nieprzymuszonej woli stanąć oko w oko ze zwierzęciem o takiej mocy. Zostawiliśmy wierzchowce u wlotu doliny, obarczone wszystkim, co mięliśmy. Nikt nie chciał ryzykować, że smoczy oddech pozbawi nas ekwipunku. Weszliśmy do Doliny Śmierci. Przeszliśmy ją zaledwie do połowy, gdy zaczęło się ściemniać, w oddali Mirim dostrzegła jakby ogon, wystający z jednej z jam. Ogon nie poruszał się. Byliśmy zbyt daleko, by dotrzeć do niego przed zmrokiem. Ukryci na zboczu czujnie przeczekaliśmy noc. Rano ogona już nie było. Przeszliśmy w tamto miejsce, uparcie robiąc dużo hałasu przez całą drogę. Na miejscu znaleźliśmy resztki ogromnego węża. Hydry ani śladu. Łaziliśmy tak chyba z godzinę, gdy wreszcie Navrikowi udało się dojrzeć głowę zwierzaka. Ja, En i Mirim szłyśmy bokiem, między skałami, maskując się i chowając. Reszta szła zwartą grupą i tą właśnie grupę stwór zaatakował. Ogień objął całą grupę. Ich ubrania i bronie zaczęły znikać pod wpływem mocy. Pierwszy do stwora dopadł Navrik zadając wszystkie swoje ciosy. Tuż za nim doskoczył Maruvil i pod ciosami jego potężnego młota hydra padła nieżywa. Skupiliśmy się na gaszeniu ognia, który wciąż trawił ciała naszych towarzyszy. Niestety, Sinis, mimo interwencji mojej i Marva, spłonął doszczętnie. Reszta drużyny stała nad ciałem hydry naga i z resztkami broni w rękach. En, używając mojego sztyletu, wykroiła serce hydry. Kazałyśmy się Marvowi rozebrać ze zbroi, która ocalała w całości, ale zaczął nam się stawiać, że nie, nie ma potrzeby, że wystarczy tylko kawałek obłożyć sercem... Z pomocą przyszedł nam Navrik, rzucając na wojownika leczniczy sen, czar uśpił go od razu a przy okazji pomógł leczyć liczne obrażenia. Rozebranego Marva zaczęłyśmy okładać plastrami serca. Każdy plaster, który zetknął się ze skórą, skwierczał, czerniał i rozsypywał się na proch a skóra pod nimi robiła się czerwona jak po poparzeniu słonecznym. Obłożyłyśmy go całego, przy okazji stwierdzając, że smoczy ogień spalił wszystkie włosy na ciele naszego wojownika. Opatrzyliśmy rany, zebraliśmy resztki Sinisa i, po spokojnej nocy, ruszyliśmy w drogę powrotną. Josue spełnił obietnicę i zaprowadził nas do leża hydry. Podzieliśmy łupy zgodnie z umową i udaliśmy się do Głębokiego Szponu. W osadzie wzbudziliśmy duże zainteresowanie. Nie dość, że w ogóle wróciliśmy, to jeszcze półnadzy. Navrik kupił trochę prostych ubrań by zastąpić te spalone. Pochorowałam się nieco i musiałam dzień poleżeć w łóżku. Tymczasem moi przyjaciele udali się na poszukiwanie mordercy. Otóż dwóch przyjaciół, myśliwych, pokłóciło się i jeden z nich zabił drugiego, po czym zbiegł. Drużyna, zaniepokojona, podążyła jego śladem by zbrodnię wyjaśnić. Niestety, wcześniej, nieszczęśnika dopadły dzikie zwierzęta, więc znaleźli tylko jego resztki a sprawa pozostała niewyjaśniona. Choroba moja okazała się nieco poważniejsza, więc nie zostaliśmy dłużej w Głębokim Szponie (nie wiadomo było, jak długo nie będę miała siły podróżować), Maruvil urządził mi wygodne posłanie w swojej skrzyni i ruszyliśmy w dalszą drogę.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-11, 13:18   

Sanktuarium Jaspre

Szturm




Za dużo się wydarzyło w krótkim czasie, aby móc odpowiednio opisać to na papierze. Skracając kolejną część naszych przygód w Głębi Gleenwood powiem, że ostatecznie trafiliśmy do sanktuarium poświęconemu Jaspre. Trudno jest mi powiedzieć czy było to miejsce, którego poszukiwała Auraya. Otoczone było obszarem całkowicie wymarłym, a jego sercem było zamieszkałe przez ducha drzewo, nie będące świętym dębem, którego spodziewała się Wietrzniaczka. Nie było też śladu po innych przedstawicielach jej rasy, które miały zamieszkiwać sanktuarium.

Zanim tam doszliśmy, stoczyliśmy ciężką walkę z Władcami Zwierząt, a właściwie najróżniejszymi owadami, które były przez nich kontrolowane. Ogromne stworzenia plujące żrącą mazią, zakuci w chitynowe zbroje śmiertelnie groźni wojownicy. To wszystko kosztowało nas wiele wysiłku, ale osiągnęliśmy prawdopodobnie cel naszej podróży.
Na miejscu zastaliśmy potężny przedmiot magiczny opiewany w legendach. Wyglądało na to, że przechowywana jest tam zbroja dawno zmarłej bohaterki – znamienitej Venny. W trakcie pobytu widzieliśmy, jak nawiedzone przez ducha drzewo skutecznie broni przed Dawcami Imion pancerza, który został z nim zespolony. Trudno powiedzieć czy to zbroja była przedmiotem pożądania napastników, ale grupa Dawców Imion, wśród których byli wspomniani Władcy Zwierząt, próbowała dostać się do sanktuarium. Gdyby nie rwąca rzeka, płynąca wokół wyspy, osiągnęliby już dawno sukces.

Duch zespolony z drzewem starał się swoimi możliwościami nie dopuścić ich na wyspę, ale pomóc musieliśmy mu my. Dzięki magicznemu zwiadowi ustaliliśmy, że mamy przeciwko sobie znaczną ilość insektoidalnych wojowników, trzy ogromne robaki, które plują tą niebezpieczną mazią, a także Efla, Krasnoluda i trzy Wietrzniaki. Z kolei trójka wrogich Orków pilnowała w pobliskim namiocie klatek z Wietrzniakami, wśród których miał być Mistrz Wiatru, którego poszukiwała Auraya. Zdawaliśmy sobie sprawę, że walka nie będzie łatwa, zwłaszcza, że nasi przeciwnicy byli bez wątpienia Adeptami, a przewodzący nimi Elf i Krasnolud przedstawicielami dyscyplin magicznych.

Plan natarcia musiał być perfekcyjny. Niespodziewany atak naszych Wojowników wspieranych przez strzały Mirim i czary Aurayi miał pokonać największe z naszych przeciwności. HRR jeżdżąc na duchowym rumaku miał odciągać kolejne owady, które chciałyby podejść do walczących Marva i Navrika. Natomiast ja wraz z Lilianną i Sinisem mieliśmy obezwładnić Orków i uwolnić więzione Wietrzniki, które miały nam pomóc w dalszej walce. Jak to bywa z planami, jego realizacja nie udała się nam w znacznym stopniu. Kiedy skrycie dostaliśmy się w pobliże obozu wroga, nie było widać jednego z plujących owadów, ani żadnych Dawców Imion. Co gorsza, insekty zauważyły lecących w ich stronę naszych przyjaciół.

Kiedy wbiegliśmy do namiotu, przeciwnicy byli gotowi do starcia. Szybko pokonałem Władcę Zwierząt, wyglądającego na najsilniejszego z nich, podczas gdy Lili i Sinis zmagali się z pozostałymi. Już po kilku chwilach stałem pośród nieprzytomnych Orków. Niestety Lilianna także odniosła rany skutkujące utratą jaźni, a Sinis został przebity na wylot włócznią. Dodatkowo Wietrzniaki okazały się nie być sprawnymi Adeptami i zdradziły nam, iż Mistrz Wiatru, na którego pomoc liczyliśmy walczy po stronie naszych wrogów
W czasie naszej potyczki Marv zdołał zabić jednego z ogromnych robaków, ale sam niemal stracił życie. Niewiele lepiej było z Navrikiem, który także leżał bezbronny, kiedy pozostałe owady starały się go rozerwać na strzępy. Na szczęście dla nich Harag sprytnie korzystał ze swojej magii i zamiast sam z nimi walczyć, rozkazywał im atakować siebie nawzajem. Magiczne i wytworzone elfią ręką pociski zdołały w tym czasie powalić drugiego z olbrzymów, a Harag opanował resztę sytuacji na tyle, że kiedy wkroczyliśmy z Sinisem, udało się nam wyjść zwycięsko z tej części potyczki.

Zapowiadała się jednak kolejna krwawa walka. Piątka Dawców Imion, którzy posługiwali się magią oraz potężny owad to mogła być przeszkoda, która nas ostatecznie zatrzyma. Z wyjątkiem mnie, Aurayi i Mirim, wszyscy byli ciężko ranni lub wyczerpani, a nasi przeciwnicy z pewnością już się przygotowali. To mogła być epicka batalia, na którą czekałem przez całe życie!
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-11, 13:21   

Doskonale zaplanowana bitwa

Pomyłka




To nie była epicka batalia, na którą czekałem całe życie! Nie uprzedzając jednak faktów opowiem Wam co miało miejsce po potyczce z Orkami i owadami.
Wiedząc, że tunel pod rzeką będzie kopany jeszcze kilka godzin, wróciliśmy na wyspę i odpoczeliśmy nieco przed nadchodzącą walką. Długo obmyślaliśmy plan walki z nadciągającymi przeciwnikami. Duch zamknięty w mistycznym drzewie określił nam gdzie wychodzić miał kopany przez nich tunel i ile jeszcze czasu zostało do jego ukończenia. Zastanawialiśmy się nad jego zatopieniem, ale wymagało to dużego nakładu pracy. Auraya próbowała przyzwać w tym celu silnego ducha żywiołu wody, ale moc zgromadzona przez nią była niestety zbyt mała.

Plując krwią Wietrzniaczka opadła na ziemię i długo nie mogła się podnieść. Okazało się, że kolejna z osób w naszej Drużynie obłożona została klątwą. Jedynym plusem było to, że Auraya straciła tylko połączenie z żywiołem wody i ogólnie osłabła, a nie zaczęła stanowić dla nas jakieś zagrożenie. Poniekąd dobrze się stało gdyż zatopienie Dawców Imion i ich sług byłoby niehonorowym podejściem do przeciwności, godnym jedynie Złodzieja czy skrytobójcy.

Musieliśmy wymyślić bardziej bezpośredni plan. Wiedzieliśmy, że kiedy tunel zostanie wykopany, oddziały przeciwnika dopiero po chwili ruszą przezeń i zajmie im to kilka minut. Zaplanowaliśmy pieczołowicie przywitanie ich po tej stronie wyspy. Korzystając z mocy głosiciela Upandala, Harag postawił wieżę przy wylocie tunelu. Ja wraz z Lilianną miałem nie dopuścić zbyt wielu owadzich wojowników do ucieczki z twierdzy, która miała być ich grobem. W tunelu bowiem zamaskował się Maruvil, który miał rzucić czar przyzywający śmiertelne opary kiedy wokół niego znajdzie się dostatecznie wielu przeciwników. Moc zaklęcia miała w ciągu kilkudziesięciu sekund pozabijać owady, podczas gdy Wojownik uśmiercić miał magów przewodzących wrogiej grupie. Navrik oraz Auraya mieli atakować owady z wykształconymi skrzydłami, które mogłyby nadlecieć na wyspę ponad rzeką. HRR natomiast na swym wierzchowcu atakować miał wszystkich, którzy przekroczą strefę wokół wieży, w której położono zaklęcie wybuchającej ziemi.

Tak dokładnie opracowany plan miał prawo zadziałać, ale najmniejszy błąd mógł kosztować nas wszystkich życie. Marv rzucił zdanie, że jeśli zginiemy to nasza honorowa śmierć nie będzie nawet przez nikogo wspominana. Czym prędzej więc opisałem na karcie papieru sytuację, w której się znaleźliśmy i wrzuciłem ją w zamkniętej butelce w nurt rzeki. Jeśli, ktoś z Was drodzy czytelnicy odnajdzie ten rękopis, otrzyma ode mnie po jego zwrocie miecz, którym walczę. Nie miecz będący dziedzictwem mych przodków, ale równie sprawną broń, która towarzyszy mi od lat kilku w zmaganiach z przeciwnościami losu. Powyższa deklaracja ma na celu danie Wam możliwości posmakowania losów bohatera i ręczę za nią mym honorem.

Wracając do opowieści, którą snuję, tunel został wykopany a my zajęliśmy swoje miejsca. Pierwszy swą potyczkę stoczył Navrik i moi przyjaciele, którzy chronili nas przed robaczymi lotnikami. Dzięki pomocy Haraga, udało się ich pokonać bardzo szybko, choć młody Wojownik został zrzucony na ziemię i otrzymał wiele krwawych ran. Następnie z tunelu zaczęły wysypywać się na nas rozwścieczone owady. Ich ciosy byłyby śmiertelne, gdyby któryś zdołał mnie trafić. Pecha miała natomiast Lili, której uniki nie są tak skuteczne jak parady moich mieczy. Padła na ziemię i jedynie głupocie przeciwników może zawdzięczać swe życie. Harag bowiem znowu zawładnął jednym z nich, który potem chronił Powietrzną Żeglarkę i ściągał na siebie furię swego rodzeństwa.

Marv w tym czasie zrealizował swój plan. Mroczne opary spowiły tunel i wnętrze wieży, która stała u jego wyjścia. Robaki zaczęły otrzymywać potężne ciosy od spaczonej energii astralnej, zaś potężne uderzenie topora Marva pozbawiło życia elfiego maga, który szykował się do rzucenia jakiegoś czaru ze swej księgi. Księga wybuchła pozostawiając po sobie raptem kilka nadpalonych stron, zaś część owadów przestała zachowywać się logicznie. Część niestety pozostała nadal agresywna i największy z nich opluł żrącą mazią dzielnego Ksenomantę-Wojownika, który zaczął zwijać się z bólu. Na szczęście tuż obok zginął Krasnolud, który był przy zabitym chwilę wcześniej Elfie, a wietrzniaccy Adepci uciekli w tył tunelu aby uniknąć działania złowieszczej magii.

Razem z Navrikiem, który zdążył już dojść do siebie, rzuciliśmy się w opary aby dojść do bezbronnego Maruvila. Latający Wojownik zdołał to osiągnąć w kilka chwil, ja natomiast ugrzęzłem pośród dziesiątek agresywnych robaków. Co tu więcej opowiadać? Marv zdołał powstać, wyczyściliśmy sobie drogę odwrotu, a pozostałe przy życiu owady błyskawicznie uciekły tunelem na drugą stronę rzeki, gdzie pewnie po jakimś czasie zaszyły się w puszczy. Większość z nich leżała jednak martwa, podobnie jak magowie, którzy stali na ich czele. Znaleźliśmy chwilę na obejrzenie pozostałych zapisków Elfa i wtedy zmroziło nas do szpiku kości.

Wynikało z nich, że duch zamieszkały w drzewie jest opanowany przez Horrora. A magowie próbowali go powstrzymać. Specjalnie wyhodowali rasę agresywnych i szybko się mnożących owadów, aby posłużyły im za armię. Doprowadzili też do śmierci lasu w znacznej odległości od wyspy, aby duch nie mógł się przemieszczać do kolejnych żywych drzew. Zatracił on bowiem umiejętność przebywania w postaci niezamanifestowanej, uzyskał natomiast możliwość czerpania magii z przedmiotów magicznych i żywych stworzeń, które zdołał usidlić. Zbroja Venny była połączona w taki sposób z drzewem, podobnie jak uwięzione podobno duchy żywiołów i Adepci schwytani w gałęzie i korzenie.
Kiedy wróciłem na centrum wyspy, okazało się, iż do tych Adeptów dołączył Brzeszczot, który wcześniej nie chciał brać udziału w walce. Uwolniliśmy Obieżyświata z gałęzi, które zdołały go już całkiem porosnąć, ale pozostał wciąż nieprzytomny. Okazało się, że uczyniliśmy prawdopodobnie wielki błąd i sami mieliśmy małe szanse na jego naprawę. Sprawdziliśmy ile eliksirów ostatniej szansy zachowało się nam do tej pory i postanowiliśmy spróbować ożywić zabitego uprzednio maga. Auraya zszyła jego rany i podane mu zostały środki magiczne. Co z tego, skoro nie zadziałały? Zmarnowaliśmy tylko eliksiry. Zaznaczę, że mogły się ona nam za chwilę przydać po walce z duchem.

Pewne było, że nie zostawimy tych rewelacji bez sprawdzenia. Dzięki sztyletowi Farlisa Harrag po wielu próbach odkrył, że na wyspie prawdopodobnie znajduje się jakiś konstrukt Horrora albo sam Horror. Szykowaliśmy się więc do kolejnej walki. W poprzedniej nie udało mi się zmierzyć z Mistrzem Wiatru i innymi Adeptami, w tej na pewno także nie zdołam. Ot smutny los Fechtmistrza poza granicami miasta…
Dla poprawienia nastroju Navrik poprosił mnie o ułożenie lekkiego wierszyka, który miałby pokazać bezsens naszego działania. Pamiętając, że mam niewiele czasu, wyrecytowałem kilka takich oto prostych linijek:




O walce z Drużyną Kaeru Nadzieja


Choćbyście nie wiem co uczynili,
Choćbyście naszymi wrogami byli,
Choćbyście źli byli i obrzydliwi,
Nasza Drużyna po ciężkiej walce,
W której stracicie głowy i palce,
Zszyje wam ciała i je ożywi.

Choćbyście nie wiem co uczynili,
Choćbyście naszymi wrogami byli,
Choćbyście z nami długo walczyli,
I życie swoje w walce stracili,
Choćbyście źli byli i obrzydliwi,
Nasza łaskawość i tak was ożywi.



Sami możecie wybrać wersję, która Wam bardziej odpowiada, Moi przyjaciele kończą się właśnie naradzać i pora do nich dołączyć. Czeka nas pokonanie potępionego ducha!
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-11, 13:23   

Walka z robactwem

Walka z żywiołem

Walka z codziennością





Mieliśmy przed sobą kilka poważnych problemów. Pozostałe przy życiu owady stworzone przez elfiego maga stanowiły wielkie zagrożenie dla całej Głębi Gleenwood. Z pozostałych po jego księdze notatek wynikało, że są diabelnie agresywne i potrafią się bardzo szybko rozmnażać. Bez wątpienia w ciągu kilku lat unicestwiłyby wszystko co żyje na tym skrawku Barsawii, a przez kolejne zagroziłyby całej prowincji.

Po niedługim czasie okazało się, że mamy sprzymierzeńca. Dyskretnie podleciał do nas Wietrzniak, którego nie zdołały zabić śmiertelne opary przyzwane przez Maruvila. Szybko wyjaśniliśmy sobie nieporozumienie, które miało miejsce podczas poprzedniego starcia i opowiedzieliśmy o naszej próbie odratowania przywódcy nieszczęsnego ataku na opętane drzewo. Wietrzniak Tinsoo przyjął wytłumaczenia i zgodził się, że robactwo jest chwilowo nawet większym zagrożeniem niż wspomniana roślina wraz z zamieszkującym ją duchem. Usłyszeliśmy także, iż drzewo to w jakiś sposób opanowało umysły znacznej części mieszkańców Głębi Gleenwood i trzeba będzie sobie dać z nim szybko radę.

Postępując zgodnie z informacjami otrzymanymi od Mistrza Wiatru, pokonaliśmy grupkę owadów, które napotkaliśmy w lesie. Wysmarowaliśmy się wydzieliną z jakiegoś ich gruczołu i weszliśmy do wskazanego nam ich gniazda. Owadzi wojownicy zdawali się nas nie widzieć, ale przed większymi i inteligentniejszymi przedstawicielami tego gatunku musieliśmy się chować w tunelach. Ostatecznie dotarliśmy do gniazda królowej roju, która była ogromna, acz niespecjalnie groźna. By nie alarmować jej obrońców, Navrik uśpił ją magicznie, a następnie Marv potężnym ciosem odciął jej głowę.

Niezauważeni następnie poszliśmy do sali gdzie składane były jaja, które następnie rozwijały się w larwy i dalej w dorosłych zabójców. Co ciekawe, nie popełniłem błędu pisząc, że to jaja się rozwijały, gdyż faktycznie miało coś takiego miejsce, a nie wylęganie się z nich robaków. W pomieszczeniu tym przez jakiś czas działał Maruvil stosując taktykę podobną jak przy wczorajszej walce z ich hordą. Śmiertelne opary po kilkunastu sekundach zabiły wszystko co żyje w wielkiej sali, a później także żywe jaja, które mogły wciąż znajdować się w odwłoku królowej roju. Obrzydliwa była to wyprawa, ale konieczna by uratować rejon, w którym zamieszkiwało tylu Dawców Imion i innych żywych stworzeń. Następna część naszej wizyty w Gleenwood miała być równie niebezpieczna, ale mniej... brudna.

W trakcie nocnego odpoczynku okazało się, że klątwa Maruvila potrafi nam nadal skutecznie popsuć szyki. Ilekroć o niej zapominaliśmy, ona dosłownie zatruwała nam życie. Nie inaczej było tym razem, w związku z czym musieliśmy stracić kolejną dawkę bezcennego proszku z rogu jednorożca. Poszukiwanie dziwnej ziejącej lodem hydry, której serce mogło zdjąć klątwę z Marva musiało być naszą kolejną misją.

W każdym razie, póki co ruszyliśmy do podziemi położonych poniżej magicznego drzewa. Odnaleźliśmy tam sprytnie ukryte pomieszczenia Głosicieli Jaspre, które były aktualnie całkowicie opuszczone. Oprócz wielu ksiąg znaleźliśmy tam trochę cennych drobiazgów należących do byłych opiekunów wyspy, jednak pozostawiliśmy w spokoju wszystko co nie było nam pomocne w nadchodzącej walce. Wiedzieliśmy w końcu, że jeśli nam się uda, oni wrócą i będą dalej pełnili swe szczytne obowiązki.

W końcu znaleźliśmy drogę do pomieszczeń prowadzących ku korzeniom drzewa. Zanim się do nich dostaliśmy, musieliśmy zmagać się z żywiołem drewna, który uznał nas wreszcie za zagrożenie. Co chwila pojawiały się ściany z roślinności, których przekroczenie wymagało wiele wysiłku. Co krok atakowały nas strzelające zewsząd korzenie, bijące i szarpiące wszystkich znajdujących się w korytarzu. My jednak dzielnie jeden za drugim szliśmy ku przeznaczeniu. Niestety droga nie pozwalała na przemierzanie jej w jakimś zorganizowanym szyku bojowym co musiało się zemścić na naszych możliwościach taktycznych.

Ostatecznie trafiliśmy do pomieszczenia, w którym manifestował się opanowany przez Horrora duch żywiołu drewna. Zdołał unieszkodliwić Aurayę, zanim strzały Mirim odgoniły go z naszego planu astralnego. Chwilę później nasłał na nas Dawców Imion, którzy byli pod działaniem jego otępiających mocy. Nie zdążyłem nawet przedrzeć się do nich, kiedy połowa już leżała powalona przez Marva i Navrika, a druga zabita czarami ocuconej chwilę wcześniej Wietrzniaczki. Zaczęliśmy przedzierać się do miejsca, w którym znajdował się orzech, z jakiego wyrastało drzewo. Zniszczenie go miało przywrócić spokój w Głębi Gleenwood, a nam pozwolić wrócić do jakiegoś cywilizowanego zakątka świata.
Znowu Wojownicy, którzy dzięki czarom i Talentom mogli poruszać się sprawniej, ruszyli przodem. Co tu dużo mówić. Zdołali przedrzeć się do serca drzewa gdzie czekał na nich zamanifestowany znów żywiołak. Ten zdołał co prawda niemalże zabić Marva, ale ciosy Navrika dokończyły to czego dokonały uderzenia pierwszego z nich i strzały Mirim. Po unicestwieniu opętanego ducha żywiołu drewna korzenie drzewa zaczęły obumierać, a my wydostaliśmy się nad powierzchnię.

Wszystkich zabitych tego dnia dawców Imion udało się wskrzesić, a pozostali z Głębi Gleenwód zaczęli tłumnie nadciągać do oswobodzonego sanktuarium. Radości moich przyjaciół nie było końca. Ja natomiast tego dnia nie zdołałem ani razu wyciągnąć mieczy na innego przeciwnika niż krzak, gałąź czy korzeń. Co z tego, iż moje możliwości przerosły już dawno to co osiągnął mój ojciec przed jego zniknięciem z Kaeru Nadzieja? Co z tego, że potrafiłbym prawdopodobnie pokonać w walce mojego przodka Zaratuhliana, służącego jako Strażnik Królowej Alachii? Cóż wreszcie z tego, iż mógłbym bez problemu wytrącić broń Maruvila czy Navrika i zakpić z nich w walce? I ostatecznie co z tego, że w odróżnieniu do nich, ostatnie starcia nie były w stanie przynieść mi nawet większego zadrapania, które zadać potrafiłby mi jakiś przeciwnik?

Pasje nie są w stanie najwidoczniej zesłać na naszą drogę wrogów, którzy stworzeni byliby do walki ze skromnym Fechtmistrzem... Skoro turnieje, w których zmagać się mamy z Dawcami Imion, kończą się walką z Horrorami, a wyprawy w jakiekolwiek tereny kończą się potyczkami z dziesiątkami owadów, konstruktów czy bezkształtnych dzikich bestii, jak mogę udowodnić swój kunszt szermierczy? Astendar zdecydowanie chce mi pokazać bym zajął się inną odmianą sztuki.

Kolejne miesiące, które nadeszły potwierdziły wyrażone wyżej przypuszczenia. Najpierw spędziliśmy ponad dwadzieścia dni w polu, sadząc rośliny wokół sanktuarium Jaspre. Jakkolwiek była to odświeżająca praca, uniemożliwiła mi powrót do Throalu i podziękowanie pannie Ailei za możliwość noszenia jej szarfy przez ostatnie miesiące. W zamian za pomoc w uratowaniu puszczy, miejscowe Wietrzniaki zgodziły się podarować nam pancerz Venny. Kiedy przyszło do ustalania kto będzie go nosić, a większość chciała go dla siebie, w wyniku rzutu kością los zadecydował iż zbroja ta trafiła do Maruvila.

Skrzydlaci Dawcy Imion zgodzili się też wyszkolić nas na wyższe kręgi Dyscyplin, którymi podążaliśmy więc moi przyjaciele nie zdecydowali się na natychmiastowy powrót do Throalu. W efekcie odpis mojej opowieści przeczytacie drodzy czytelnicy najwcześniej dopiero za rok. Podobnie dopiero wtedy złożę zamówienie, na konstrukcję statku powietrznego, którego plany budowy opracowuję już od kilku miesięcy. Zdradzę Wam bowiem, że wynagrodzenie za mój trud pisarski miało zostać przeznaczone na taki własny środek transportu.

Na domiar złego nie byłem w stanie osiągnąć dziewiątego kręgu mej dyscypliny gdyż wietrzniacki nauczyciel uznał, że magii mej brakuje do tego dosłownie odrobiny mocy. Aby gorycz tych miesięcy mogła się dla mnie dopełnić, okazało się, iż kilka przedmiotów moich przyjaciół samoistnie stało się w ostatnim czasie wątkowymi przedmiotami magicznymi. Ja natomiast wciąż nie osiągnąłem niczego by uczynić takim oręż mych przodków. Harag wykorzystał kilka miesięcy na tworzenie zbroi i innych przedmiotów dla naszej drużyny. Zaproponował także wykucie magicznego miecza dla mnie, ale mu stanowczo odmówiłem. Przecież nie tak powinna wyglądać ścieżka elfickiego fechtmistrza. Jak mógłbym przyjąć wykuty przez Orka magiczny oręż, z którym nie wiążą się żadne historie i na którego otrzymanie po prostu nie zasłużyłem?

Racząc się winem miejscowej roboty spędziłem kilka miesięcy w złym nastroju gównie czytając księgozbiór głosicieli Jaspre czy malując obrazy o niezobowiązującej intelektualnie tematyce. Jedynie w rzadkich chwilach kiedy mój nastrój się poprawiał, zdarzało mi się zaimprowizować walkę z miejscowymi Adeptami, czy też trenować możliwości Lilianny, albo popracować nad jakimiś rozwinięciami talentów. Dostaliśmy także w tym czasie możliwość odblokowania niedalekiej jaskini Trolli, którzy stracili tam możliwość wydobycia esencji żywiołu ziemi. Miało to przynieść nam pewien dochód, co moi przyjaciele przyjęli z zadowoleniem.

Ja natomiast powiem, że zaczynam odnosić się do tego z obojętnością. Jeśli los się do mnie nie uśmiechnie, to powiadam, że wkrótce znana Wam „Kronika elfiego Fechtmistrza” przestanie być dalej pisana, a ja zajmę wyłącznie się malarstwem, poezją i innymi takimi sztukami. Może tam odnajdzie mnie powołanie, skoro w kochanej przeze mnie walce nie jest w stanie.

Tako rzecz dziś Wam Zaratustran.
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-12, 22:52   

Poniżej znajduje się pierwsza część przygody w Cara Fahd. Ponieważ jest oparta na szkielecie przygody już istniejącej (przynajmniej tak przypuszczam...) wrzucam jako spoiler, coby niepowołanych i niewtajemniczonych nie kusić do "rzucania okiem" :-P

Spoiler:

Cara Fahd - Historia Ostrzy Fahd

Gdy wreszcie poczułam się lepiej okazało się, że jesteśmy w Miedzianym Kotle, orkowej osadzie na południowo - wschodnim stoku gór Delaryjskich. Osada od północy opiera się o zbocze gór zaś z pozostałych stron otacza ją drewniana palisada. Wszędzie stoją domostwa i namioty i jest tu masa orków. Miedziany Kocioł jest siedzibą klanu Pięści Fahd, którego wódz, Mosztug, każe zwać się królem Fahd. Według mnie jest to silny ale średnio inteligentny ork. Ma on syna, Uftuga, o inteligencji zbliżonej to tatusiowej oraz brata Gnanagha. Gnanagh był właśnie naszym celem podróży, gdyż ma on posiadać wiedzę na temat znalezionych przez nas sztyletów.

Nie wierzyłam, i do tej pory nie bardzo wierzę, że nasza drużyna scali się i będzie jednością, dlatego nie poświęciłam zbytniej uwagi znalezionej broni, choć pomagałam w jej badaniu. Skoro jednak drużyna podjęła tyle trudu by tu dotrzeć, to może jest dla nas szansa i warto im się przyjrzeć...

Sztyletów jest siedem. Piękna robota. Jelec i głowica ozdobione są staroorkowym pismem, po jednej stronie ostrza znajdują się znaki, których, jak do tej pory, nikomu nie udało się odczytać, a z drugiej strony widnieje napis Cara Fahd.  Jelec i głowicę zdobi poemat w języku z VI lub VII wieku, który głosi:

"Ośmioro nas jest,
ośmioro nas będzie,
Zjednoczeni, niepodzielni, wiecznie.

W strachu wrogowie Fahd będą.
Osiem stóp w jednym kroku.
Nasze losy połączone.
Do legend nasze losy przejdą."

Drużyna posiadająca ostrza była bronią i tarczą królestwa Fahd. Niestety jeden z członków drużyny został opanowany przez horrora i zdradził. Jego sztylet uległ zniszczeniu (a może został zniszczony...). Reszta członków drużyny spotkała się w boju z potężnym horrorem i poległa (horror, na szczęście, także).

Wywlokłam się ze skrzyni w samą porę, by być świadkiem wesela. Otóż do Miedzianego Kotła przybyło licznie orkowe plemię Praworządnych Żmij, na czele z wodzem Orgukiem i jego córką Tirag, która to miała poślubić Uftuga by połączyć dwa klany. Ponieważ moi towarzysze pierwszy wieczór pobytu wśród orków spędzili pijąc i bawią się zaskarbili sobie tak dużą sympatię, że jeden z członków Praworządnych Żmij, o imieniu Jordug, zaprosił ich na uroczystość zaślubin. Ogarnęłam się więc i ja i, zająwszy strategicznie najlepsze miejsce nad głowami tłumu, obserwowałam uroczystość. Szczerze mówiąc, nie byłam zachwycona. My wietrzniaki świętujemy zdecydowanie z większą pompą. Jest dużo śmiechu, radości, przemówień a same zaślubiny trwają od jasnego zmierzchu aż po czarną noc. Tymczasem u orków trwało to może z 5 minut. Ale cóż, grunt, że młodzi strasznie w sobie zakochani, co widać na pierwszy rzut oka. Wesele jednak nie przebiegało tak, jak się spodziewałam. Nie dość, że Jordug publicznie wypowiedział się bardzo pogardliwie na temat "zjednoczenia", to jeszcze, w pewnej chwili, Mosztug złapał się za gardło i z jękiem "trucizna" osunął się w konwulsjach na ziemię. Z miejsca zrobił się chaos. Dwa plemiona wprost rzuciły się sobie do gardeł oskarżając się o najgorsze zbrodnie, by chwilę później skierować swój gniew na, Pasjom ducha winnego, wieśniaka. W kilka zaledwie sekund prawie rzucono się mordować wieśniaków i palić wieś. Navrik błyskawicznie opanował szalejący tłum, przywołał orki do porządku i kazał zająć się wodzem, Trucizna już nie zagrażała jego życiu, bo na słowa trucizna zareagowałam instynktownie natychmiast ją zamrażając w organizmie króla. Mosztug został odniesiony do swojego namiotu a my rozpoczęliśmy śledztwo. Tym razem, na trop trafił Harag. Uwziął się by wypytać Jorduga, gdyż tylko on odważył się jawnie okazywać pogardę zjednoczeniu klanów. W sumie nic ciekawego się nie dowiedział, ale Jordug zostawił go w namiocie by "iść na stronę" i już nie wrócił. Gdy Harag wyszedł go szukać znalazł na płocie za namiotem bukłak hurgla, przywiązany tak, by trunek ciurkał na ziemię. Wstrząsnęło orkiem takie marnowanie jego ulubionego trunku i podniósł alarm, drąc się na nas w niebogłosy, żebyśmy do niego przyszli. Potem zażądał od Mirim śledzenia tego barbarzyńcy, który na pewno jest winny zbrodni, bo inaczej nie wylałby tak przedniej popitki na ziemię. Idąc za śladami trafiliśmy do zagród z końmi. Okazało się, że zniknęły wszystkie konie Praworządnych Żmij, podobnie, jak ich właściciele. Co ciekawe, zniknął też brat wodza i strzała Mirim wyraźnie nam wskazała, że podążył w tym samym kierunku, co Żmije. Wróciliśmy więc do Uftuga i obiecaliśmy, że znajdziemy winnych całego zajścia i doprowadzimy ich przed oblicze króla. Oczywiście ork uparł się, że pojedzie z nami, ale Lili sprytnie go od tego odwiodła. Pomimo późnej pory ruszyliśmy za śladami.

Droga wiodła w głąb gór. Szliśmy skalnym kanionem bardzo długo. W końcu przed nami pojawiło się coś dziwnego. Po lewej stronie, na wysokości chyba ze trzydziestu metrów, skała formowała się w coś na kształt głowy smoka. W rozwartej kamiennej paszczy tkwiły kamienne zęby a nieco wyżej ziały dwa otwory przypominające oczy. Na polecenie Navrika bezszelestnie podleciałam na górę i zajrzałam do paszczy. Niestety, siedzący w środku ork zauważył mnie i próbował pochwycić. Wróciłam więc do towarzyszy a na górę udał się Navrik. Rozmowa z orkami zbyt wiele pożytku nie przyniosła, gdyż Navrik nie zdradził im powodu naszej wizyty. Uparli się, że łowią tu ryby w podziemnym jeziorze i mamy się wynosić. Swoje pięć miedziaków dorzucił też Harag pytając o Jorduga, czy wrócił z imprezy. Otrzymał odpowiedź, że wrócił. Dowiedzieliśmy się także, że dalej w kanionie trzymane są wierzchowce i nie ma przejścia w głąb gór. Zwiedziliśmy to miejsce. Orki mówiły prawdę. Nie mając innego pomysłu na rozwiązanie tej sytuacji Navrik rzucił lewitację i wszyscy nie latający powoli zaczęli się na niej unosić w górę. Nie spodobało się to orkom. Zaczęli ciągnąć coś wielkiego i ciężkiego, by zrzucić na głowy zbliżającym się Dawcom Imion. Harag postanowił ich powstrzymać. Sprawnie przeskoczył ze swojego gryfa wprost do jaskini, ogłuszył jednego z ciągnących wielki kocioł orków i zamierzył się na drugiego. Miał pecha, ork był szybszy i powalił go na ziemię, zaś pozostałych dwóch rzuciło się, by go podnieść i zrzucić na dół. Krzyknęłam do towarzyszy, że Harag jest w niebezpieczeństwie. Lewitacja poruszała się wolno i było pewne, że nie dotrą na górę na czas. W tej samej chwili, dwoje towarzyszy podjęło błyskawiczną decyzję: Lili, korzystając ze swoich niezwykłych umiejętności wspinaczkowych, przeskoczyła na skalny ząb i błyskawicznie zaczęła piąć się w górę, a Maruvil, wielkim skokiem, pokonał odległość dzielącą go od podłogi jaskini i stanął tuż nad Haragiem. Najwyraźniej jednak zapomniał, że miał ogłuszać i pierwszy ork padł trupem. Niestety i ja musiałam kogoś zranić, bo w jednym z oczu "smoka" pojawił się łucznik. Kolejne sekundy przyniosły znów krwawą masakrę. Nikt nie słuchał, gdy prosiłam, żeby wstrzymać walkę. Bezsilnie patrzyłam na lejącą się krew. Wreszcie wpadłam na pewien pomysł. Postanowiłam wykorzystać czar, który niedawno zakupiłam, "Chwytającą rękę ziemi". Plan był prosty: schwytać nią wodza i zagrozić, że go zmiażdżę jeśli orki się nie uspokoją. Zapewne byłby to plan skuteczny, ale Mirim z miejsca go popsuła, posyłając dwie prawie śmiertelne strzały prosto w wodza. Zawtórował jej Navrik, uderzając czarem i wódz się schował. Utkałam więc wątek, by pochwycić córkę wodza Tirag i... znów ta sama historia :/ łuczniczka trafiła ją dwa razy i orczyca się schowała. Zgrzytnęłam zębami z irytacją. Ile to się trzeba napocić, żeby powstrzymać moją drużynę przed bezsensowną walką... Szybko przyszedł mi do głowy inny pomysł, który byłoby im bardzo ciężko popsuć. Przemknęłam między nogami moich towarzyszy by znaleźć się w pierwszym szeregu i pokryłam lodem całą podłogę jaskini przed nami. Orki zaczęły się przewracać. Nie były w stanie walczyć, więc zaczęły słuchać. Navrik przejął inicjatywę, poprosił o rozmowę i zaproponował pomoc rannym. Wódz, ledwo już żywy, zgodził się.

Na początek padły pytania o zamach na wodza. Do otrucia przyznał się Gnanagh, jego brat. Miał już dość życia w cieniu. Uważał, że jego brat jest tępym osiłkiem, wszystkie decyzje podejmował Gnanagh i tylko dzięki niemu Mosztug nadal trzymał władzę w rękach. Rozgoryczony ork, w porozumieniu ze Żmijami, postanowił ukrócić rządy króla. Władzę przejąłby jego syn, który jest równie mało inteligentny jak ojciec, ale ślepo zakochany w Tirag i całkowicie poddany jej woli. Do czego miało to doprowadzić to właściwie nie wiem. Polityka nie jest moją najmocniejszą stroną.

Wykorzystując chwilę rozmowności Gnanagha Lilianna podała mu Ostrze Fahd i spytała, czy wie coś na jego temat. Ork dotknął sztyletu i dziwnie zbladł.

"Teraz rozumiem! Ostrza – Ostrza Kara Fad, wykute przez wielkiego orkowego zbrojmistrza Rugaa Glo. Straszliwą posiadacie broń – straszliwą! Szczegóły nie są jasne, są tylko wskazówki, przerażające insynuacje w tuzinie ogólnikowych dokumentów. Ale te Ostrza noszą klątwę. One tną, rozpruwają więzi trzymające Dawców Imion razem. One rodzą zdradę. Teraz są słabe; mogły pchnąć słabego, rozgoryczonego orka jak ja poza krawędź, ale wkrótce nawet zdrowi i szczęśliwi będą…  Być może jest już za późno dla was. Ostrza bez żadnej wątpliwości przeklęły wasze wzorce i teraz wy nosicie ich klątwę. Jesteście Niszczycielami Ładu; będziecie nieść niezgodę i zdradę gdziekolwiek pójdziecie. Jedyny sposób by zdjąć klątwę to podążyć za nią aż do jej  początków. Wplatajcie wątki w Ostrza aż do ostatniego. Wtedy będziecie boleśnie wypróbowani i zapewne zniszczeni. Jeśli jednak wam się powiedzie, zniszczycie wielką groźbę i zdobędziecie miejsce w panteonie legendarnych herosów Barsawi.  Możecie też zignorować to zadanie - nigdy nie utkacie do nich wątku. Ale to naznaczy was jako małe i nieważne istoty - takie jak ja."

Gnanagh zamilkł i skierował sztylet prosto w soje serce. Błyskawicznie Lili odebrała mu broń i Gnanagh na naszych oczach zupełnie się odmienił. Spojrzał na nas zdezorientowany, jak ktoś właśnie wybudzony z transu. "Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. - biadolił - To przez te ostrza! One są przeklęte. Skłaniają Dawców Imion, by robili straszne rzeczy! To właśnie je wyczułem, gdy przyszliście do naszej wioski. One mną zawładnęły. Zmusiły mnie bym targnął się na życie brata. To wszystko wina tej przeklętej broni!" Gnanagh podpowiedział nam, że musimy udać się do źródła klątwy i je zniszczyć. Nie ma to jak świadomość, że czeka nas spotkanie z horrorem... Pięknie. A ja myślałam, że moja klątwa jest upierdliwa.

Po tych rewelacjach zabraliśmy się za ustalenie, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji nieudanego bratobójstwa. Towarzysze moi, ku niezadowoleniu mojemu, wymyślili szereg kłamstw, mających na celu uratować życie Gnanagha i doprowadzić do zgodnego zjednoczenia klanów. Ork postanowił jednak powiedzieć bratu prawdę, wierząc, że od śmierci wybawi go Navrik. Tak też zrobiliśmy. Po powrocie do wioski okazało się, że Mosztug ma się już dobrze i czeka z niecierpliwością na wieści od nas. Gnanagh przyznał się do zbrodni a Czarodziej Navrik zręcznie przekuł zbrodnię w nieszkodliwy wybryk i, powołując się na męstwo Mosztuga i jego mądrość (!) odwiódł go od pomysłu nabicia winnego na pal. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Posłano po klan Praworządnych Żmij i rozpoczęło się właściwe weselisko. Gnanagh podpowiedział nam, że więcej informacji na temat Ostrzy Fahd znajdziemy w Przełęczy Szponu - największej osadzie orkowej Królestwa Fahd. Szybko zaczęliśmy zbierać się do drogi, by nie narażać nikogo na oddziaływanie ostrzy. Zaczęliśmy przypominać sobie także pewne wydarzenia z przeszłości: Brzeszczot kłócący się zażarcie z mistrzem Mirim w lesie Glennwood, przyjaciel mordujący przyjaciela w Stalowym Głazie i teraz brat mordujący brata. Wydarzenia zaczęły się składać w jedną całość i nagle przebywanie w naszym towarzystwie przestało być bezpieczne.

Jakby tego było mało nagle Maruvil znacznie osłabł. Chwilę trwało, zanim dotarła do nas przerażająca prawda z tym związana - koń w Nowej Nadziei zginął. Od niego Marv zaczerpnął swoją olbrzymią siłę i właśnie w tej chwili zwierzak zakończył żywot. I to nie z przyczyn naturalnych. Ktoś lub coś musiało go zabić. A że koń był w domu u Maruvila padł na nas blady strach. Co stało się w naszym mieście? Czy był to wypadek, czy celowe działanie? Jedno było pewne - trzeba natychmiast dowiedzieć się, co się dzieje w domu. Ponieważ nie mogliśmy ryzykować wejścia do miasta z naszą klątwą postanowiliśmy, że w Przełęczy Szponu opłacimy gońca, by udał się do naszego domu i przyniósł nam wieści. Do tego czasu będziemy żyli w niepewności. Miałam jednak pewne przeczucie, co do tego wydarzenia. W nocy, gdy Zar smacznie spał, wykradłam jego kronikę drużyny. Sporo czasu zajęło mi przewertowanie tej części, którą oddał ponad rok temu do Wielkiej Biblioteki w Throalu, aż w końcu znalazłam. Czarno na białym stoi tam informacja, że podczas odpoczynku w Nowej Nadziei Maruvil wziął konia, rzucił na niego cos w rodzaju transu i przejął jego siłę. Pasje mi świadkiem, że jeśli z tego powodu ktoś, kto chciał nas osłabić, zrobił krzywdę komukolwiek z rodziny Maruvila, Zaratustran tego pożałuje! Teraz wszystkie ważne rzeczy trzeba będzie trzymać przed nim w tajemnicy. Jestem wściekła! Ale mam nadzieję, mocną wiarę, że to był tylko wypadek i nikt nie ucierpiał z powodu tego lekkomyślnego elfa...
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
Ostatnio zmieniony przez Auraya 2011-08-15, 14:21, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-17, 22:25   

Spoiler:
Przełęcz Szponu

Przełęcz Szponu to miasto orkowe położone, zgodnie z nazwą, w przełęczy między górami Delaryjskimi i Lśniącymi Szczytami. Jest to swoiste miejsce pamięci narodu Cara Fahd. Gdy moi towarzysze szperali w bibliotece w poszukiwaniu informacji o Ostrzach, ja zagłębiłam się nieco w historię tego miejsca. Wszak całe swoje dotychczasowe życie spędziłam w kaerze, jestem więc niedouczona i głodna wiedzy. Z natłoku informacji udało mi się wyłowić kilka przydatnych i ciekawych. Miasto założyła Krathis Gron. Gdy wojska Thery i Throalu spotkały się w tym miejscu, orki otoczyły je i przegoniły ze swego terenu. Kratis Gron oceniła przełęcz wprawnym okiem i postanowiła, że właśnie to miejsce będzie idealne na nową stolicę Cara Fahd. Zatrudniła znanego kamieniarza z Jerris o imieniu Ibja  Pęknięty Kamień, żeby wybudował pierwsze kilka tuzinów domów. Były to budynki z cegły w charakterystycznym dla Cara Fahd stylu. W czasie pracy Ibja wpadł na pomysł szybszego budowania i powstały kolejne domy różniące się znacznie od pierwowzoru. Z całej Barsawii ściągali dawni mieszkańcy królestwa. Wielu z nich nie chciało czekać na gotowe domostwa, więc budowali swoje. W związku z tym można tu znaleźć architekturę charakterystyczną dla Jerris, Kratas, Throalu, Travaru a nawet Urupy. Co bardziej leniwe orki ograniczyły się do postawienia namiotów, które obecnie otaczają miasto.
Jednym z bardziej rzucających się w oczy domów w Przełęczy Szponu jest dom krasnoluda Yadd’a Ergrumma, lichwiarza z Wielkiego Targu. Zabrał on ze sobą cały swój dom, każdą cegłę, i złożył ponownie w Przełęczy. Do tego przedsięwzięcia zatrudnił wielu miejscowych rzemieślników co sprawiło, że stał się wpływowym i szanowanym obywatelem miasta. Plotki głoszą, że chciałby on zasiąść w radzie miasta i w tym celu zawarł przyjaźń z Mosztugiem, królem Pięści Fahd, by zdobyć jego poparcie.
Przełęcz Szponu jest, w tej chwili, największym miastem Cara Fahd. Mieszka to 35000 Dawców Imion a jeszcze więcej rozbija namioty wokół miasta. Mieszkają tu przedstawiciele wszystkich profesji.
Ponad tym chaosem wznosi się forteca Wurchaz (staroorkowa nazwa twierdzy), serce i dusza odrodzonego narodu. Jest to siedziba rady miasta i całej administracji. Wurchaz skrywa także miejską bibliotekę. Duże drzwi wejściowe wspierają dwie kolumny, wysokie na 30 stóp. Jednocześnie niepokojące i wspaniałe. Same drzwi zdobi nowy symbol Cara Fahd - na czerwonym drewnie, imitującym tło flagi. widnieje pieczęć. Składa się z symboli honorowych warkoczy, układających się w pęknięte koło, które wszystkie orki starają się spoić w jedną całość, tak, jak starają się spoić swoje odbudowywane królestwo. Srebrne nici symbolizują bogatą przyszłość, czarny obsydian wewnętrzną kontemplację i długą śmierć Cara Fahd a pomarańczowo-żółty ogień symbolizuje życie orka.
Po wejściu do środka, po lewej stronie, naszym oczom ukazała się biblioteka. Nasi wojownicy narobili trochę hałasu, co nie spotkało się z miłym przyjęciem ze strony siedzących nad księgami Dawców Imion. Błyskawicznie zjawiła się koło nas bibliotekarka, poprosiła o zdjęcie fragmentów zbroi i broni, które zakłócają ciszę i zapytała czego poszukujemy. Następnie skierowała nas do odpowiedniego działu i zostawiła samym sobie. Kilka godzin zajęło nam przekopywanie się przez stosy ksiąg. Oddzielaliśmy te opisujące historię od tych, które prawdopodobnie były opowieściami. W końcu na naszym stoliku urósł spory stos. Byłam w nim już zakopana po uszy i całkowicie wsiąknęłam w część opisującą wojny, które targały tym dumnym królestwem, gdy moją uwagę zwrócił rumor. Otóż, gdy moi towarzysze odnosili kolejną partię zupełnie nieprzydatnych ksiąg na półki, wpadła na nich orczyca i cały trzymany przez Lili księgozbiór runął na ziemię. Orczyca szybciutko odzyskała równowagę, uśmiechnęła się szeroko i zagadnęła: "Vanyk Dawna Pieśniarka, do usług, mili państwo. Przepraszam za mój pośpiech - pozwólcie że pomogę." Energicznie zaczęła zbierać księgi wraz z Lili a ja wróciłam do pasjonującej lektury. I znów nie pozwolono mi zagłębić się w czytaniu, gdyż nagle orczyca wykrzyknęła: "Badaliście legendy Kara Fahd nieprawdaż? Zamierzacie się tam wybrać? Mogę was tam poprowadzić, badam starożytne królestwo mego ludu od lat, mogę robić za przewodnika i pomóc odnaleźć wam czegokolwiek szukacie. Mogę nawet pomóc wam przygotować się do podróży. Proszę pozwólcie mi jechać z wami, to by tyle dla mnie znaczyło móc opowiadać historię odkrywania mojej starożytnej ojczyzny. Tyle wam mogę opowiedzieć - gdzie zapewne znajdują się najlepsze skarby, gdzie można znaleźć domy dawnych herosów, wszystko co moglibyście chcieć wiedzieć. To moja specjalność. To kiedy wyruszamy?" Nie zauważyłam nawet, kiedy, na przemian popychając i ciągnąc nas za ręce, Vanyk wypchnęła nas z biblioteki. Moi towarzysze nawet się ucieszyli – szukanie informacji w księgach zajęłoby nam pewnie tygodnie a tu mamy żywą księgę sypiącą informacjami nawet bez pytania. Przyznam, Vanyk okazała się miłym i pożytecznym towarzyszem. Z miejsca opowiedziała nam, że w środku królestwa Fahd znajduje się starożytne miejsce zwane "Ostoją Męstwa." Były tam gromadzone Kamienie Dusz, magiczne przedmioty stworzone przez zakon ksenomantów, dzięki którym można rozmawiać ze zmarłymi. Teraz tereny dawnego Cara Fahd pokrywa dżungla, ale Vanyk ma przedpogromową mapę i wierzy, że zdoła za jej pomocą odnaleźć świątynię. Wydało nam się to dość prawdopodobne, więc ruszyliśmy w podróż za naszą nową przewodniczką.
Po kilku dniach podróży, tuż przed zachodem słońca, Vanyk nagle zatrzymała wierzchowca. Zaskoczyła z niego i szybko wyjęła mapę. Przez chwilę mamrotała do siebie jakieś nazwy po czym zaczęła tańczyć wokół konia śmiejąc się radośnie. "Dojechaliśmy!"- krzyknęła wreszcie – "Witajcie w starożytnym królestwie Fahd!" A później padła na kolana, wzięła w ręce trochę ziemi i ucałowała ją. Rozejrzałam się dookoła. Byliśmy na środku niczego... Równina wyglądała dokładnie tak samo, jak wczoraj czy przedwczoraj. Popatrzyliśmy na siebie z powątpiewaniem. Mając nadzieję, że Vanyk wie, co mówi zaczęliśmy rozbijać obóz. Miejsce było równie dobre, jak każde inne w zasięgu wzroku.

Noc minęła spokojnie. Rankiem, po szybkim śniadaniu, zebraliśmy się do drogi. Miny nam lekko zrzedły i chyba wszyscy zaczęli trochę wątpić w zdrowy rozsądek naszej przewodniczki, gdy, przy śniadaniu, oznajmiła nam, że właściwie większość punktów orientacyjnych z jej mapy już nie istnieje, ale jest przekonana, że Ostoja jest gdzieś w dżungli i szybko ją znajdziemy... Jakby ktoś, kiedykolwiek, znalazł coś SZYBKO w dżungli, nie wiedząc gdzie to dokładnie jest. Doprawdy, orki to szczególnie optymistyczne stworzenia.

Wieczorem dotarliśmy do linii lasu. Przenocowaliśmy na jego brzegu by o świcie zagłębić się w zieloność dżungli. Dobrze, że zdecydowałam się na zakup czaru "Bezpieczna ścieżka", dzięki niemu rośliny rozstępują się przed nami i nie musimy tracić energii na torowanie sobie drogi maczetami. Podróż przez dżunglę upływała dość spokojnie. Drugiego dnia zaatakowały nas krwawe małpy. Trochę nas spowolniły, ale dużych strat nie było, no, w każdym razie po naszej stronie... Potem weszliśmy na teren Krojenów. Małe słodziutkie kociaki są szalenie niebezpiecznymi zwierzakami, o czym przekonałam się boleśnie na swojej warcie, gdy po trzech ciosach koteczka byłam tak ranna, że zatamowanie krwawienia było ostatnią rzeczą, jaką udało mi się zrobić zanim zemdlałam. Szczęściem nikt więcej nie ucierpiał. Kolejne dni podróży doprowadziły nas jeszcze do leża dwóch Jehutr, które zabił Navrik.

Kolejne dni mijały spokojnie. Straciliśmy już nadzieję, że kiedykolwiek dojdziemy do celu naszej wędrówki, gdy nagle weszliśmy między ciche drzewa. Niby nic wielkiego, ale ta cisza nieco nas zaskoczyła. Żadnego wiatru, szmeru ani odgłosów zwierząt. Przygotowani na kolejne zagrożenie ostrożnie ruszyliśmy naprzód. Tym razem dżungla nas zaskoczyła. Drzewa otworzyły się na niewielką polanę, na środku której stał drewniany, zniszczony budynek bez okien, Nad jednoskrzydłowymi drzwiami wprawiono półtorametrowy kamienny dysk z symbolem skrzyżowanego miecza i topora. Vanyk stała z otwartymi ustami. Po raz pierwszy od początku podróży trubadurka zaniemówiła. "Odnaleźliśmy ją" - szepnęła - "Dokładnie tak, jak była opisywana. Ostoja Męstwa." Zaczęliśmy oglądać budynek ze wszystkich stron a Vanyk mówiła podnieconym głosem:
- "Nie wolno wejść do świętej Ostoi Męstwa jak do karczmy czy zajazdu. Musimy się przygotować do wejścia tutaj. To miejsce zawiera mądrość wieków i musi być traktowane z szacunkiem. Przekazy które czytałam mówiły że tylko najsilniejsi mogą wejść do Ostoi Męstwa i nawet oni będą wielce wypróbowani. Legendy mówią by wchodzić pojedynczo i żadne z nas nie może patrzeć jak wchodzą inni. Próba odwagi to sprawa osobista - jeśli zawiedziecie, nikt nie będzie świadkiem waszej hańby. Pamiętajcie że to uświęcone miejsce; okażcie mu należny szacunek. Niczego stąd nie zabierajcie i pozostawcie broń dla dusz bohaterów tu spoczywających gdy już dowiecie się tego po co przyszliście".
Przygotowaliśmy się i podjęliśmy próbę wejścia do środka. Po kilku próbach, idąca jako pierwsza, Lilianna zrezygnowała nie mogąc przekroczyć drzwi. Marv poszedł następny i wszedł bez problemu. Dołączyłam do niego. Za nami weszła Mirim i Navrik. Czekaliśmy dość długo na resztę ale nikt nie wchodził, więc Navrik wyszedł, by pomóc innym. Okazało się, że drzwi są chronione zaklęciem, które każdemu dotykającemu ich mówiło, że jest niegodzien wejścia do środka a jego obecność hańbi to miejsce. Nasza aura magiczna oparła się zaklęciu ale Lili, Zar, Harag i Vanyk nadal nie byli w stanie pokonać drzwi. Navrik pomógł im swoją magią i wreszcie wszyscy znaleźliśmy się wewnątrz świątyni.

Ostoja męstwa

Budynek miał kształt wydłużonego prostokąta. W niewielkim przedsionku, po prawej i lewej stronie wysokich drzwi prowadzących w głąb, stały dwa posągi przedstawiające orkową kobietę i mężczyznę. Oboje ubrani byli w kryształowe zbroje płytowe a w dłoniach trzymali miecze. W czole każdego posągu ziała dziura, prawdopodobnie miejsce na Kamień duszy. Po przejściu do głównego pomieszczenia zobaczyliśmy szereg postumentów – po cztery z każdej strony i jeden na środku. Każdy postument opatrzony był symbolami. I tak od prawej strony stał postument z symbolem orka otoczonego jakby promieniami słońca, drugi i trzeci postument zdobiły wizerunki orków strzelających z łuków do kamiennych twierdz a czwarty zdobił ork otoczony przerażającymi kształtami. Po lewej stronie trzy postumenty miały wizerunek orków z zerwanymi łańcuchami na dłoniach zaś na czwartym widniało koło podzielone na osiem części, siedem ramion zakończono otworami a ósmy otwór leżał nieco dalej od koła. Postument na środku był nieco wyższy od innych, zakończony piramidką, na nim wprawiony w okrągłą niszę tkwił jeden kamień. Pozostałe postumenty zawierały kolejne kamienie, na niektórych były one pojedynczo, na innych po kilka kamieni a postument z okręgiem nie zawierał żadnego. Łatwo zgadnąć, że nasze zainteresowanie skupiło się na postumencie z okręgiem. Niestety, jeśli kamienie dusz kiedykolwiek tu były my ich nie znajdziemy. Przeszukałam dokładnie pomieszczenie w poszukiwaniu czegokolwiek, co naprowadziłoby nas na ślad poszukiwanych kamieni. Niestety bez skutku. Zerknęłam także w przestrzeń astralną i chyba po raz pierwszy odkąd używam tego talentu zwymiotowałam. Tak spaczonej przestrzeni jeszcze nie widziałam. Po długich debatach zdecydowaliśmy, że najwięcej wiedzy będzie miał ork z środkowego postumentu. Starannie przygotowaliśmy pytania, bo mogliśmy zadać tylko trzy, wzięliśmy kamień z postumentu i ruszyliśmy do posągu. Gdy włożyliśmy kamień w otwór na czole zaczął  on świecić większym blaskiem, tak jak i inne kamienie dusz. W kilka sekund jasność wydobywająca się z nich przypominała rozżarzone węgle. Ciężko było patrzeć na kamienie bez mrużenia oczu. W miarę zwiększania się jasności, pasma astralnej energii zaczęły wydostawać się z kamieni. Wirowały szaleńczo jakby porwane huraganowym wiatrem i stopniowo przyjęły orkowe kształty. Duch kamienia umieszczonego w posągu spojrzał na nas i krzyknął: "Zdrajcy! Oprawcy! Wydrzemy krew za wieki cierpień, które na nas sprowadziliście! Za nasze katusze zapłacicie śmiercią!" Gdy tylko jego słowa ucichły, wszyscy astralni orkowie rzucili się w naszą stronę. Walka była bardzo ciężka. Czternaście duchów zastraszało i raniło nas jeden po drugim. Bezradnie patrzyłam, jak Vanyk osuwa się na ziemię, pomimo, że starałam się odciągnąć od niej duchy. Kolejni moi towarzysze padali jeden za drugim. W końcu zobaczyłam, że stoi już tylko Navrik a pozostałe pięć duchów rusza w jego kierunku. Trzy z nich udało mi się odciągnąć do dużej komnaty. Zwabiłam je na sam koniec i, kiedy znalazły się obok siebie, posłałam w nie kulę ognia. Kątem oka dostrzegłam jak Navrik pada. Oj. Mały wietrzniak. Pięć duchów. Średnio wyrównane szanse. Rzuciłam się do drzwi traktując jeszcze po drodze jednego z duchów kolejnym bojowym czarem. Wyleciałam na zewnątrz i przyzwałam do pomocy ducha żywiołu powietrza. Poprosiłam, by wyniósł ciała moich towarzyszy. Niestety i on napotkał opór przy próbie przejścia przez drzwi. Komicznie to wyglądało - mała trąba powietrzna chlipiąca nieszczęśliwym głosikiem, że jest niegodna, by tam wejść i hańbi to miejsce swoją obecnością. Załamka. Że też ja zawsze trafię na takie dziwaczne duchy powietrza... Przypomniało mi się teraz jak kiedyś ja, Marv i Mirim napotkaliśmy duchy Invae. Zaskoczyły nas w nocy i zabiły moich towarzyszy, ja uciekłam i też poprosiłam o pomoc ducha powietrza. Równie ciężko się było z nim dogadać. Pomógł mi jednak i przeniósł ciała. Odgonił nawet owe duchy, a może zabił, już nie pamiętam dokładnie. Grunt, że bez niego by mi się nie udało. Ciekawym jest, że mięliśmy wtedy ze sobą tabun koni obładowanych łupami, które duchy zdobyły na mordowanych nieszczęśnikach. Dwie doby wtedy nie spałam prowadząc te konie wraz z ciałami moich towarzyszy w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Ale udało się i po kilkunastu godzinach snu byłam z siebie prawdziwie dumna. Teraz nie było powodu do dumy i czułam się z lekka zagubiona. W końcu wpadłam na pomysł, by rozwalić drzwi. Kilka rykoszetów zrobiło z drzwi wykałaczki, duch powietrza śmignął do środka a ja zajęłam się duchem orka, który z łukiem Mirim w dłoni pojawił się w drzwiach i próbował mnie zastrzelić. Żywiołak nie potrafił sobie poradzić z duchami. Szczęściem okazało się, że moi towarzysze nie odnieśli poważnych obrażeń i jeden po drugim odzyskiwali przytomność. Po chwili Marv z Lili przewieszoną przez ramię, a za nim Zar wypadli na zewnątrz. Głosicielka błyskawicznie wspomogła ich swoją mocą i ponownie ruszyli do drzwi. Wtedy w drzwiach pojawił się znany mi już duch łucznik trzymając ciało Navrika do góry nogami i zagroził, że jeśli się ruszymy w jego kierunku zabije wojownika. Plany pokrzyżowała mu Mirim, która także się ocknęła i z impetem wpadła na ducha od tyłu, po drodze chwytając Navrika i prawie wyciągając go na zewnątrz. Lili rzuciła się jej pomóc a Marv z Zarem natarli na ducha. Dwa cięcia i duch się rozwiał a Navrik razem z dziewczynami runął na ziemię. Postawiliśmy się na nogi i znów wpadliśmy do środka gotowi pokonać resztę duchów. Były na tyle poranione, że zajęło nam to zaledwie kilka sekund. Gdy ostatni duch się rozwiał a Vanyk odzyskała przytomność pojawiło się pytanie co dalej. W feworze walki zabrałam kamień tkwiący w posągu i teraz trzymałam go w dłoni a on kusił, by znów go użyć. Navrik podjął decyzję i włożyliśmy kamień po raz kolejny w posąg. Duch pojawił się i powiedział: "Jestem Donak, ksenomanta Zakonu Męstwa. Czego ode mnie chcecie?" Pytania o dzierżących ostrza nie przyniosły spodziewanych efektów. Duch udzielił nam jedynie informacji o nazwie owej drużyny i miejscu ich zamieszkania. A potem dodał: "Opuśćcie to miejsce lub zginiecie! Przeklęte Ostrza które nosicie splugawiły Ostoję Męstwa nawet bardziej niż Pogrom. Idźcie już  i zabierzcie je ze sobą!" Duchy znów zaczęły się formować z kamieni. Nie mięliśmy ochoty na kolejną walkę więc opuściliśmy świątynię. Najwyraźniej duchy bardzo wkurzyła obecność ostrzy bo jak tylko znaleźliśmy się na zewnątrz rzuciły się niszczyć budynek. W kilka chwil z Ostoi została sterta gruzu. I to by było na tyle jeśli chodzi o miejsce pamięci o starożytnym królestwie Cara Fahd... Zebraliśmy szczątki do kupy i stworzyliśmy z nich pomnik pamięci. Tylko tyle mogliśmy zrobić. Zar znalazł w ruinach jeden z kamieni. Zachowaliśmy go. Może się jeszcze kiedyś przyda. Odpoczęliśmy i ruszyliśmy w podróż powrotną, by szukać dalszych informacji.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
Ostatnio zmieniony przez Auraya 2011-08-18, 13:16, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-23, 17:37   

Spoiler:


W poszukiwaniu imienia zdrajcy.

Kończą nam się pomysły i wciąż brakuje informacji. Usłyszeliśmy o pewnym głosicielu Mynbruje o imieniu Jahnee Ognisty Balsam mieszkającym w niewielkiej osadzie Pod Górkę. Tam jednak dowiedzieliśmy się, że Jahnee przeprowadził się do Zarzecza. Droga prowadziła przez przełęcz górską, na której zaatakowały nas ogry. Wybuchająca strzała naszej łuczniczki skutecznie wybiła im z głowy dalsze próby przywłaszczenia sobie naszych rzeczy. Bez dalszych przygód dotarliśmy do Zarzecza.

W niewielkiej osadzie kusiły dwie gospody. Bez trudu uzyskaliśmy informacje, gdzie mieszka Głosiciel i postanowiliśmy od razu się do niego udać. W zagajniku za miastem stała niewielka drewniana chata, mocno już zniszczona przez czas. Drzwi otworzył nam wysoki i bardzo chudy elf w prostej szacie. Zaprosił nas do skromnie umeblowanego wnętrza. W środku było bardzo czysto a jednocześnie pusto. Poprosiliśmy elfa, by wsparty przez swoją Pasję, spróbował dowiedzieć się, gdzie możemy szukać zdrajcy. Pasja Mynbruje prowadzi wszystkich badaczy prawdy i wymierza sprawiedliwość zdrajcom i zbrodniarzom, więc mięliśmy nadzieję, że pomoże nam znaleźć dalsze wskazówki.

Jahnee wziął jeden ze sztyletów i podszedł do kamiennego pieca. Postawił na nim dwie misy, jedną z piaskiem i drugą z wodą, następnie ukląkł przed nimi, wbił sztylet w piach i zaczął polewać go wodą z drugiej misy. Gdy piasek zrobił się mokry i gładki zaczął kreślić palcem jakiś spiralny wzór. Jahnee jakby skamieniał. Minęły wieki zanim usłyszeliśmy, że Głosiciel coś szepce. Modlitwę do swojej Pasji. Powoli jego słowa zaczęły robić się głośniejsze i bardziej wyraźne. Zaczęłam notować dziwne słowa: "Zagłada przyciąga spojrzenia. Ten którego szukacie jest uwięziony w mrocznych granicach jego ostatecznego domostwa, jego Imię wyryto w nim głęboko by nigdy nie zapomniano jego hańby. Musicie dotrzeć do miejsca uwięzienia od południa. Liaj jest jego więzieniem. Tam odnajdziecie iskrę  prawdy przez was poszukiwanej. Tam możecie rozpalić świecę by lepiej ogarnąć ogrom ciemności czającej się wokoło." Głosiciel zamilkł, wylał resztę wody na spiralne znaki i oddał nam sztylet. Jakoś nie wydaje mi się, że łażenie po dżungli w poszukiwaniu nie wiadomo czego ma jakiś sens. Podziękowaliśmy uprzejmie. Lili chciała się jakoś odwdzięczyć ale nie bardzo wiedziała jak. Jahnee zaproponował, że podziękujemy mu za trans, jeśli spełnimy prośbę pierwszego napotkanego w podróży głosiciela Mynbruje.

Poszliśmy na kolację do karczmy i próbowaliśmy zasięgnąć informacji, czy ktoś zna dżunglę Liaj i słyszał o ruinach, pomniku albo czymkolwiek, co mogłoby być miejscem spoczynku zdrajcy. Niestety bez skutku. Z samego rana zapukaliśmy znów do Jahnee. Elf uśmiechnął się na nasz widok. "Wasze sztylety mogą wskazać wam drogę, gdyż nadal mogę wyczuć na nich cień jego egzystencji." - powiedział. - "Jego długie związanie z tymi brońmy pozostawiło na nich ślad który nie zaniknął, pomimo wszystkiego co się wydarzyło od jego upadku. Umieszczając Pieczęć Prawdy na jednym ze sztyletów Mynbruje być może pozwoli mi sprawić by działał jak różdżka, utrzymująca wasze stopy na drodze wiodącej do prawdy której szukacie." Jahnee odprawił jakiś rytuał, nałożył trochę wosku na szczyt rękojeści sztyletu, wosk zaświecił błękitnym światłem, pojawiły się na nim jakieś symbole i różdżka była gotowa.

 W miarę jak Lili przesuwała sztyletem światło wskazywało nam kierunek, w którym powinniśmy podążać. Podziękowaliśmy elfowi po raz drugi i ruszyliśmy w drogę ku dżungli. Po drodze Marv poprosił mnie, bym towarzyszyła mu w przyzwaniu ducha. Nie wiem, po co mu był potrzebny ale z ciekawości poszłam za nim. Usiadł w pokoju w karczmie, skupił się i nic się nie stało. Nudne to przywoływanie, pomyślałam. Ale chwilę potem przed Maruvilem zmaterializował się duch. "Szeleścili" coś do siebie i duch zniknął. Miałam się już podnieść, bo wyglądało jakby Marv już skończył, gdy przed nim pojawił się kolejny duch i z miejsca się na niego rzucił. Kilka chwil trwali jakby w niemej walce, kiedy pojawiło się kilka bram astralnych i duch uciekł. Marv wyglądał na zniechęconego i dał sobie spokój. Tyle, że wieczorem pokrył się cały krostami i zaczął się intensywnie drapać. Dopiero wtedy przyznał się, że pierwsza próba przyzwania ducha mu nie wyszła i nabawił się klątwy! Naprawdę zaczynam się przekonywać, że "Kolekcjonerzy klątw" to nazwa idealnie pasująca do naszej drużyny...

Do krańca dżungli dotarliśmy szybko i bez przeszkód. Szliśmy wzdłuż drzew by znaleźć, za pomocą różdżki, miejsce najlepsze do wejścia w głąb. Gdy mieliśmy już zagłębić się między drzewa, zobaczyliśmy sporą grupkę jeźdźców. Okazało się, że jest to plemię Dinganich, przyjaźnie nastawionych Nomadów. Marv wykorzystał okazję, by zapytać ich o klątwę, której się nabawił i okazało się, że mają mędrca, który zna się na klątwach. Nie mogliśmy się do niego udać, bo obóz dzieliły od dżungli trzy dni drogi, ale postanowiliśmy wykorzystać tą informację wracając.

Jak tylko drzewa zamknęły się nad naszymi głowami poczuliśmy się jak w innym świecie, powietrze stało się wilgotne i ciężkie a rozproszone przez drzewa światło miało zielonkawy kolor. Panowała cisza i jakby leniwy spokój. Niestety czar już nie był wystarczający i musieliśmy użyć maczet. Sztylet pewnie prowadził w głąb a za nami pozostawała wyraźna ścieżka. Po kilku godzinach męczącej drogi zaskoczył nas widok niewielkiej polanki. Odetchnęliśmy z ulgą. Niestety zbyt wcześnie. W ciszy polany czaiły się wielkie jaszczurki o zielono-żółtej skórze i błyszczących oczach. Prawie dwumetrowej długości cielska błyskawicznie rzuciły się w naszą stronę. Starcie nie wyglądało groźnie dopóki ich oczy nie rozbłysły błyskawicami. Jaszczury Błyskawic. Kolejne spotkanie. Wyszliśmy z tego starcia bez większych szkód i ruszyliśmy dalej.

Liaj pokazywała nam kolejne swoje oblicza. Natknęliśmy się na gigantyczną pajęczynę czy fosforyzujące grzyby. Dopiero trzeciego dnia drogi napotkaliśmy dziwne miejsce. Ogromne drzewo otoczone było sześcioma wysokimi posągami, każdy z nich przedstawiał postać o czterech twarzach a w oczach niektórych z nich lśniły drogocenne kamienie. Posągi oplatał bluszcz a pomiędzy nimi stały resztki kamiennych murków. Chcieliśmy tam podejść by obejrzeć posągi, gdy nagle, na jeden z murków wskoczył wielki zielono-brązowy, pasiasty kot o ogonie naszpikowanym kolcami i warknął na nas ostrzegawczo. Skeorks broniący swojego terenu był naprawdę groźny. Obeszliśmy go wokoło odsuwając się od świątynki. Kot uspokoił się i wrócił do przerwanego posiłku.

 Nasze odejście wzbudziło jednak niezadowolenie Haraga, który uważał, że nie możemy sobie pozwolić na zostawianie w dżungli takiego bogactwa - kamienie, na jego oko, były dużo warte. Po zwiadzie Marva okazało się, że Skeorks nie tylko pilnował swojej zdobyczy ale także leża, w którym znajdowały się jego młode. W drużynie znów stworzyły się dwa obozy, ja, Lili i Mirim kategorycznie sprzeciwiłyśmy się próbom powrotu do leża kota, za to Harag i Marv uparli się, że kamienie są tego warte. Dyskusja przerodziła się w kłótnię i w końcu powstrzymałam Lili przed dalszą, bezowocną kłótnią. Skoro Harag tak bardzo chciał tych kamieni, niech idzie po nie sam. Nie będziemy go ratować. Jak się można było spodziewać Harag od razu przystał na ten układ i poszedł prosto do Skeorksa. Ustawiliśmy się tak, by kot nas nie zobaczył i obserwowaliśmy sytuację.

Cóż, można się było spodziewać, jaki był wynik "podkradania" się Haraga. Kot usłyszał go, przeniósł się na drzewo i spadł na plecy Zbrojmistrza. W kilka sekund Harag zakończył życie szarpany przez potężne szczęki Skeorksa. Kot jednym susem znalazł się pod drzewem, porzucił tam ciało orka i zniknął. "Wyciągaj go Marv"- krzyknęłam i zaczęłam wpatrywać się splątane gałęzie nad naszymi głowami. W pewnej chwili dostrzegłam kawałek jego futra między liśćmi. "Mirim, tam jest! Trzymaj go." - poprosiłam łuczniczkę. Mirim udało się zatrzymać zwierzaka w miejscu. Marv przerzucił orka przez ramię i ruszyliśmy w drogę powrotną. Mirim trzymała kota tak długo, jak byliśmy w zasięgu jej wzroku a później puściła się biegiem za nami. Godzinę wracaliśmy po swoich śladach. W końcu zatrzymaliśmy się by zająć się zwłokami towarzysza. Nie wyglądało to dobrze. Czepiec kolczy był w strzępach, kości czaszki strzaskane. Ogoliłyśmy Haraga na łyso i wzięłam się za szycie. Gdy Harag został zszyty i opatrzony wyjęłam swój ostatni eliksir ostatniej szansy i natarliśmy orka. Całe szczęście, że eliksir zadziałał i do martwego ciała wrócił oddech.

Obeszliśmy teren Skeorksa i ruszyliśmy dalej w głąb dżungli. Noc upłynęła spokojnie. Dzień przyniósł kolejną niespodziankę. Szliśmy sobie spokojnie za sztyletem, gdy nagle wokół nas pojawiły się postacie. Zanim zorientowaliśmy się, co się dzieje, w naszą stronę poleciały strzałki. Poczułam ukłucie i po chwili zaczęło mi się delikatnie kręcić w głowie. Harag i Mirim mięli mniej szczęścia. Tajemnicza mikstura, którą nasmarowana była broń błyskawicznie ich sparaliżowała. Udało nam się odeprzeć atak. Załadowaliśmy naszych towarzyszy na ich wierzchowce i ruszyliśmy dalej. Kolejna zasadzka przyniosła ujawnienie przywódczyni tubylców. Czarnowłosa kobieta zaatakowała Maruvila ogromnymi szponami. Kolejna strzałka sprawiła, że zaczęłam czuć się mocno niepewnie. Jakbym przesadziła z alkoholem. Swoją drogą, nie pamiętam, kiedy ostatnio się upiłam. Może trzeba to nadrobić... Całkiem fajne uczucie ;) Ale wróćmy do sedna sprawy. Trzeci raz postanowiliśmy nie dać się złapać w zasadzkę. Tym razem wojownicy zaskoczyli tubylców i zdziesiątkowali ich. Jednego Marv pojmał żywcem. Nie był zbyt rozmowny. Usłyszeliśmy tylko, że nie mamy prawa tu być i musimy za to zapłacić a nasi towarzysze będą sparaliżowani przez tydzień. Nie słyszałam, żeby jakakolwiek mikstura tak działała. W każdym razie wzięłam jej trochę na zapas. Świt zaskoczył nas kompletnym brakiem działania mikstury na nasze organizmy. Mirim i Harag odzyskali władzę nad swoimi ciałami a ja przestałam czuć się oszołomiona.

Sztylet pewnie prowadził nas dalej. Tubylcy już nie stawali na naszej drodze co było jednocześnie pocieszające i niepokojące. W czasie drogi naszą uwagę przyciągnęło drzewo. Jego pień znaczyła smuga dziwnej cieczy, ciemnej, lepkiej, pachnącej metalicznie. Spojrzeliśmy w górę i zamarliśmy. Na wysokości około dwóch metrów, przewieszone przez gałąź zwisało ciało tubylca. Otwarte oczy patrzyły na nas bez wyrazu a wyciągnięta w naszą stronę ręka jakby błagała o pomoc. Mężczyzna miał poderżnięte gardło. Zdjęci strachem poszliśmy dalej spotykając po drodze kolejne ciało, i kolejne, i jeszcze kilka. W końcu znaleźliśmy czarnowłosą przywódczynię mieszkańców dżungli. Siedziała pod drzewem. Jej ciało delikatnie skubały papugi a otwarte żyły na nadgarstkach wyraźnie wskazywały na przyczynę śmierci. Bez słów ruszyliśmy w dalszą drogę.

Kolejne godziny mijały powoli. Pieczęć świeciła coraz jaśniej. Pod koniec dnia wyszliśmy na niewielką polankę. Sporą jej część zajmowało pokryte mchem i śmierdzące smołą bagno. Na jego końcu stał niewielki budynek, do połowy zanurzony w błocie. Budynek był zbudowany z dziwnego kamienia jasnoszarego w czarne ciapki. Oplatały go liczne pnącza. Gdy przyjrzeliśmy się bliżej okazało się, że kamienne drzwi ozdabia płaskorzeźba przedstawiająca orka. Poskręcany kieł przebija górną wargę. Cała rzeźba jest bardzo starannie odwzorowana z wyjątkiem dłoni, które są zupełnie płaskie i bez żadnych szczegółów anatomicznych. Symboliczne przedstawienie zdrajcy w słowie i czynie. Lilianna wzięła się za odkopywanie szlamu spod drzwi a mężczyźni ruszyli jej z pomocą. Wspólnymi siłami odsłonili wejście. Drzwi bez problemu otworzyły się i naszym oczom ukazała się krypta. Wnętrze nie było zbyt duże, najwyżej ze cztery metry długości i tyle samo szerokości. Po lewej stronie, jakiś metr nad ziemią stała kamienna trumna bez wieka a w jej wnętrzu leżał stary szkielet, nad podziw dobrze zachowany. Podłogę pokrywała gęsta warstwa szlamu. Za kilka lat budynek ten pewnie całkowicie pochłonie bagno.

 Gdy już dokładnie przeszukaliśmy pomieszczenie w poszukiwaniu Imienia zdrajcy, w kącie komnaty bagno zaczęło bulgotać. Cienista istota, oblepiona błotem i gnijącymi liśćmi, wynurzyła się z bagniska i mizernie uśmiechnęła. Przypominała orka stworzonego z ognia i cienia. Duch przemówił do nas, co brzmiało jak syczenie a zatęchła woda wypłynęła mu spomiędzy kłów: "Miłe spotkanie, koledzy bohaterowie. Uwolnijcie mnie z tego grobowca a odwdzięczę się za waszą dobroć!" Lili i Harag zaczęli rozmawiać z duchem. Obiecał, że powie nam wszystko, co chcemy wiedzieć, jeśli spalimy jego kości, bo tylko to zagwarantuje mu możliwość oddalenia się z tego miejsca i odejścia na zawsze. Nie uwierzyli mu. Próbowali namówić go, by najpierw odpowiedział na pytania, by zaczął żałować tego, co zrobił a być może Mynbruje zlituje się nad nim i pozwoli mu odejść. Duch kłamał, kręcił i gotów był obiecać nam cokolwiek chcemy, byle tylko opuścić więzienie. W końcu wkurzył tym Liliannę:

"Chodźcie stąd - powiedziała głosicielka. - On nam nic nie powie. Ciągle kłamie. Nie mam ochoty z nim gadać." Poparł ją Harag, więc skierowaliśmy się do wyjścia.
"Nigdzie nie pójdziecie" - wrzasnął duch i rzucił się na nas.

Navrik i Lili wdali się w walkę, Mirim zaczęła strzelać a ja pomyślałam, że spalenie jego kości może zmienić losy tej potyczki, więc zaczęłam je obrzucać ognistymi kulami. Duch bronił się zażarcie. Ciężko go było trafić, gdy tymczasem on kilkakrotnie trafił Lili jakimś dziwnym czarem, który sprawił, że fragmenty jej ciała zaczęły płonąć. Raz trafił też Navrika. Wydawało się już, że wojownik pokona dziwną istotę. Niestety właśnie w tej chwili kości spłonęły a duch zamiast zakończyć swój przeklęty żywot, śmignął między nami i rzucił się do dżungli. Marv, który do tej pory nie wbił się jeszcze do środka, dopadł go w kilka sekund i dwoma ciosami zakończył egzystencję zdrajcy. Dziwny ogień na Lili i Navriku zgasł. Ich przypalone ciała wyglądały naprawdę paskudnie. Nie widziałam jeszcze ognia, który tworzyłby takie dziwne rany... 

Duch przestał istnieć a my nadal nie znaliśmy jego Imienia. Jedynym miejscem, którego jeszcze nie zbadaliśmy była podłoga krypty. Saperki znów poszły w ruch. Mulista ziemia ustępowała bardzo powoli i zaczęłam się już poważnie zastanawiać, czy nie zwrócić się o pomoc do ducha żywiołu, kiedy Lili na coś trafiła. W błocie błyszczał niewielki koralik. Delikatnie wyciągnęła go i okazało się, że stanowi on część naszyjnika. Po oczyszczeniu go z błota dostrzegliśmy upragnioną informację - na naszyjniku pyszniło się pełne Imię orka ze wszystko mówiącym dopiskiem "Zdrajca." Lili spróbowała dostroić się do sztyletu i udało jej się. Kolejny krok do pokonania klątwy za nami. Ciekawe ile jeszcze przed nami...

_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Auraya 
Uczeń III Kręgu
Złodziej/MŻ


Wiek: 42
Dołączyła: 01 Sie 2011
Posty: 67
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-08-24, 07:46   

Spoiler:
Powrót.
Opowieść Obsydianina.

Ruszyliśmy w drogę powrotną. Harag nadal upierał się, że chce obejrzeć dziwne posągi. Tym razem jako powód podał chęć szukania tam wiedzy. Faktycznie miejsce wyglądało na stare i była szansa, że znajdziemy tam pożyteczne informacje. Bez problemu odnaleźliśmy drogę idąc po własnych śladach. Tym razem nie było na miejscu Skeorksa. Z duszą na ramieniu i zmysłami wyostrzonymi aż do bólu zaczęliśmy badać to dziwne miejsce. Rzeźby przedstawiały istoty o wystających kłach, spiczastych uszach i skrzydłach. Gdy Marv zajrzał w przestrzeń astralną oślepiła go jasność. Przypomniały nam się legendy o Usunie, smoku żyjącym w dżungli Liaj, czasami spotykał się on z Dawcami Imion, pomimo, że za nimi nie przepadał, i to mogło być właśnie miejsce takich spotkań. Po zaspokojeniu naszej ciekawości ruszyliśmy w dalszą drogę.

Na warcie stała En, kiedy jej jastrząb zaczął gwałtownie machać skrzydłami i krzyczeć. Władczyni zwierząt porozumiała się z przerażonym ptakiem i spytała co się dzieje. "Idzie ciemność! Uciekajmy!" Powtarzał to w kółko odlatując co jakiś czas. En obudziła nas i powtórzyła ostrzeżenie jastrzębia. Spojrzeliśmy w górę. Między gałęziami skakały Krwawe Małpy. Krótko po nich przebiegło stado Krojenów. Wszystkie żywe stworzenia zdawały się uciekać. Wreszcie dotarł do nas dźwięk. Coś jakby szelest, łamane gałęzie. Błyskawicznie zebraliśmy nasze rzeczy i ukryliśmy się z dala od drogi, którą prawdopodobnie podążało to coś. Czekaliśmy prawie nie oddychając. W krzakach, niedaleko od nas, zaczęło się kłębić coś czarnego. Dziwaczna chmura składała się z powykrzywianych twarzy, jakby w czarnej mgle toczyła się mieszanina cierpiących Dawców Imion i rozsiewała wokół siebie dziwny pył. Po przejściu chmury pozostała tylko jałowa ziemia.

Nie pamiętam, jak długo staliśmy w milczeniu, zanim ktoś się odezwał. Wszystkie dźwięki ucichły. Postanowiliśmy zostać w tym samym miejscu, skoro zagrożenie minęło, i jeszcze trochę się wyspać. En, Mirim i ja poszłyśmy spać a na warcie stanęli Marv i Harag, wspomagani przez Tinsoo. Nie dali nam jednak pospać. Wydawało mi się, że zaledwie dotknęłam głową posłania a już Marv potrząsał mną delikatnie. Z lekka nieprzytomna spytałam co się dzieje. Mężczyźni zauważyli, że coś chodzi wokół obozu. Gdy chcieli iść w kierunku tego stworzenia trafili na dziwną barierę - liście na drzewach wyglądały jak z gliny i rozpadały się pod dotykiem, a kiedy próbowali iść dalej gwałtownie słabli i coś raniło ich ciała. Przyjrzałam się wzrokiem astralnym i faktycznie dostrzegłam jakąś istotę. Była duża jak troll ale ciało miała jakby martwe. Co kilka kroków zatrzymywała się i mamrotała coś do siebie, po czym ruszała dalej. Jakby otaczał nas jakimś czarem. Zebraliśmy obóz i ruszyliśmy w przeciwną stronę, na jałową ziemię. Kiedy nasze stopy dotknęły ziemi coś poruszyło się pod jej powierzchnią. Grube kształty przypominające węże ruszyły w naszą stronę. Zamarliśmy na chwilę. Węże również. Mirim chciała odwrócić ich uwagę strzelając wybuchającą strzałą w las ale nic się nie poruszyło. Nagle naszą uwagę przyciągnęło głośne "pacnięcie". Spojrzeliśmy za siebie i zobaczyliśmy, że Harag razem z Piórem uderzyli o ziemię a w ich stronę pikuje Tinsoo z mieczami w dłoniach. W stronę Haraga ruszyły też węże. Ork szybko postawił gryfa na nogi. Marv wybiegł na środek by zwrócić uwagę węży na siebie a ja rzuciłam się między Tinsoo a Haraga by powstrzymać mojego mistrza. Nie odniosło to skutku. Wietrzniak zadał ciosy i odleciał. Poleciałam za nim ale nie byłam w stanie go związać. Mirim strzeliła. Tinsoo stracił równowagę i poleciał w dół. Zanim łuczniczka zdołała go złapać Harag zadał jeszcze jeden cios. Marv tłukł kolejne wyskakujące spod ziemi węże a Mirim z ciałem Tinsoo pobiegła na skraj lasu. Wkrótce wszyscy do niej dołączyliśmy. Zajęłam się najpierw moim bratem krwi, gdyż węże miały jakiś paraliżujący jad i Marv czuł się coraz gorzej. Zablokowałam truciznę i obejrzałam Tinsoo. Wietrzniak wykrwawił się i leżał całkiem martwy. Ogarnęła mnie rozpacz. Tyle przeszłam żeby zdobyć mistrza a teraz moi towarzysze go zabili zaś ostatni eliksir zużyłam na Haraga. Jaka ironia losu. Siedziałam nad zwłokami ze łzami w oczach i wściekłością w sercu. Jak przez mgłę usłyszałam jak Marv coś do mnie mówi. Spojrzałam na niego i nie mogłam uwierzyć własnym oczom - w ręku trzymał eliksir ostatniej szansy. Chwyciłam tą ostatnią deskę ratunku i modliłam się do wszystkich Pasji, by eliksir zadziałał. Udało się! Tinsoo zaczął oddychać. Na wszelki wypadek związałam go dokładnie i ułożyłam w skrzyni.

Byliśmy dość blisko wyjścia z lasu. Ze zdumieniem dostrzegliśmy, że ktoś za nami idzie. Na ogromnym wężu jechał w naszą stronę bardzo stary elf w czyściutkim, eleganckim stroju. En odruchowo nakazała zwierzęciu się zatrzymać co nie odniosło skutku. Elf uśmiechnął się i odezwał do zwierzęcia: "Zrób Pani przysługę i zatrzymaj się." Wąż zamarł. "Wychodzicie już z dżungli, prawda?" - zwrócił się do nas elf. Potwierdziliśmy. Poklepał węża po głowie: "Nie będzie więc kolacji - uśmiechnął się. - W takim razie bywajcie." Odwrócił się i ruszył do lasu. Chciałam lecieć za nim. Dowiedzieć się kim jest. Zwłaszcza, że pełznący wąż wydawał dźwięk jakby powoli szło jakieś wielkie zwierzę. Niestety Marv ma jednak dobry refleks i zdążył mnie złapać. Nie daruję sobie! A jeśli to był sam Usun?! Albo jego smokowiec! Mogłam go poznać, porozmawiać. Wąż zniknął wraz ze swoim jeźdźcem a ja w markotnym nastroju poszłam spać. Świtało już kiedy obudził mnie Harag. Tinsoo zniknął. Nerwowo zaczęliśmy go szukać i doszliśmy do wniosku, że opuszcza dżunglę. Wyszliśmy więc z niej własną ścieżką i ruszyliśmy za wietrzniakiem. Znaleźliśmy go prawie dzień drogi od dżungli. Leżał w krzakach z przypalonym kikutem stopy, ledwo żywy. Opatrzyłam go i rozłożyliśmy obóz. Gdy Tinsoo się ocknął powiedział, że uciekł, by nie zrobić nam krzywdy bo ogarnęła go ogromna złość skierowana w naszą stronę. Po prostu musiał spróbować nas zabić i było to silniejsze od niego. Cholerna klątwa!

Marv zaproponował, by wykorzystać to, że jesteśmy na terenach Dinganich i spróbować skontaktować się z ich szamanem. Ruszyliśmy według uzyskanych wcześniej wskazówek i po trzech dniach dotarliśmy do obozowiska. Był ostatni dzień roku. Zamiast się cieszyć i bawić zmagamy się z klątwą. Uznaliśmy, że En najkrócej podróżuje w towarzystwie sztyletów, więc klątwa nie działa na nią tak intensywnie jak na nas i wysłaliśmy ją do szamana z prośbą o pomoc. Udało jej się namówić go by wyszedł na spotkanie z nami. Szaman przyszedł z dwudziestoma wojownikami, obejrzał Maruvila i poprosił, by poszedł z nim do Jaskini duchów. Udaliśmy się w drogę. Wojownicy z szamanem i Marvem przodem, my w sporej odległości, za nimi.

Do "Jaskini" dotarliśmy przed nocą. Była to dziura w ziemi, do której wszedł szaman razem z Maruvilem. Rozłożyliśmy obóz. Sen zmógł nas wszystkich. O świcie obudził nas Marv. Szaman powiedział mu, jak może pozbyć się klątwy i kazał mu odejść, sam zaś zajął się uspokajaniem duchów. Marv wziął kilka przydatnych eliksirów i poszedł dać je szamanowi w prezencie. Na miejscu okazało się, że wojowników już nie ma a szaman nie żyje. Gdy na horyzoncie pojawili się jeźdźcy szybko zabraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy do zarzecza. Miasteczko było najbliżej a my potrzebowaliśmy jedzenia. I choć nadal nie wiedzieliśmy, co robić dalej, podróż do Jerris, na którą nalegała Lili, była fatalnym pomysłem.

Zatrzymaliśmy się kawałek przed Zarzeczem i ponownie wysłaliśmy En, by to ona zrobiła zakupy i spytała Jahnee, czy mógłby nam wskazać jakiegoś sławnego trubadura albo mędrca, który mógłby posunąć nasze poszukiwania do przodu. En wróciła po jakimś czasie z jedzeniem i informacją, że Jahnee nie ma w domu. Prawdopodobnie poszedł na jakąś pielgrzymkę i nie wiadomo, kiedy wróci. Mimochodem usłyszała też rozmowę dwóch wieśniaków opowiadających o wędrownym trubadurze, Obsydianinie, który opowiada historię Żywogłazu opanowanego przez horrora. Wysłaliśmy ją szybko, by spytała ich gdzie on jest. Niestety, trubadur udał się w stronę Kratas. Niezwłocznie ruszyliśmy za nim.

Szczęście w nieszczęściu trubadur szedł prościutko do Kratas i nie mięliśmy żadnego problemu by za nim podążać. Jakiś kilometr przed Kratas napotkaliśmy zajazd "Topór w dłoni." Zaoferowano nam tam łaźnię, strawę i pokój a na wieczór występ znanego trubadura. Wykąpani zeszliśmy na dół. Przy jednym ze stolików siedział brązowo-szary obsydianin. Podeszliśmy do niego i, po przedstawieniu się, spytaliśmy czy zechce nam opowiedzieć historię Żywogłazu i czy wie coś na temat interesującej nas drużyny. Senog, bo tak miał na imię, początkowo nie skojarzył drużyny, o którą pytaliśmy, ale w trakcie opowieści wyszło, że horror, który ją nękał jest tym samym, który splugawił Żywogłaz. Historia była bardzo smutna:

Horror najpierw zbrukał jednego z Bractwa. Dusza Splugawionego scaliła się z Żywogłazem i  jeden po drugim reszta Bractwa uległa. Żywogłaz wyczuł zagrożenie i wysłał zew to swoich dzieci, lecz każdy który przybył został przekabacony przez Horrora gdy tylko wszedł w stan Śnienia. Wkrótce zniszczył wszystkich a Żywogłaz zamienił się w miejsce śmierci. Nikt nie pozostał przy życiu, żeby opowiadać tą historię a ich rodziny chodzą tam, by oddawać hołd swoim braciom a i to robią z daleka, żeby splugawienie ich nie dotknęło. Później inne Bractwa czasem spotykały ocalałych braci, błąkających się jak Ci którzy się Wynurzyli ale nie Przebudzili. Niektórzy postradali zmysły, inni stali się cieniami samych siebie aż ich ciemność ogarnęła. Nic nie pozostało z Żywogłazu poza martwymi kamieniami. Senog wskazał nam dokładne położenie Żywogłazu. Podziękowaliśmy. Noc spędziliśmy poza tawerną i o świcie ruszyliśmy w stronę Tylonów.
_________________
Because, really, "Kill it with fire" should be your FIRST reaction to a problem!
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template junglebook v 0.2 modified by Nasedo