Poprzedni temat :: Następny temat
Historia drużyny Kaeru Nadzieja
Autor Wiadomość
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2010-12-22, 13:48   

Kolejne przygotowania

Przygody na szerokim świecie





Po raz kolejny moi przyjaciele przygotowywali się do wyruszenia na zewnątrz. Niestety moja siostra w tamtym czasie ponownie podupadła na zdrowiu i większość czasu spędzałem wówczas z nią. W przeciągu tych kilku tygodni jakie mieliśmy dla siebie w Kaerze z trudem znalazłem go tyle, by odebrać szkolenie u Anak’iana na czwarty już krąg mojej Dyscypliny.

Po odpowiednim dla każdego czasie, ruszyliśmy wszyscy na zewnątrz, a wrota Kaeru otworzyły się po raz trzeci. Z oczywistych przyczyn, o których nie czas tutaj rozprawiać, mój umysł był wtedy przy kochanej siostrze i nie brałem udziału w licznych przygodach, które spotykały moich towarzyszy.

Podsumowując ten okres kolejnych dwóch miesięcy, dzielna Drużyna Kaeru Nadzieja zdołała dotrzeć do kilku skupisk Dawców Imion. Informacje i zapasy, które zgromadziliśmy w tamtym czasie dawały nam możliwość zbudowania prawdziwego miasta zamieszkałego przez społeczność naszego schronienia. Nie obyło się oczywiście bez kilku przygód. Dajmy na to, starcie z jaskiniowymi Trollami kosztowało moich przyjaciół wiele. Czytałem dużo złych rzeczy o tych prostackich podobno Dawcach Imion jakimi są Trolle, ale ich zdziczali kuzyni nie zasługują według mnie nawet na bycie określanymi jako Dawcy Imion.

W kolejnej potyczce jaką stoczyliśmy z dzikimi Orkami nomadami, zginął HRR. Poczciwy Harag leżałby do teraz w grobie, bądź jego prochy leciałyby z wiatrem po całej Barsawii gdybyśmy nie poznali elfiego Ksenomanty Nissila. Ten dobroduszny acz potężny mag, z pomocą swej magii przywrócił biedaka do życia i na dodatek pomógł nam w inny jeszcze sposób.

W zamian za pomoc, której z wielką chęcią udzieliliśmy jego rodzinnej wiosce, Elf udał się do naszego Kaeru i zabrał tam zgromadzone przez nas informacje, które przechował w ciekawym magicznym urządzeniu. Jak potem się okazało, wspomógł też naszych Kawalerzystów kilkoma bojowymi rumakami, które miały się przydać w walce z przeciwnościami poza Kaerem.
Mijał powoli czas, a ja zacząłem wracać do siebie i postanowiłem bardziej czynnie wspierać moich kompanów.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2010-12-25, 17:01   

Skarby ukryte we śnie





Pewnej nocy zdarzyło nam się spać w nawiedzonej farmie. Nie było to jakieś bardzo straszne miejsce, ale podobno zwano je nawiedzonym z powodu wiatru, który straszliwie zawodził tam nocami. Jak to naprawdę z tym nawiedzeniem było, nie mnie wiedzieć, ale w nocy na tej farmie przytrafiło się nam coś dziwnego. Otóż wszyscy mieliśmy taki sam sen, w którym zjawa jakiegoś Krasnoluda prowadziła nas przez pobliskie tereny do zawalonej jaskini. Po tym jak cała nasza Drużyna przeniknęła za Krasnoludem przez największy z kamieni, wszyscy nagle się obudziliśmy.

Po ustaleniu, iż każdy z nas śnił to samo i nasłuchaniu się kilku niewybrednych żartów Navrika, zdecydowaliśmy się odnaleźć tamto miejsce. Słyszeliśmy wcześniej, iż mieszkańcy tej farmy wynieśli się stamtąd po zaginięciu ich córki, która nie powróciła któregoś dnia do domu i Lilianna uznała, że to w jakiś sposób jej niespokojny duch chce nam coś przekazać. Po kilku godzinach drogi, która była na tyle daleka, iż wymagała skorzystania z naszych wierzchowców. Dotarliśmy wreszcie przed rumowisko z naszego snu.

W tym miejscu dodam, że wcześniej wszyscy z Wietrzniaczką włącznie nabyliśmy odpowiednie dla nas wierzchowce. Niektórzy za grube srebrniki zakupili sobie przedziwne huttawy – wielkie koty z łbami dzikich ptaków. Patrząc jak jeden z tych stworów usilnie próbował upolować swój ogon, ja wybrałem o wiele inteligentniejszą, dumną i szlachetną klacz, którą nazwałem Promieniem Słońca. Zresztą patrzenie na takiego choćby Haraga czy Navrika, którzy jadąc na swoich huttawach podciągają komicznie nogi, by nie szurać nimi po ziemi, potwierdza według mnie fakt, że może wierzchowce te nadają się może jedynie dla Krasnoludów.

Wracając do przerwanej historii, postanowiliśmy zbadać czy za głazami nie ma jaskini. Kosztowało nas to wiele godzin pracy – zwłaszcza, że pracowałem tylko ja, Navrik ze swoją siostrą i En – ale udało nam się odsłonić zawalony, wykonany ewidentnie przez Krasnoludy portyk u wejścia do jaskini. Po rozpaleniu światła, znaleźliśmy w dalszej części jaskini zwłoki jakiegoś człowieka bądź elfa, który lata temu zginął w tamtym miejscu. Ciekawie wyglądała jego połamana czaszka, ale nie odgadliśmy w jaki sposób mógł odnieść widoczne na niej obrażenia. Miał przy sobie resztki typowego ekwipunku poszukiwacza przygód, za jakiego – dajmy na to – ja mógłbym się uznać. No i dzierżył w swych połamanych rękach butwiejącą już, ale wciąż miejscami czytelną księgę ksenomancką, należącą niegdyś do jakiegoś T’skranga. Nie muszę mówić, że wszystko co przedstawiało jakąś wartość znalazło się prędko w bagażu moich przyjaciół. W końcu bezsensem byłoby pozostawienie takich rzeczy na zmarnowanie.

W dalszej części tunelu znaleźliśmy mnóstwo pułapek, które w większości były już rozbrojone, bądź które czas uczynił już niesprawnymi. Kilka, które mogły stanowić jakieś zagrożenie zostało dostatecznie oznaczone przez Aurayę, by nawet ślepy Troll mógł je ominąć.

Na samym końcu jaskini znajdowała się komnata grobowa. Według opisu spoczywał w niej książę Scythy – Cedryk zwany Samozwańcem, który zginął w dawnych czasach. Oprócz sarkofagu stojącego na środku tego pomieszczenia, w oczy rzucały się ciała dawno zmarłych Dawców Imion, które leżały w różnych miejscach tej komnaty. Większość kości było połamanych, a ekwipunek zniszczony, ale podejrzewaliśmy, iż mogą to być pozostali poszukiwacze przygód, którzy odkryli przed laty to miejsce. Jedno z ciał ewidentnie należało do T’skranga – być może właściciela wspomnianej magicznej księgi.
W sarkofagu, zgodnie z opisem leżał martwy krasnoludzki książę. Jego poddani zgotowali mu wspaniały pochówek i odziali go w najbogatsze szaty i największe skarby jakie widziałem w swoim krótkim życiu. Sama korona, którą książę miał na głowie była warta małą fortunę. Mirim oczywiście zabroniła dotykać dóbr martwego Krasnoluda, ale wszyscy pozostali zdecydowali, że nie można ich tutaj pozostawić. Z oddaniem należnych honorów i okazaniem szacunku biedakowi, którego zwłoki tam spoczywały, Harag spakował całość kosztowności znajdujących się w grobowcu. Wyruszyliśmy z powrotem do Faktorii Handlowej zastanawiając się co uczynić ze skarbami, które dostały się w nasze ręce.
Tylko w krótkich momentach przechodziło przez głowy niektórych z nas pytanie czemu pierwsi odkrywcy tego grobowca, leżeli w nim teraz martwi. Czy to była walka o skarby, czy też jakaś dziwna klątwa, która ich zabiła. Wszak śladów działania Horrorów nie znaleźliśmy w tamtym miejscu…
Ostatnio zmieniony przez razan 2010-12-25, 17:01, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2010-12-27, 14:53   

Spotkanie z ziomkami

Udany flirt

Przeciwnik, przed którym nas ostrzegano




Po jednym dniu od naszego powrotu do Faktorii Handlowej pojawił się tam Nissil. Przekazał nam, iż dotarł do Kearu Nadzieja w terminie umówionego otwarcia Wrót i przekazał wspólnocie nasze informacje oraz kilka darów ze swojej strony. Dodał niestety także, iż próbował z pomocą swojej magii wrócić życie Gravowi, bratu Lilianny i Navrika, ale ten za długo był już martwy i nie udało mu się.

Nissil powiedział, że ekspedycja około pięciuset Dawców Imion z Kaeru ma wyruszyć w znalezione przez nas miejsce i rozpocząć przygotowania do budowy nowego miasta. Mieliśmy co prawda w planach pewne szkolenia w Faktorii, ale postanowiliśmy przeciąć szlak naszych pobratymców i zaprowadzić ich do miejsca docelowego.

Po dwóch dniach drogi ujrzeliśmy powoli idącą grupę niedawnych mieszkańców Kaeru Nadzieja. Przeważały w niej Krasnoludy, ale znalazło się kilkoro Ludzi i Orków, a nawet jedna Elfka. Radośnie przywitaliśmy się z rodakami i oznajmiliśmy, że pomożemy im w dalszej drodze. Z ciekawością zobaczyłem promienne przywitanie Mirim ze wspomnianą przedstawicielką naszej rasy, którą znałem wcześniej tylko z widzenia. Okazało się, że jest ona młodszą siostrą Łuczniczki. Jako, że ewidentnie była mniej negatywnie nastawiona do świata niż jej ponura siostra, postanowiłem spędzić z nią więcej czasu kiedy będziemy wspólnie podróżować.

Elia, bo tak się nazywała śliczna Elfka, była bardzo pogodna i ciekawa świata. Po tym jak odstąpiłem jej Promień Słońca, by mogła na niej jechać i nie trudzić swoich stópek męczącym marszem, po kilku dniach podróżowaliśmy już we dwójkę na mojej klaczy. Opowiadałem jej o naszych przygodach w Kaerze i poza nim. Wspomniałem o moim ojcu, którego okazało się, że dziewczę znało za młodu. Elia, mimo wyglądu rozkwitającego dopiero kwiatka, była ode mnie o ładnych kilka lat starsza. Nie przeszkodziło mi to skraść jej kilku przemiłych pocałunków wieczorną porą przy ognisku. Cóż… Zgrabne słowa i dobre wino gronowe bardzo pasują do zgrabnych Elfek.

Kiedy tak kolejnego dnia drogi, opowiadałem jej w jaki to prosty, choć może według ludzkich standardów zabawny sposób Navrik próbuję od miesięcy uwieść En, któryś z moich towarzyszy zawołał, że coś pojawiło się na niebie. Z daleka widać było dużego skrzydlatego stwora, który leciał w naszym kierunku. Po kilku chwilach byliśmy już w stanie stwierdzić, że to Mantikora. Niestety leciała z przeciwnego kierunku niż ta, którą mieliśmy już przyjemność poznać jako przyjazne nam stworzenie. Utrzymując się w powietrzu poza zasięgiem łuków, plugawa bestia śmiała się szyderczo. Po kolejnych kilku minutach rwetesu jaki panował w naszej karawanie, w oddali pojawiły się kolejne latające stwory. Były to tym razem rogate stworzenia zbudowane częściowo z kamienia, jak obsydianie. Kiedy były blisko, Mantikora obrzuciła nas jakimiś kamieniami, które okazały się być esencją żywiołu ziemi, a kamienne stwory popędziły w naszą stronę.

Czym prędzej odgoniliśmy resztę karawany od tego terenu i postanowiliśmy związać stworzenia walką dopóki nasi pobratymcy nie oddalą się na bezpieczną odległość. Mirim celnie trafiła jedno ze stworzeń swoimi strzałami i stała się celem ataku bestii. W tym czasie Harag odjechał na swojej Huttawie by przygotować się do szarży w odpowiednim momencie.

Cóż tu długo opowiadać. Walka była krwawa i znojna. Jeden z ciosów kamiennych stworów niemal rozpruł Mirim, która wcześniej tak skutecznie zwróciła na siebie ich uwagę. Większość naszych pchnięć i cięć natomiast odbijała się od kamiennej skóry tych istot. Na szczęście ich uderzenia mimo potężnej siły, która w nich tkwiła, nie należały do najcelniejszych i udawało się nam dosyć łatwo ich unikać. W końcu udało się nam powalić wszystkie trzy ogromne stwory. Głównie to miecze wojowników miały w tym swój udział, ale i mnie udało się odsłonić ciało skryte pod kamienną powłoką.

W tym samym czasie Harag, który chciał zaatakować z całym impetem jednego z naszych przeciwników stanął przed groźniejszym wrogiem. Mantikora, która sprowadziła na nas tę walkę postanowiła pobawić się biednym Orkiem. Niech wiedzą od tej pory wszyscy, że nie jest to proste i bezkarne drwić z członka Drużyny Kaeru Nadzieja. Niedoceniwszy siły Orka i jego oręża, Mantikora niemal nie stosowała wobec niego swoich magicznych sztuczek. Kilka zaskakująco celnych i potężnych uderzeń zakończyło jej żywot zanim mogła wzbić się w powietrze i narobić więcej szkód. Tryumf Haraga był w tej mierze ogromny.
Po kolejnych kilkunastu dniach marszu, dotarliśmy razem z naszymi podopiecznymi do miejsca, które wkrótce miało stać się naszym nowym domem – wioską o dumnej nazwie Nowa Nadzieja.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2010-12-29, 15:04   

Rozbudowa wioski

Niebezpieczne T’skrangi

Wizyta w Domu Syrtis




Wszyscy w trudzie i znoju rozpoczęliśmy budowę naszej wioski. Nie miało tu znaczenia czy ktoś jest potężnym adeptem czy też zwykłym Dawcą Imion, który walczył w Kaerze jedynie z przeciwnościami dnia codziennego. Magowie pomagali ścinać drzewa w pobliskim lesie, Wojownicy przy pługach zmagali się z mało jeszcze nawykłą do orania glebą, Władcy Zwierząt budowali domy i schronienia.

Jako, że nie mieliśmy dostępnych jeszcze wielu z dóbr, które przydatne nam były przy budowie, robota szła powoli. Wobec tego, zostaliśmy wysłani po niezbędne nam rzeczy do największego skupiska Dawców Imion we względnej okolicy – Domu Sytris. Mieliśmy także uzyskać zapewnienie Shivalahalli, iż nasza wioska będzie mile widziana przez Dom Sytris w miejscu, gdzie postanowiliśmy ją ulokować. Dołączył do nas młody, acz potężnie zbudowany Wojownik imieniem Gewof.

Po kilku dniach nieprzyjemnej i mokrej przeprawy przez niziny, a następnie przez puszczę, która porastała północny brzeg Wężowej Rzeki, dotarliśmy do przybrzeżnej wioski zwącej się Rozwidlony Język. Wioskę tę zamieszkiwały Krasnoludy i T’skrangi, a moi przyjaciele mieli już w niej jedną wizytę. Dowiedziałem się, że na skutek idiotycznego żartu Haraga, rodzeństwo Lili i Navrik, Mirim i sam HRR są niezbyt mile widziani w tamtej okolicy. Takie są oto efekty głupich żartów na temat bycia naznaczonym przez Horrora.

W związku z lękiem moich towarzyszy przed wizytą w wiosce, jedynie ja, En, wspomniany Gewof oraz goronit Sinis spędziliśmy kolejne dwie noce w stosunkowo przytulnej, a na pewno suchej karczmie. No, może nie do końca bo Władcy Zwierząt ostatecznie poszli spać do stajni i swoich pupili, ale to i tak wygodniej niż pozostali, którzy musieli czekać w namiotach i szałasach w lesie na nasz znak.

Po jakimś czasie do brzegu przybił t’skrangowy parostatek. Ciekawe to ustrojstwo miałem okazję widzieć po raz pierwszy. Jakkolwiek w gracji daleko mu do sławetnych żaglowców pływających niegdyś pod banderą Smoczej Puszczy, to widok ten jednak zapada w pamięć. Jego kapitanem była kobieta T’Skrang ubrana wielce kolorowo i zachowująca się jak pewny siebie Fechtmistrz, choć nie będąca Adeptem tej Dyscypliny. Jako, że swój swego pozna, szybko zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i stanęło na tym, iż moi towarzysze jako Adepci pomogą T’skrangom w razie napadu piratów na statek, a w zamian będą mogli zaokrętować się za darmo.

Wypłynęliśmy jeszcze tego samego dnia, by na noc zacumować w jakiejś małej krasnoludzkiej wiosce przy brzegu rzeki. Kolejny dzień zapowiadał się całkiem przyjemnie, zwłaszcza, że deszcz chwilowo przestał padać. Wyglądało to tak do momentu, gdy ujrzeliśmy zgliszcza rzecznej wioski T’skrangów.

Tu i ówdzie wystające ponad wodę fragmenty zabudowań nosiły ślady wystrzałów z dział ognistych. Wszędzie leżały ciała martwych Dawców Imion. Nie było żadnych śladów po napastnikach poza obrażeniami na ciałach ofiar. Ci, którzy nie zostali zabici w walce, mieli popodrzynane gardła i to niezależnie od wieku i płci. Jedyna żywa osoba, którą znaleźliśmy na miejscu miała wyrwany język i poobcinane palce u rąk, których kikuty nosiły ślady palenia żywym ogniem. Choć, widok był zaiste makabryczny i przypominał dzieło Horrora a nie Dawców Imion, dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie mord został dokonany przez konkurencyjny względem Domu Syrtis t’skrangowy Dom Ishkarat.

Przeczesywanie wioski przerwał nam bijący na alarm dzwon statku, którym płynęliśmy. Oto zza zakrętu rzeki pojawił się długi statek parowy, który prawdopodobnie odpowiadał za atak na nieszczęsna osadę. Kiedy wszyscy znaleźli się z powrotem na naszej jednostce, jej kapitan oceniła, iż nie mamy szans w bezpośredniej walce z Domem Ishakarat i zarządziła odwrót. Stałem na rufie naszego statku i przyglądałem się napastnikom, kiedy zobaczyłem, że coś z nimi było nie w porządku. Wokół goniącego nas statku wszędzie zalegała mgła, natomiast z komina nie wydobywał się charakterystyczny dla parostatków dym. Mimo to wrogowie nas szybko doganiali. Mój elfi wzrok pozwolił także, na stwierdzenie, iż T’skrangi chodzące po pokładzie wyglądały dziwnie blado i obszarpanie. Ciarki przeszły mi po plecach na wspomnienie wyglądających podobnie żywotrupów niegdyś zamieszkujących dolne piętro Kaeru Nadzieja.

W tym właśnie momencie najwidoczniej weszliśmy w zasięg dział przeciwnika, które odezwały się głośnym chórem. Wybuchy tu i ówdzie poszarpały nasz kadłub. Pani kapitan zdecydowała, iż przybijemy do brzegu niedalekiej wyspy i wśród drzew zwiążemy walką napastników jeśli ci zdecydują się za nami pogonić na ląd. Niestety na kilkadziesiąt metrów przed brzegiem wyspy, nasz statek został trafiony tak celnie i potężnie, iż byliśmy zmuszeni sami dostać się na wyspę. Silny nurt Wężowej doprowadził nas jednak do brzegu rzeki, a nie wyspy i pozostawił oddzielonych od T’skrangów i zwierząt, które pod swoją pieczą mieli En i Sinis.

Cały dzień zajęło nam konstruowanie tratwy, na której dostaliśmy się do naszej załogi, wraz z którą po jakimś czasie udało nam się dotrzeć do siedziby Domu Syrtis.
W Mieście w Klifie spędziliśmy kilka tygodni. Zostaliśmy przychylnie przyjęci przez władze Domu Syrtis i choć nie spotkaliśmy się z samą Shivalahallą, pozytywnie przywitano powstanie naszej wioski. W mieście zakupiliśmy towary, po które nas wysłano, zajmowaliśmy się też własnymi sprawami. Część z nas zdążyła się wyszkolić, część poza tym zajęła się pracą zarobkową i zdobywaniem informacji. Ja na przykład, poza namalowaniem kilku obrazków i poznaniem odrobinę pracy w straży Domu, nadrobiłem trochę zaległości jeśli chodzi o historię Barsawii po Pogromie.
Po powrocie do Nowej Nadziei czekały nas kolejne dni pracy fizycznej, tak potrzebnej by przygotować wioskę na przybycie kolejnych mieszkańców.
Ostatnio zmieniony przez razan 2010-12-29, 15:20, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2010-12-31, 14:20   

Kolejny powrót do Kaeru

Troll Wojownik i Klucze Śmierci

Zaskakujący przeciwnik



Kiedy zbliżała się data kolejnego otwarcia bramy Kaeru Nadzieja, zebraliśmy się do drogi. Należało wyprowadzić kolejną grupę członków naszej społeczności, a może nawet wszystkich Dawców Imion. Ja dostałem także kilka listów od tęskniących mężów do ich żon pozostawionych w Kaerze, z prośbą by Astendar uśmiechnął się przy ich przekazywaniu.
Drogę tę przebywaliśmy już kilka razy i nie stanowiła już dla nas takiego zagrożenia jak na początku. Niemniej po kilku dniach drogi ujrzeliśmy wóz zaatakowany przez żyjące na pustyni stworzenia. Jego widok jasno nam pokazał, iż Dawcy Imion, którzy zaniechają największej ostrożności giną w tych dzikich rejonach.

W nocy, jak każdej poprzedniej, wystawiliśmy warty i udaliśmy się na spoczynek. Wartujący akurat Harag i Navrik spostrzegli, że ktoś się do nas podkradł kiedy było już niemal za późno na reakcję. Potężny uzbrojony Troll klęczał nad En, przystawiając jej miecz do gardła. Ta sytuacja mogła skończyć się znacznym rozlewem krwi, ale na szczęście od momentu poznania mojej skromnej osoby Navrik nauczył się, jak wychodzić z takich sytuacji za pomocą gładkich słów.

Okazało się, iż Troll jest łowcą nagród, który poszukuje szajki Kluczy Śmierci – szalonych wyznawców Trzynastej Pasji, którzy za cel postawili sobie zabicie jak największej ilości Dawców Imion. To, że tak łatwo podszedł on moich przyjaciół daje się wytłumaczyć tym, iż podążał on jednocześnie ścieżką Wojownika i Zwiadowcy. Po wyjaśnieniu nieporozumienia i poznaniu się z sympatycznym skądinąd Dawcą Imion, przez kilka dni podróżowaliśmy razem. Dowiedzieliśmy się, że Klucze Śmierci wybiły już wiele małych wiosek, czy grup podróżników, do których przyłączali się pod różnymi pozorami. Przemieszczając się z Trollem, nie trafiliśmy na ślady podłych zabójców, w związku z czym drogi nasze musiały się rozejść.

Po kolejnych kilku dniach doszliśmy w okolice naszego Kaeru. Zaciekawił nas wygląd jaskini prowadzącej do bramy Nadziei. Była zawalona, a rumowisko wyglądało inaczej niż kiedy byliśmy tutaj ostatnim razem. Niemniej, bardziej zaskakująca była dla nas karawana Krasnoludów rozbita z namiotami przed samym rumowiskiem. Pamiętając historię o Kluczach Śmierci, dokładnie przyjrzeliśmy się obozowisku i Dawcom Imion. Namioty i wierzchowce ewidentnie należały do Krasnoludów, ale przy nich znajdował się jedynie Człowiek i grupa Orków. Krasnoludy natomiast leżały zakrwawione i martwe złożone pod jakimś brunatnym materiałem.

Podejrzewając, że trafiliśmy na zabójców, postanowiliśmy ostrożnie ich wybadać. Nie pokazując tego, iż domyślamy się, że rozmawiamy z Kluczami Śmierci, wypytaliśmy Człowieka i Orków o szczegóły tego co tu zaszło. Ci odpowiedzieli, że chcąc odnaleźć karawanę, znaleźli tutaj jedynie martwe ciała Dawców Imion. Wszystko to wyglądało podejrzanie, a obrażenia na Krasnoludach nie do końca przypominały ślady po ataku dzikich zwierząt czy bestii, z którymi walczyliśmy poza Kaerem. Dodatkowo żadne ze zwierząt nie zostało zabite, a Lilianna używając dostępnych dla niej mocy ustaliła, iż niektórzy Orkowie dziwnie się denerwują słysząc o rozlanej krwi, zaś inni są zupełnie wyprani z emocji – jakby to co tu miało miejsce nie robiło to na nich najmniejszego wrażenia. Naradziliśmy się i postanowiliśmy sprowokować atak Kluczy Śmierci obozując z nimi przez noc.

Kiedy tak położyliśmy się, ukrywając pod kocami swoją broń, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. En, która czuwała obok swoich zwierząt, spotkała Navrika. Problem był taki, że Navrik był wtedy w zupełnie innym miejscu, co zwróciło uwagę Lilianny. Ta chcąc ostrzec Władczynię Zwierząt, pod jakimś pozorem zawołała ją do siebie, ale było za późno. Ten z Navrików stojący obok En poruszył się, a młoda Adeptka zaczęła padać z rozszarpanymi plecami. Lili wrzasnęła „To nie jest Navrik! Uciekaj!”, ale En nie miała szansy zareagować, gdyż otrzymała kolejne dwa ciosy i osunęła się na ziemię.

Słysząc, że nastąpił spodziewany skądinąd atak, wszyscy zerwaliśmy się na nogi. Zobaczyłem jedynie Mirim stojącą nad zakrwawioną En. Co ciekawe, po sekundzie podbiegł do nich Navrik i zwrócił się do Mirim jak by rozmawiał ze swoim ojcem. Działo się coś niezwykle dziwnego. Na Mirim rzucił się Harag wołający coś o pomiocie Horrora oraz Lilianna. Z drugiej strony nadbiegła z szaleństwem w oczach kolejna Mirim, która wyglądała jakby chciała ustrzelić moich towarzyszy z łuku. W tej samej chwili Lilianna buchnęła krwią i się przewróciła.

Na szczęście w tej chwili chaosu to dziki na ogół Ork zachował głowę. Jakimś cudem przejrzał iluzję, która przeszkadzała nam wszystkim i zawołał by bić osobę, którą on atakuje. Po tym jak Harag niecelnie uderzył właśnie Mirim, ja oraz Navrik dopadliśmy istotę, która dla mnie wyglądała jak Elfka, a dla niego jak własny ojciec.

Mój celny cios bez trudu zabiłby Mirim, gdyby to była naprawdę ona. Po tym jak ostrze wiernego miecza zetknęło się z ciałem przeciwnika, iluzja rozwiała się także dla mnie i zobaczyłem paskudne stworzenie. Miało ono głowę przypominającą ludzką, ale zamiast ciała dołączone były do niej węże wyposażone w wielkie kolce jadowe. Kiedy uniknąłem zgrabnie pierwszy z ciosów stwora i równie zręcznie zbiłem kolejny, Bestia zaatakowała Navrika. Cóż tu długo mówić. Wraz z ludzkim Wojownikiem pokonaliśmy stwora, którego dobiła potem prawdziwa Elfia Łuczniczka.

Okazało się, że jest to stworzenie, o którym czytałem dawno temu. Wężoludzie, tacy jak on, byli plagą społeczności Dawców Imion przed Pogromem, gdyż potrafili się upodabniać do osób budzących zaufanie u każdorazowej ich ofiary. Zdarzało się, iż jeden taki stwór wymordował całą populację budującą swój Kaer. Na szczęście iluzja konstrukta każdemu mogła ukazać inną osobę i rozbieżności w tej kwestii potrafiły nas ocalić. Niemniej przeciwnik zebrał zaiste krwawe żniwo.

Oprócz tego, że zabił dwójkę wartowników Orków i – jak się teraz okazało – całą karawanę Krasnoludów, uśmiercił także En i Liliannę. Nie wiedząc, że biedactwo jest martwe, Harag użył swojej magii by uleczyć Władczynię Zwierząt i wrócił ją tym samym do życia, poświęcając część własnej energii życiowej. Pasję musiały nad En czuwać, gdyż o takim działaniu tego talentu nigdy nie słyszałem. Z Lilianną nie było już tak łatwo, ale na szczęście przezornie zakupiła w Domu Syrtis jeden eliksir ostatniej szansy.

Wykorzystaliśmy ten cudowny płyn, który już kilka razy ratował mnie i moich towarzyszy, dzięki czemu już po godzinie Lilianna także mogła nacieszyć oczy światłem słonecznym.
Wszystko stało się dla nas jasne. Kolce jadowe bestii idealnie pasowały do obrażeń, od których zginęły Krasnoludy. Podczas gdy podejrzewaliśmy Orki o złowrogą działalność jako Klucze Śmierci, prawdziwym przeciwnikiem okazała się znowu istota stworzona przez Bestie z innej przestrzeni astralnej.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-03, 13:53   

Oczekiwanie na otwarcie Kaeru

Śmiertelne pragnienie




Jako, że w okolice Kaeru przyjechaliśmy tym razem konno – o ile to właściwe określenie na dosiadanie huttaw, czy troajinów – mieliśmy wciąż jakieś dwa tygodnie czasu do kolejnego otwarcia bramy. Ten czas zdecydowaliśmy poświęcić na medytację, naukę, bądź na oddawanie się sztuce. Jedynym problemem było to, iż zapasy wody i pożywienia zaczynały nam się kończyć.
Kiedy już planowaliśmy odnaleźć jeziorko, o którym wiedzieliśmy, że powinno znajdować się powyżej naszego Kaeru, pojawił się samotny kupiec z dwoma osiołkami. Krasnolud przyjechał by sprzedać wodę kupcom, których spodziewał się zastać niedaleko wejścia do naszego Kaeru. Tych samych kupców, których spotkało kilka dni wcześniej nieszczęście w postaci Konstruktu Horrora, który niecnie ich wymordował. Na szczęście dla Krasnoluda, my także mieliśmy zapotrzebowanie na wodę oraz srebro w trzosach, by za nią zapłacić.

Po dobiciu transakcji, Krasnolud samotnie oddalił się w kierunku Punktu Handlowego, a my zaczęliśmy planować polowanie na espagry i mniej groźne zwierzęta które zamieszkiwały pogórze gór scythyjskich. Skoro problem z pragnieniem został rozwiązany, postanowiliśmy napełnić swoje brzuchy. Rozdzieliliśmy się na dwie ekipy i poszliśmy w swoją stronę. Spiekota pory suchej wyjątkowo nam dokuczała.

Po dosłownie kilku godzinach polowania zwróciliśmy uwagę na coś dziwnego. Racje wody, które miały wystarczyć nam na cały dzień, zużyliśmy w przeciągu o wiele krótszego czasu, a pić chciało się nam niemiłosiernie. Upał był ogromy, ale nie tłumaczył czegoś takiego. Lilianna podejrzliwie postanowiła przyjrzeć się wodzie, zakupionej dzień wcześniej. Po bliższych badaniach okazało się, że pływały w niej jakieś malutkie czerwonawe glony. Po roztarciu ich między palcami okazało się, że są one oleiste i jakieś dziwne. Liliannie zaczęło się wtedy przypominać coś z ksiąg wyczytanych jeszcze w Kaerze.

Przed Pogromem w stojących wodach coraz częściej zaczął pojawiać się rodzaj glonu, będącego w rzeczywistości typem Konstruktu Horrora – tak zwane Krwawe Algi. Wyglądały one dokładnie tak jak paskudztwo, które od niemal dwóch dni piliśmy. Straszne pragnienie było tylko pierwszym symptomem zatrucia się Krwawymi Algami. Kolejnymi miały być obfite krwawienia, zmiękczenie kości, a ostatecznie paskudna śmierć! Kiedy tak słuchaliśmy z przerażeniem wizji przedstawianych przez Liliannę, wrócili pozostali z moich towarzyszy, którzy także zauważyli u siebie podobne objawy jak my. Zdrowe wydawały się jedynie Mirim i Auraya, podobnie jak część naszych zwierząt.

Nie mając pojęcia jak pozbyć się tej choroby, przegotowaliśmy magicznie resztę wody, która została nam w beczkach i mieliśmy już ruszać do Punktu Handlowego w poszukiwaniu pomocy. Wtedy, na szczęście, ktoś pomyślał logicznie. Skoro ta choroba została wywołana przez ciemne moce, czemu nie spróbować uleczyć jej mocami o wiele światlejszymi. Nasi Głosiciele Pasji Garlen poprosili swoją patronkę o wsparcie i po niedługim czasie pragnienie każdego z nas zaczęło wracać do normy.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-05, 14:25   

Wielka wyprowadzka

Sztylet bohatera

Podziały rasowe




Dalsze oczekiwanie na otwarcie Kaeru przebiegało spokojnie. Po wejściu przekazałem wyrazy miłości każdej z kobiet, o których mężowie pamiętali i poprosili mnie o pomoc i czym prędzej udałem się do swej siostry i matki. Okazało się, że obydwie są gotowe do drogi, a co więcej – skrycie przygotował się do tego także cały Kaer. Zamiast wyruszyć w około pięć tysięcy Dawców Imion, bramę Kaeru Nadzieja minęło bezpowrotnie ponad dziesięć tysięcy Ludzi, Orków, Elfów, Krasnoludów oraz Wietrzniaków. Rodzina Dalbarów, która była przeciwna takiemu rozwiązaniu, została postawiona przed faktem dokonanym. Dalbarowie mieli wybór pozostania samotnie w opuszczonym Kaerze lub wyruszenia z tymi, którzy im się sprzeciwili do Nowej Nadziei. W ten sposób Maruvil i jego rodzina znów mieli się połączyć i zamieszkać w budowanym mieście.

W Kaerze pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Sztylet należący do Farlissa Wspaniałego wciąż tkwił w piersi Dawcy Imion spoczywającego w leżu Horrora. Niestety moi przyjaciele poszli wydobyć go beze mnie, co niemal pozbawiło ich życia.

Kiedy HRR wyciągnął oręż, obok pojawiła się zjawa zwana przez Ksenomantów Upiornym Tancerzem. Wijąc się, bez słów zaprosiła moją Drużynę do tańca. En jako pierwsza spróbowała ukoić cierpienia ducha, niestety nie była w stanie połączyć się z jego jaźnią za pośrednictwem swych ruchów. Widok jej padającego z wyczerpania ciała musiał być druzgoczący dla moich przyjaciół. W jego efekcie Navrik zdecydował się zakończyć próby porozumienia ze zjawą i zaatakował ją w normalny sposób. Wybuchła walka, która mogła się źle skończyć, ale na szczęście nie doszło do tego. Dzielna Drużyna Kaeru Nadzieja pokonała nieszczęsną istotę i odesłała ją w zaświaty.

Cóż rzec? Gdybym ja był w pobliżu, umiałbym w sposób mniej barbarzyński uporać się z Upiornym Tancerzem. Jako osoba o wiele wrażliwsza niż każdy z moich towarzyszy, a jednocześnie znając sztukę tańca, byłbym stanie okiełznać ból zjawy i jednocześnie dowiedzieć się tego, co miało miejsce w trakcie najazdu Horrora na nasz Kaer lata temu. Niestety, nie będzie dane nam się dowiedzieć co kryje przeszłość naszego Kaeru.

Ostatecznie wszyscy opuściliśmy schronienie, w którym nasza społeczność względnie bezpiecznie ukrywała się przez kilkaset lat. Z Kaeru wyszli także niegdysiejsi mieszkańcy jego dolnego poziomu, którzy jednak nie udali się do Nowej Nadziei, a w innym kierunku. Zaiste ciekawe jest czy los zetknie nas jeszcze ze Stokrotką i innymi Dawcami Imion, tak brutalnie potraktowanymi przez prawo Nadziei.

Kiedy po długiej i męczącej podróży dotarliśmy do naszego nowego miasta, jasne ostatecznie się stało, że nie wszyscy chcą w nim nadal mieszkać. Krasnoludy, które w międzyczasie usłyszały wiele historii o Throalu zdecydowały się na zamieszkanie w tym głównie krasnoludzkim królestwie. Przy ich bardzo mocnych więziach rodzinnych jedynie nieliczni zdecydowali się zostać w Nowej Nadziei. Podobnie moi ziomkowie czyli Elfy. Usłyszawszy od większej ilości Dawców Imion historie o splugawieniu Smoczej Puszczy, zdecydowana większość z moich braci i sióstr zapragnęła na własne oczy ujrzeć dawną stolicę naszej kultury. Strach o tym myśleć, ale nie jest wykluczone, że większość z nich pozostanie tam na zawsze. Moja matka zdecydowała się na poprowadzenie tej grupy, jako osoba o największej wiedzy i jednocześnie na tyle potężna by mogła sobie poradzić z przeciwnościami ją czekającymi. Ma kochana siostra podążyła wraz z nią, pomimo stanu zdrowia, który nie byłby wskazany w takiej podróży.

Moi przyjaciele zdecydowali się wyruszyć razem z pierwszą grupą Krasnoludów zamierzających się osiedlić w Throalu. W tym czasie ja zajmowałem się przygotowaniami do podróży Elfów w kierunku dawnej Smoczej Puszczy. Nie będę opisywał przygód Drużyny, jakie ją spotkały w drodze, gdyż nie byłem ich bezpośrednim świadkiem. Wystarczy powiedzieć, że droga nie była szybka i łatwa, nie zakończyła się też ich wizytą w tym ogromnym podziemnym królestwie.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-10, 13:25   

Miasto Trzcin i Throal

Misja Drużyny

Resztki





Throal to zaiste wspaniałe miasto. Jako Elf urodzony i wychowany w Kaerze potrafię docenić piękno jeśli drzemie w skale. Same wrota do Throalu robią piorunujące wrażenie, a korytarze z pięknymi kafelkami pokrytymi misternym wzorami, mniej lub bardziej dopracowanymi muralami oraz dopracowanymi mozaikami wskazują na ogromne zaangażowanie mieszkańców miasta w to aby było ono w ich rozumieniu piękne. Jakkolwiek znaczna część tych ozdób nie przypadła do mojego osobistego gustu, potrafię docenić talent i zapał u innych.

Przybyłem do Throalu wraz z drugą grupą Krasnoludów z Kaeru Nadzieja, która zamierzała się tutaj osiedlić. Po drodze nie natrafiłem na moją Drużynę, choć słyszałem o jakiejś dużej grupie krasnoludów przemierzających tę trasę wraz z kilkoma Dawcami Imion innych ras. Jednym z większych punktów przystankowych na naszej trasie było Miasto Trzcin na jeziorze Ban. Zaiste imponująca to konstrukcja, pełna radosnych T’skrangów, którzy wiedzą jak czerpać przyjemność z różnych gatunków sztuki. Zabawiliśmy tam jednak bardzo krótko i nie mogłem w pełni docenić uroków tego miasta. Udaliśmy się stamtąd drogą rzeczną na północ do miasta Ardanyan, skąd po kilku dniach marszu dotarliśmy do Bram Throalu. Sam Wielki Targ, który rozpościera się przed Bramami Throalu oczywiście zrobił na mnie wrażenie z uwagi na rozmiar i ilość Dawców Imion, które tu zamieszkują, ale to Throal interesował mnie w większym stopniu.

Po oddzieleniu się do Krasnoludów, wynająłem sobie nocleg w tawernie, której nazwa i szyld przykuły mój wzrok. Zwała się „Kiścią Winogron” i była prowadzona przez śliczna Elfią niewiastę imieniem Kathieri. Skosztowałem tam najwspanialszych dań jakich do tej pory skosztowały me usta. Prawdziwie elfia kuchnia nie ma sobie równych w świecie! Niestety moja pierwsza próba zapoznania się z właścicielką „Kiści Winogron” nie powiodła się w stopniu jakiego bym oczekiwał i niepocieszony z rana ruszyłem zwiedzać miasto.

Zadziwiające jest to jak wielka ilość i różnorodność Dawców Imion zamieszkuje to rzekomo krasnoludzkie królestwo! Nieprzeliczone rzesze Orków zamieszkujących najbliższe Bazarowi rejony Korytarzy, dziesiątki Ludzi chodzących wszędzie, a nawet górujący nad wszystkimi Trolle i kilkoro Obsydian. Potrafi się od tego zakręcić w głowie. Zaciekawiony, zgodnie ze wskazówkami jakichś miłych Dawców Imion, udałem się w kierunku części Throalu zwanej Wewnętrznym Królestwem.
Oszałamiające wrażenie zrobiło na mnie Królewskie Audytorium – ogromny amfiteatr, w którym według mnie zmieściłoby się co najmniej cztery lub pięć tysięcy Dawców Imion. Co ciekawe, mimo relatywne wczesnej pory występowała tam akurat jakaś trupa muzyczna złożona z kilku Orków i jednego Trolla. Grali bardzo energiczną muzykę, która jednak nie w pełni trafiła w mój gust. Dziwne instrumenty strunowe przypominające odrobinę lutnie wydawały chaotyczne głośne dźwięki, a wielkie bębny i talerze w które uderzał Troll dopełniały tej kakofonii. Co ciekawe, kiedy w magiczny sposób zacząłem rozumieć język Orków, w którym ryczała liderka tej trupy, okazało się, że pieśń opowiada o nieszczęśliwej miłości i bohaterze, który walczy by wyrwać swą miłą z rąk straszliwego Horrora.

Występów tych słuchała zaledwie setka Dawców Imion, wśród których przeważali Orkowie. Znalazł się tam jednak także jeden młody Elf w dziwnie, bo chyba celowo, poszarpanym ubraniu i zafarbowanymi na zieleń i fiolet włosami. Ów chłopak powiedział mi, że jest to znana tu i ówdzie w Barsawii drużyna bohaterów, zwąca się Kamiennym Zespołem, która w przerwach pomiędzy swoimi przygodami umila swym ziomkom czas podobnymi koncertami.

Ciekawe to było doświadczenie, ale celem mojej wycieczki miał być inny gmach znajdujący się w Wewnętrznym Królestwie – przesławna Wielka Biblioteka Throalu. Przeszedłem przez wielkie drzwi wejściowe i minąłem uśmiechniętych Strażników Królewskich, którzy akurat sprawowali tam straż. Co tu dużo mówić. Następne trzy dni minęły mi na wertowaniu ksiąg i woluminów dotyczących najnowszej historii Barsawii, a w szczególności historii Smoczej Puszczy. Zamieniłem także wiele słów ze skrybami Wielkiej Biblioteki oraz poszukiwaczami przygód akurat szukającymi wskazówek przydatnych im w nadchodzących przygodach. Zaiste Barsawia zaczęła odkrywać przede mną swój koloryt.

Trzeciego dnia, wracając po lekturze do mej przytulnej tawerny, napotkałem jednego z byłych mieszkańców Kaeru Nadzieja. Młody Krasnolud od razu mnie rozpoznał i obdarzył typową dwugodzinną opowieścią o tym jak jego rodzina oraz kilka innych najbliżej spokrewnionych ulokowały się póki co w najbiedniejszej okolicy w pobliżu Wielkiego Bazaru. Opowiedział mi także, iż usłyszał od kogoś, gdzie znajduje się reszta moich przyjaciół.

W czasie kiedy ja poznawałem uroki Throalu, Drużyna Kaeru Nadzieja poszukiwała podobno jakąś zaginioną Krasnoludkę, którą porwał bodaj w Mieście Trzcin niecny Trubadur zakochany w niej. Usłyszawszy tę historię i widząc możliwość przypodobania się Pasji Astenadar rozpocząłem poszukiwania moich przyjaciół. Okazało się, że ścieżki skierowały ich ku kolejnemu wielkiemu miastu – okrytemu złą sławą Kratas. Udałem się w tym kierunku wraz z karawaną Orków i Ludzi, chcących tam sprzedać nabyte w Throalu dobra. W trakcie wielodniowej drogi okazało się, że rzekomo zakupione w Throalu rzeczy, zostały tak naprawdę skradzione z jednego z magazynów w Wielkim Targu. Nie ujawniłem faktu podsłuchania rozmowy prowadzonej w języku Orków, ale po przybyciu do miasta oddaliłem się czym prędzej od moich chwilowych towarzyszy podróży i rozpocząłem poszukiwania mej Drużyny.

Zajęło mi to ponad dzień i kosztowało wiele nerwów oraz utratę sakiewki, którą wcześniej zarobiłem eskortując wspomnianą karawanę. Nie dziwię się, że miasto to zwane jest Miastem Złodziei. Najgorsze było jednak odkrycie po przespanej nocy w moim posłaniu kilku wielkich tłustych pcheł. I to mimo tego, że wynająłem osobny pokój o rzekomo wyższym standardzie. Miejscowi bandyci jedynie raz w którymś z zaułków wykazali zainteresowanie moimi zdobnymi szatami, zawartością mej torby oraz klejnotem odbijającym światło słońca na rękojeści miecza mojego ojca. Byłem gotów bronić swego dziedzictwa do ostatniej kropli krwi, ale wystarczające okazało się obnażenie broni i oświadczenie, że mają do czynienia z doświadczonym Adeptem Dyscypliny Fechtmistrza.

Spotkałem moich przyjaciół kiedy przemierzali miasto w poszukiwaniu jakiejś innej grupy Adeptów. Maruvil opowiedział mi, że Trubadur i rzekomo porwana Krasnoludka byli w rzeczywistości w sobie zakochani a rodzina sprzeciwiała się ich ślubowi. Niestety biednego Dawcę Imion spotkała w międzyczasie smutna śmierć, a wybranka została porwana przez grupę tutejszych rzezimieszków zwących się Resztkami. Bandyci ci podobno byli niebezpiecznymi Adeptami, trudniącymi się w najplugawszych zadaniach. W chwili kiedy chciałem się dopytać o więcej szczegółów, po drugiej stronie wielkiego placu pojawiła się siódemka Krasnoludów a Navrik rzucił nam ostrzeżenie: „To te łotry”!

Starcie było nieuniknione. Navrik co prawda próbował dla zasady przekonać ich do pokojowego wydania nam dziewoi, ale Krasnoludy okazały się być głuche na jego groźby, podobnie jak i na moje prośby. Tedy wyciągnąłem obydwa miecze mówiąc im by szykowali się do walki. Zanim zdążyliśmy skrzyżować broń, jeden z Krasnoludów cisnął dwiema kulami ognia w jadącego na huttawie Haraga, zabijając biedne zwierze oraz unieruchamiając w dużym stopniu jednonogiego Orka. Dalsza walka trwała jakiś jeszcze czas. Po tym jak Resztki straciły początkową przewagę, a ich mag padł po strzałach Mirim, stanąłem do nierównej walki z ich Wojownikiem i Fechtmistrzem. Dzielnie odpierałem ich ataki, obrzucając drwinami i odwracając ich uwagę od moich przyjaciół. W tym czasie reszta z moich towarzyszy walczyła tak zaciekle jak umiała. W pewnym momencie doszło jednak do impasu, który dużo nas kosztował.

Wiele krwi przelano na tym zrujnowanym placu w mieście Kratas. Wiele krwi także przelało się tego konkretnego dnia. Powiem jedynie, że zwyciężyliśmy, a Lilianna żyje tylko dzięki temu, że po raz kolejny eliksir ostatniej szansy ożywił jej martwe ciało. Rana na boku, którą zadała mi magiczna halabarda Krasnoluda na szczęście zabliźnia się bez komplikacji i nie powinna w żadnej mierze mnie szpecić. Inni także ponieśli podobne obrażenia, choć ból Harraga chyba był największy.

Pozostali przy życiu Krasnoludowie oddali nam nieszczęsną młodą niewiastę, my zaś odebraliśmy im broń i przedmioty, dzięki którym byli tacy groźni. Marv oczywiście chciał zagarnąć wszystko dla siebie przez co straszliwie pokłócił się z Navrikiem. Próbowałem nie dopuścić do rękoczynów, ale po tym męczącym dniu marzyło mi się jedynie czyste łóżko throalskiej tawerny „Kiść Winogron”.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-12, 13:44   

Poszukiwanie wspomnień wiekowego Elfa

Walki pod mroczną świątynią





Przebywając w Mieście Złodziei zetknęliśmy się z zadziwiającą prośbą o pomoc. Nie było to błaganie o odzyskanie skradzionych dóbr albo zemstę na bandytach, którzy dokonali niegodnego czynu, jakich to apeli w Kratas słyszy się zapewne dziesiątki. Drużyna Kaeru Nadzieja spotkała natomiast starego Elfa, który utracił nie kosztowności, a swoją pamięć.

Biedak nie pamiętał kim jest, nie wiedział jak znalazł się w tym miejscu, ani co się z nim ostatnio działo. Na swoim ciele nosił ślady dawnych obrażeń, podobnie jak wygojone rany po użyciu Magii Krwi. Mogły one być pozostałościami jakichś mrocznych rytuałów, ale także świadczyć, że Dawca Imion był – dajmy na to – Adeptem, który z pomocą tej posępnej metody zwiększał swoje zdolności.

Nie miałem do tej pory okazji by wspomnieć pasjonatom naszych przygód o Magii Krwi, więc zrobię to teraz. Uciekając się do tego rodzaju magii, Dawcy Imion mogą łatwym kosztem zwiększać swoje umiejętności, pieczętować ważne przysięgi czy wręcz – jak podają liczne opowieści – powstrzymywać Horrory. Wszystko to przy poświęceniu części swoich sił życiowych. W wypadku walki z Horrorami częste podobno były przypadki poświęcania swojego życia przez dziesiątki Dawców Imion by wyzwolona w ten sposób siła stawiła barierę chcącym wszystko zniszczyć stworom. Niemniej korzystanie z tak mrocznych sztuk nie może zawsze pozostawać bez echa.

W Kaerze Nadzieja Magia Krwi została zakazana i przez lata o niej zapomniano. Kiedy potężny Horror wdarł się do naszego schronienia, do walki z nim wyruszyła większość ówczesnych Adeptów Kaeru. Korzystali oni ze wszystkich metod by tylko pokonać potwora. Ci nieliczni, którzy przeżyli tę batalię i powrócili na drugi poziom naszego azylu, opowiadali jak Magia Krwi dosłownie wysysała życie z Dawców Imion, którzy próbowali z niej korzystać. Najwidoczniej Horror, który zaatakował Nadzieję potrafił w jakiś sposób obrócić tę moc przeciwko nieszczęśnikom, którzy po nią sięgnęli. Aby nie dopuścić do takich zdarzeń w przyszłości, wszelkie zapiski odnoszące się do tej wiedzy zostały zniszczone bądź ukryte, a szkoleni Adepci nie byli informowani o jej istnieniu.

Tymczasem na powierzchni Barsawii i całego znanego świata, Magia Krwi była i jest wciąż wykorzystywana pomimo ryzyka jakie stwarza czy może stwarzać. Co więcej, nawet moi towarzysze zaczęli stosować jej niektóre odmiany, pomimo niebezpieczeństwa jakie to niesie. Nie jest wykluczone, że to właśnie użycie Magii Krwi doprowadziło do osłabienia Wzorca napotkanego Elfa i w efekcie do utraty przez niego pamięci. Sprawdziliśmy wspomniany Wzorzec by się o tym przekonać. Bezimienny Elf okazał się być potężnym Adeptem, który powinien móc korzystać z licznych Talentów i znać wiele umiejętności. Jego Wzorzec był jednak podobno jakiś rozmazany czy blokowany przez coś nieokreślonego, jak podali nam magowie.

Gremialnie postanowiliśmy pomóc Elfowi odzyskać tożsamość. No, w każdym razie ostatecznie się na to zdecydowaliśmy po protestach Maruvila, który nie chciał się zdecydować na mieszanie w sprawy, które nie dotyczą go osobiście. Nieszczęśnik posiadał przy sobie mapę zachodnich rejonów Barsawii, na której zaznaczone zostały jakieś punkty i o której oczywiście nie wiedział nic a nic. Nasza przygoda zapewne miała wymagać zwiedzenia wszystkich tych miejsc, w związku z czym zaczęliśmy szykować się do podróży.

Udaliśmy się najpierw w kierunku pierwszego z miejsc zaznaczonych na mapie krzyżykami. Po raz kolejny nie będę tutaj rozwodził się nad samą podróżą. W końcu nie ma to być dokładny przewodnik po prowincji, a opowieść o przygodach dzielnej naszej grupy Adeptów. Dotarliśmy ostatecznie do miejsca, które powinno skrywać część tajemnicy Elfa. U wejścia do jakiejś kapliczki czy też świątyni, znajdowała się zaiste plugawa rzecz – ołtarz poświęcony parszywemu Horrorowi. Na ile nasza znajomość tematu wystarczyła po temu, rozpoznaliśmy wyrzeźbionego na ołtarzu stwora jako Verjigorma – mitycznego niemal Horrora, który miał niegdyś polować na Wielkie Smoki.

Zanim jednak zdążyliśmy się zastanowić nad naszym położeniem, uruchomiliśmy nietypową pułapkę. Wokół nas pojawiły się znienacka przedziwne węże, których ogony zakończone były wielkimi kolcami jadowymi, zaś paszcze wypełniały dziesiątki zębów. Walka z nimi nie była łatwa. Na nic były moje olśniewające na ogół przeciwników ruchy, na nic zawziętość Wojowników będących w mojej drużynie, na nic skrytość Złodziejki, czy ostrożność Łuczniczki. Niemal każdy z mych przyjaciół został przez podłe gady zraniony w którąś z kończyn zanim zobaczyliśmy, że nas atakują. Trucizna węży zaczynała działać błyskawicznie i powodowała natychmiastowe usychanie potraktowanych nią kończyn. Po kilkudziesięciu sekundach Mirim i Lilianna leżały już nieprzytomne, zaś ja i pozostali członkowie Drużyny Kaeru Nadzieja byliśmy zatruci i bliscy porażki.

Wtem brzmiący dźwięcznie głos nakazał wężom oddalenie się od nas. Kiedy gady się od nas oddalały, przy wejściu do świątyni pokazał się odziany w kolczugę Elf dowodzący grupą Krasnoludów i Ludzi, który nakazał swoim towarzyszom pochwycić nas żywcem. Pomimo odniesionych świeżo ran i braku pełnej władzy w kończynach, zdecydowani byliśmy się bronić. Tego zapewne nie spodziewali się napastnicy, którzy ewidentnie nie byli wytrawnymi rębaczami. Bardzo szybko kilkoro z nich leżało u naszych stóp, a pozostali tchórzowsko pierzchali. Elf, który okazał się być Władcą Zwierząt, jako jedyny mógł w pełni stawić nam czoło, ale walcząc z Marvem, także musiał ustąpić jego sile i paść nieprzytomny.

W miarę szybko i sprawnie ogarnęliśmy się po walce. Auraya z miną znawcy i przerażeniem w głosie powiedziała, ze węże, których ofiarą padliśmy to witherfangi, których truciznę może zwalczyć jedynie potężna magia lecząca, albo pewien wysoko-kręgowy czar Ksenomancki. Nie udało się skutecznie użyć mocy Głosicieli Garlen do pokonania jadu, nie udało się także ocucić żadnego z napastników, którzy pozostali przy życiu po starciu z Drużyną Kaeru Nadzieja. Nadal byliśmy poranieni, a dodatkowo większość z nas musiała teraz wspierać się na drewnianych sękach. Niemniej zdecydowani byliśmy od razu zbadać mroczną świątynie poświęconą wielkiemu Horrorowi.

Miejsce okazało się być aktualnym domostwem Dawców Imion, którzy nas zaatakowali. Oprócz posłań i przedmiotów codziennego użytku należących do tych szaleńców, natrafiliśmy na mroczną salę ofiarną ozdobioną gobelinami przedstawiającymi Horrora walczącego ze Smokami, a także pokój, w którym znajdowała się pieczołowicie wyrzeźbiona przy pomocy dawnej magii statuetka z obsydianu przedstawiająca Smoka. W pokoju tym stała także skrzynia, w której znajdowały się przedmioty należące prawdopodobnie do jakiegoś Ksenomanty z jego księgą włącznie. Wzięliśmy wszystkie przedmioty, które mogły nam się przydać w przyszłych walkach z plugastwami, którym służyli nasi wrogowie.

Dokładne przeszukiwanie sali ofiarnej przyniosło nam znaleziska w postaci starej księgi poświęconej Roshomonowi oraz ukrytego wejścia do kolejnego pomieszczenia. Znajdował się z nim kościany krąg, którego strzegł duch – rozpowszechniony czar ksenomancki, mający wiele zastosowań. Maruvil, który także od jakiegoś czasu kroczył drogą tej dyscypliny, zdecydował się na próbę porozumienia z duchem. Od uwięzionej w kręgu duszy, dowiedział się, że krąg był wykorzystywany do przechodzenia za jego pośrednictwem do innych podobnych kręgów. Co więcej, osobą, która korzystała z niego w ten sposób był właśnie Elf, któremu pomagaliśmy. Oprócz niego w kręgu zjawiał się między innymi także właśnie pokonany Władca Zwierząt. Nie udało się nam jednak dowiedzieć niczego pewnego, ponieważ duch strzegący kręgu nie był specjalnie bystry, a Talenty ksenomanckie Maruvila wciąż nie należały do najpotężniejszych.

Kiedy pod koniec dnia, w bezpiecznej odległości od niegdysiejszej świątyni Roshomona, ja zapisywałem tę przygodę, Marv zdołał udowodnić swoją przydatność nie tylko w walce. Ze znalezionej księgi Ksenomanty, którym zapewne był nasz wiekowy Elf, Marv zdołał odczytać i rzucić czar, powodujący przywrócenie życia w kończynach zaatakowanych przez Witherfangi. Nie musieliśmy już przemierzać dalekich mil szukając pomocy magów w Travarze ani w innym dużym mieście. Zdecydowaliśmy się z rana przesłuchać naszych jeńców i ruszyć do kolejnego z punktów wskazanych na mapie otrzymanej od bezimiennego Elfa. Elfa, którego tajemnica zaczynała się jawić jako coraz bardziej mroczna.
Ostatnio zmieniony przez razan 2011-01-12, 13:47, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Kosmit 
Czeladnik VIII Kręgu
MG z wyboru


Wiek: 32
Dołączył: 26 Gru 2010
Posty: 430
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-12, 14:44   

Jak często macie sesje?
_________________
kosmitpaczy.pl
Zapraszam na mojego bloga.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-12, 15:27   

Przeważnie co tydzień, a te opowieści to sesje które już były jakiś czas temu, jeszcze trochę tego jest, potem pewnie będę zamieszczał już tylko raz na tydzień lub dwa.
 
 
Sethariel 
Opiekun X Kręgu


Wiek: 40
Dołączył: 10 Cze 2006
Posty: 1861
Skąd: Wejherowo
Wysłany: 2011-01-12, 15:59   

Ja już dawno nie nadążam z czytaniem.

Ale czekam na kolejne :mrgreen:
_________________
Wojciech 'Sethariel' Żółtański
Gry-Fabularne.pl - serwis o grach fabularnych
Ostatnio zmieniony przez Sethariel 2011-01-12, 15:59, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
 
Kosmit 
Czeladnik VIII Kręgu
MG z wyboru


Wiek: 32
Dołączył: 26 Gru 2010
Posty: 430
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-12, 18:21   

Hmmm... A zdarza się, że macie wolne miejsca, czy zawsze raczej w komplecie? Bo w swojej grupie tylko MGuję, a chciałbym kiedyś gry zasmakować ;)
_________________
kosmitpaczy.pl
Zapraszam na mojego bloga.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-13, 13:17   

Ja mam nadkomplet , więc u mnie nic z tego niestety :( Mam 6-8 graczy na sesji, a to już duuuużo.
 
 
Kosmit 
Czeladnik VIII Kręgu
MG z wyboru


Wiek: 32
Dołączył: 26 Gru 2010
Posty: 430
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-13, 21:53   

Chciałbym kiedyś zobaczyć taką sesję ^^
_________________
kosmitpaczy.pl
Zapraszam na mojego bloga.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-14, 13:35   

Wietrzniaki z koszmaru

Zagubiony Kaer




Pokonany przez Marva Elf był wciąż nieprzytomny, a niektórzy z nas nadal poranieni. Uschnięte niedawno kończyny co prawda wracały do życia, ale zdecydowanie nie dało się uznać, że są w pełnej formie. Rozpalone ognisko dźwięcznie strzelało, a Lilianna w tych polowych warunkach przygotowywała ciasto z upolowanej wcześniej espagry. Mieliśmy chwilę względnego spokoju.

Kiedy ludzie głowili się nad tym co zrobić z pojmanym elfim Władcą Zwierząt, ja zamieniłem kilka słów z Mirim. Trochę przeraziło mnie to, że moja towarzyszka tak wprost zaproponowała mi możliwość namalowania aktu Elii. Prostacka – śmiem twierdzić – propozycja, jak na przedstawiciela naszej rasy mówiącego o swojej siostrze. Prędzej czegoś takiego spodziewałbym się po Haragu, który akurat po drugiej stronie ogniska puszczał bąki pijąc hurlg – podejrzany napój alkoholowy Orków tworzony z fermentowanego zboża z dodatkiem tłuszczu zwierzęcego. W każdym razie atmosfera robiła się pogodna, na swój pełen różnorodności sposób.

Lilianna opowiedziała nam historię swojej rodziny, w której każdy w którymś momencie życia zostawał Głosicielem jakiejś Pasji. Zdziwiło mnie to, bo nie słyszałem ani w Kaerze, ani po wyjściu z niego, o takim nagromadzeniu wybrańców Pasji wśród spokrewnionych ze sobą Dawców Imion. Ja odwdzięczyłem się opowiadając historię miecza odziedziczonego przeze mnie po ojcu, podobnie jak o ostatniej misji dzielnego Zaratuhliana – mojego pradziada, który zmuszony był zostać w Kaerze Nadzieja podczas pogromu.

Po tych błogich historiach, udaliśmy się na odpoczynek. Podczas mojej warty, którą pełniłem wraz z En, mój bystry wzrok wychwycił jakiś rozbłysk na odległej skale. Dziwne zielonkawe światła migały jakieś dwa kilometry od nas. Zdecydowaliśmy się to zbadać z Władczynią Zwierząt. Obudziłem Mirim by w naszym miejscu pełniła dalej pieczę nad śpiącymi towarzyszami i cicho jak dwa koty, udaliśmy się w kierunku tego zjawiska.

Kiedy się tam znaleźliśmy, ujrzeliśmy istoty budzące przerażenie w moim dzielnym przecież sercu. Z naczynia, które było zrobione z czaszki jakiegoś nieszczęsnego Trolla, wydobywały się płomienie o dziwnym zielonkawym zabarwieniu. Wokół tego krążyła czwórka istot, będących plugawszymi niż wszystkie żywotrupy, które spotkaliśmy do tej pory. Dziwne poskręcane nagie wietrzniaki. Wietrzniaki, które zamiast nóg miały larwalne odwłoki, samą siłą woli skręcały otaczające je kości. W trakcie mej krótkiej wizyty w Throalu natrafiłem na historię przestrzegającą przed tymi stworzeniami. Podobno są one ofiarami jakiegoś bezwzględnego Horrora, który ich tak wypaczył i uczynił złymi do szpiku kości. Podobno też samym umysłem są wstanie zadawać przerażające rany wszystkim stworzeniom, jakie znajdują się w ich okolicy. Umieszczona w księdze wzmianka o tych Odmieńcach nie była długa, ale w pamięci zostało mi szczególnie zdanie mówiące, iż obawiają się ich nawet Smoki.

Bezszelestnie jak dwa duchy powróciliśmy do naszej Drużyny. Ostrzegłem ich przed niebezpieczeństwem jakie sprowadzać może takie sąsiedztwo, zagasiłem także ognisko, które mogło zwrócić na nas ich uwagę. Zdecydowaliśmy, że jednak nie będziemy się przemieszczali tej nocy, gdyż byłoby to zbyt niebezpieczne, ale większość z nas uznała, że będzie czuwać do rana. HRR wsiadł na swojego konia i będąc teraz najbardziej mobilnym zdecydował się wyglądać tych stworzeń jako nasza przednia straż.

Nie minął długi czas, a dało się usłyszeć przeraźliwe rżenie wierzchowca Orka i jego donośne przekleństwa. Ci z nas, którzy byli gotowi, ruszyli mu na pomoc. Biedak, leżał obok swojego miatającego się konia, a nad nim fruwały cztery dziwaczne Wietrzniaki. Wiele szczęścia mieliśmy w tej walce. Strzały Łuczniczki zdołały dosięgnąć dwójkę z tych stworów, moje miecze powaliły kolejnego, a zaklęcia i siła ciosów mych towarzyszy, pozwoliły na zakończenie zmagań. Na szczęście nikomu z nas nie stała się większa krzywda. Jedynie nieszczęsne zwierzę, które dosiadał Harag, zostało na zawsze spaczone, a jego noga musiałaby pozostać nienormalnie wygięta do końca jego niedługiego życia. Litościwy pod tym względem Kawalerzysta, dobił rumaka, nie pozwalając mu się męczyć.

Z rana udało nam się ocucić mrocznego Elfa – Władcę Zwierząt, który zaatakował nas dzień wcześniej. Ani nasze prośby, ani groźby nic nie dały i nie chciał on nam nic zdradzić. Złoczyńca próbował nawet po chwilowym oswobodzeniu się wziąć Liliannę jako zakładniczkę, ale na szczęście mu to nie wyszło. Ostatecznie sytuacja ta zakończyła się pojedynkiem między nim a Navrikiem, którego Elf nie przeżył.

Wyruszyliśmy do kolejnego z miejsc zaznaczonych na mapie wiekowego Elfa. Był to stary Kaer położony o dwa dni drogi od świątyni Horrora. Omijając niezbyt kunsztowne pułapki weszliśmy do jego wnętrza. Był o wiele mniejszy niż nasza Nadzieja, ale wyglądał jakby przeszedł więcej. Ślady walk były wszechobecne w jego głównej komnacie, w innych natknęliśmy się na sterty gnijących ciał Dawców Imion. W dawnej bibliotece Kaeru odkryliśmy historyczne księgi, z których część nadal nadającą się do przechowywania udało mi się zebrać. Pobieżna lektura kroniki Kaeru pozwoliła dowiedzieć się, że pewien elfi Ksenomanta zamieszkał w nim, a jakiś czas po jego zamknięciu przyzwał do wnętrza Horrora, który pozabijał jego mieszkańców.

Badając to schronienie odkryliśmy również, że Kaer był teraz wykorzystywany do więzienia w nim ofiar kultu Horrora, z którego sługami zetknęliśmy się niedawno. W jednej z cel w dalszej części Kaeru znaleźliśmy nieszczęsnego Krasnoluda, który został porwany przez tych łotrów i czekał tutaj na jakiś straszny los. Wychudzonego biedaka wyciągnęliśmy z jego więzienia i daliśmy mu coś do jedzenia. Kiedy już szykowaliśmy się do wyjścia, naprzeciw nam wyszła zgraja stworów, które traktowaliśmy niemal jak starych znajomych. Żywotrupy próbowały nas pokonać, ale dzielnieśmy z nimi sobie poczynali. W trakcie walki nawet zaczęliśmy liczyć, kto ile już pokonał. W tym samym czasie jakiś inny konstrukt Horrora zaatakował nas od tyłu. Z nim więc musiały walczyć nasze towarzyszki.

Walka skończyła się ostatecznie naszym zwycięstwem, a konstrukt okazał się być uratowanym przez nas Krasnoludem, który tylko udawał obywatela Throalu. Na miejscu zbadaliśmy amulet uzyskany od wiekowego Elfa, który okazał się być przedmiotem Wzorca Dawcy Imion, jednocześnie przedmiotem Wzorca Grupy który się właśnie rozpadał. Układanka zaczynała nabierać sensu, który wcale nie musiał się spodobać naszemu zleceniodawcy.
Uczciwość też wymaga abym przyznał, że najwięcej zabitych żywotrupów tego dnia miał na swoim koncie Navrik.
Ostatnio zmieniony przez razan 2011-01-14, 13:35, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Kosmit 
Czeladnik VIII Kręgu
MG z wyboru


Wiek: 32
Dołączył: 26 Gru 2010
Posty: 430
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-15, 00:08   

Ile trwała jedna sesja mniej więcej?
_________________
kosmitpaczy.pl
Zapraszam na mojego bloga.
Ostatnio zmieniony przez Kosmit 2011-01-17, 17:25, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-17, 13:58   

5-8 godzin, najbardziej przedłużają czas sesji walki na tyle osób :P
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-17, 14:02   

Historia miecza moich przodków





Zmierzając do ostatniego z punktów wskazanych nam przez mapę otrzymaną od sędziwego Elfa, mam wieczorami trochę więcej czasu by zająć się pisaniem. Niestety w podróżny nie mogę oddawać się mej ulubionej sztuce, czyli malarstwu. Postanowiłem przeto podzielić się z zafascynowanymi czytelnikami naszych przygód historią, z którą obdarzyłem ostatnio mych przyjaciół. Historią miecza mego ojca, pradziada i dawniejszych przodków z mej familii.
Piękny to miecz, nieprawdaż? Postaram się w niedługim czasie zamieścić w tym dzienniku jakiś jego szkic, by czytelnik miał świadomość o jakim przedmiocie mówię. Mogę śmiało powiedzieć, że wielu takich w Barsawii nie znajdziecie. Co tam w Barsawii, na całym świecie!

Przykład to misternej roboty, wskazującej na dzieło rąk elfickich Zbrojmistrzów. I to nie byle jakich! Nadwornych Zbrojmistrzów Dworu samej Królowej Elfów. Tylko oni potrafili niegdyś osiągnąć tak piękną zieleń metalu, z jakiego właśnie wykuty jest jelec przechodzący w zasłonę rękojeści tego miecza, bez straty jego trwałości. Zwróciłeś też zapewne uwagę na wspaniały ornament roślinny jakim zdobiony jest metal, z którego wykonano ten piękny kosz. Każdy ze Zbrojmistrzów dawnych Królowych, mógłby śmiało konkurować z najlepszymi jubilerami jacy kręcili się po dworach Throalu, Scythy czy samej Wielkiej Thery. Nie jest wykluczone, że teraz przy Dworze Królowej Alachii znajdują się równie wspaniali artyści, ale dzieł ich nie ujrzycie zapewne bez konieczności zapłacenia za to życiem.

Moglibyście się zapewne zastanawiać ile jest wart pojedynczy szmaragd tkwiący pomiędzy skupiającymi się wokół niego inkrustacjami liści? Zapewne po jego sprzedaży mógłbym przez kilka tygodni wystawnie żyć w najdroższych karczmach wielkich miast Barsawii. Ale właśnie ta broń, na której kamień ten się znajduje, czyni go niepowtarzalnym i wartym krocie więcej. Wrócę do tego za chwilę.

Mogłoby Was zadziwić to, że głownia miecza nie ma na sobie żadnych ozdób, a jedynie widać po jej strukturze ogromną ilość przekuć w trakcie w jej wykuwania. Otóż miecze Straży Królowej zdobione były jedynie na rękojeści, a jest to jeden z tych mieczy. Czyste, lekko zagięte jednosieczne ostrze miało symbolizować prostotę służby u boku Pani. Straż nie miała większych pragnień i ambicji niżeli za wszelką cenę obronić Królową bądź oddać życie w jej obronie. Wiele z takich właśnie mieczy niemal dwa milenia temu złamanych zostało na podłych łuskach niegodziwego Smoka Alamaise podczas obrony Królowej Dalii przed tym morderczym gadem.
Kamień szlachetny tkwiący w rękojeści takich mieczy wskazywał oddział Straży Królowej, w którym służył właściciel miecza. Oprócz mieczy zdobionych szafirem, występowały także ozdobione szmaragdem albo topazem. Grupy te miały ten sam zakres obowiązków i żadna nie była nadrzędna nad innymi, ale zwyczajowo konkurowały ze sobą w biegłości i umiłowaniu Królowej. Niemniej w chwili potrzeby każdy ze Szmaragdowych Strażników oddałby życie za Strażnika Szafirowego czy Topazowego.

Do służby w Straży Królowej wybierani byli jedynie najlepsi szermierze jakich posiadała Smocza Puszcza, bądź dalekie elfie królestwa uznające jej władzę nad sobą. Służba była zaszczytem jakiemu mało który z Elfów mógł się oprzeć mając taką możliwość. Strażnikami zostawali głównie Fechtmistrze, z uwagi na piękny styl walki jaki prezentowali. Stosunkowo liczni byli także Wojownicy, a zdarzali się też przykładowo Trubadurzy, Leśnicy czy nawet uzdolnione Elfy nie będące Adeptami. Również jeżeli Strażnik idący ścieżkami Koła Życia zmieniał Dyscyplinę, pozostawał nadal w swojej formacji, choć mógł stać się już na przykład Czarodziejem czy Złodziejem.

Jeśli ktoś zostawał Strażnikiem, jego miecz na zawsze pozostawał w rodzinie i niemal zawsze któreś z dzieci czy dalszych potomków, dążyło do osiągnięcia mistrzostwa w walce by także móc nim władać. Jeśli któryś ze strażników umierał bezpotomnie, jego miecz przekazywany był kolejnej osobie, która rozpoczynała służbę, a nie odziedziczyła własnego. Strażnicy nigdy nie byli bardzo liczni, więc takich mieczy nie wykuto wiele.

W trakcie swojego panowania Królowa Failla powołała do życia Straż Puszczy – zakon potężnych magów mający być zawsze odpowiedzią na wszelkie zagrożenia wiszące nad Elfim Dworem. Niektórzy Strażnicy Królowej – ci którzy posiadali odpowiednie umiejętności magiczne, zostali równolegle Strażnikami Puszczy. Tacy Strażnicy byli wyjątkowo sprawni i potężni. Przez długie lata mało kto był w stanie zagrozić Smoczej Puszczy, która do swej obrony miała powołanych takich protektorów. Aż do nastania Czarnych Dni.

We wspaniałym mieście Domu Syrtis miałem przyjemność rozmawiać z elfim Trubadurem, który opowiedział mi historię Strażników Królowej i Strażników Puszczy po Pogromie i Rytuale Cierni, jaki miał miejsce w trakcie owego mrocznego czasu. Obydwie te Straże zmieniły się w jedną okrutną formację zwaną Krwawymi Strażnikami. Nie wszyscy z nich posiadają teraz takie piękne i charakterystyczne miecze, a te, które dzierżone są przez obrońców Królowej Alachii wyglądają już nieco inaczej niż mój oręż. Wszystkie piękne szafiry, szmaragdy i topazy, jakie zdobiły rękojeści tych mieczy zostały zastąpione kamieniami bardziej pasującymi do aktualnego wyglądu i ducha Smoczej Puszczy. Niektórych spośród Krwawych Strażników Przyjacielu możesz śmiało rozpoznać po mieczach takich jak mój – równie pięknych, lecz ozdobionych wielkimi rubinami, wyglądającymi jakby bezustannie krwawiły, podobnie jak ich właściciele.

Zapytać się teraz możecie, jak w takim razie miecz, który jest taką pamiątką po świetlistych czasach Dworu Królowej Elfów, wylądował u mego pasa? Jak możecie się zapewne domyślać, wśród moich przodków byli Strażnicy Królowej. Z opowieści mojego ojca, którymi raczył mnie w dzieciństwie wiem, że tradycja ta sięga o wiele dawniej niż czasy Królowej Dalli.

Mój pozostający w pamięci Pasji pradziad, który zmarł już w Kaerze Nadzieja, był ostatnim z mej linii służącym przy boku Królowej Elfów. Zwał się on Zaratuhlian i był oczywiście doskonałym Fechtmistrzem. Miało to miejsce już za panowania Królowej Alachii, której rządy nastały po burzliwych okresach panowania Królowych Failli i Liary, a które okazały się jeszcze bardziej burzliwymi. Pradziad mój wraz z dwójką innych Szmaragdowych Strażników i małym oddziałem wojska został wysłany na tereny Królestwa Scythy. Był to okres przed nastaniem Długiej Nocy i zagrożenie ze strony Horrorów stawało się coraz poważniejsze.

Nieco wcześniej jedna z potężniejszych bestii wtargnęła na teren Smoczej Puszczy i w sobie znany podły sposób przejęła kontrolę nad grupą Elfów wysłanych by ją powstrzymać. Wśród tych przeklętych elfów była trójka Strażników Królowej dzierżących miecze zdobione topazem, jak również dwóch potężnych magów – Strażników Puszczy z Dworu Alachii. Zgodnie z mroczną wolą ich nowego władcy, Elfy te mordowały wszystkich, którzy stanęli na ich drodze. Po większej potyczce, w której Straży Królowej udało się uśmiercić część ze splugawionych renegatów, reszta z nich opuściła granice Smoczej Puszczy i udała się w Góry Scythyjskie, gdzie dalej jej szlak znaczony był krwią niewinnych Dawców Imion.

Był to już okres kiedy Alachia przygotowywała przemianę Smoczej Puszczy w jedyne w swoim rodzaju schronienie przed Horrorami i cierpienia Dawców Imion nie będących jej poddanymi nie przejmowały zbytnio władczyni. Niemniej Królowa postanowiła ukarać jej własnych podanych, którzy pod wpływem mrocznych mocy ośmielili się przelać tyle niewinnej elfiej krwi. Stąd właśnie Zaratuhlian i jego towarzysze znaleźli się w Królestwie Scythy.

W trakcie tropienia splugawionych renegatów, wielokrotnie natykali się oni na dziwaczne bestie, które magowie zaczęli określać wtedy jako konstrukty Horrorów. Wielu spośród żołnierzy wysłanych ze Strażnikami Królowej straciło życie w walkach z bestiami szalejącymi wówczas po Barsawii. Mimo to oddział niestrudzenie poszukiwał swojego celu zmierzając do odnalezienia przeciwnika za którym został wysłany. Ostatecznie niedaleko pewnej krasnoludzkiej wioski to tropiona zwierzyna dopadła myśliwych. Pozostały przy życiu mag, będący jednym z opanowanych przez Horrora Elfów, wraz z Adeptami będącymi wcześniej Topazowymi Strażnikami zastawili pułapkę na Straż Królowej Alachii. Rozpoczęła się potyczka, która śmiało mogłaby wejść do opowieści najwspanialszych Trubadurów Barsawii.

Większość ze zmagających się Elfów była potężnymi Adeptami i magia taka jak ta, z której wtedy korzystali, nie była w tamtej okolicy widziana przez długie stulecia. Efekt zaskoczenia oraz potężne czary maga wyrównały przewagę liczebną oddziału, który został wysłany za zbiegami. Jeden ze Strażników Królowej świadomie poświęcił swoje życie by pokonać miotającego zaklęcia Czarodzieja. W tym czasie Fechtmistrze i Wojownicy dawali wspaniały pokaz walki na najwyższym poziomie. Po kilku jej minutach pozostała przy życiu naprzeciwko siebie jedynie dwójka Strażników wiernych Królowej i trójka, która była owładnięta przez Horrora. Ta nierówna walka trwała jakiś czas, aż przyciągnęła uwagę znajdującego się nieopodal Dawcy Imion, nie będącego Elfem.

We wspomnianej niedalekiej wiosce przebywał akurat znamienity Trubadur imieniem Farliss, o którym wcześniej już wspominałem w moich historiach. Słysząc odgłosy walki i zauważając rozbłyski rzucanych zaklęć, Farliss dyskretnie zbliżył się do walczących. Widząc odzianych podobnie Elfów, walczących takimi samymi, znanymi mu mieczami, domyślił się, że jakaś mroczna przyczyna była powodem tej walki. Wyczuwszy emocje jakie stały po każdej ze stron, w ostatniej chwili rzucił się on do pomocy mojemu pradziadowi i jego towarzyszowi. Kiedy krwawa potyczka wreszcie się zakończyła, na nogach stał jedynie Farliss i jeden ze Strażników Królowej – przyjaciel mojego praddziada. Niestety w trakcie tej wiekopomnej walki, Zaratuhlian powalając swojego przeciwnika otrzymał potężne pchnięcie mieczem, które przebiło go na wylot.

Trubadur obiecał zadbać o ciężko rannego Elfa i pomógł odnieść go do wioski, o północy zaś razem z pozostałym przy zdrowiu Strażnikiem Królowej odprawili wspominając zmarłych elficki Rytuał Wiecznego Życia. Kiedy Elf oddalił się w kierunku Smoczej Puszczy, zabierając ze sobą jedynie miecze martwych Strażników, Farliss pochował wszystkich, którzy polegli dzień wcześniej. Po tym jak Trubadur upewnił się, że Zaratuhlian otoczony jest dobrą opieką, udał się poszukiwaniu jakiegoś Horrora i słuch o nim na kilka miesięcy zaginął.

Mój pradziad bardzo długo wracał do siebie po otrzymanym ciosie. Głosiciel Garlen przebywający w wiosce, nie był w stanie uleczyć jego rany. W pobliżu budowano akurat wielki Kaer, tworzony siłami wielu grup Dawców Imion, więc przybywali tam przeróżni Adepci i mędrcy, ale nikt nie był w stanie wyleczyć uczynionej zgodnie z wolą Horrora rany Fechtmistrza. Królestwo Scythy nie zorganizowało się na tyle by utworzyć jeden ogromny Kaer dla jego mieszkańców, tak jak uczynił to Throal, więc małe miasta i wioski na jego terenie decydowały się własnymi siłami przy pomocy drogo okupionej Therańskiej wiedzy budować mniejsze schronienia. Ostatecznie kiedy Dawcy Imion zamierzający ukryć się w Kaerze o dumnej nazwie Nadzieja mieli zamykać jego bramę, grupa Elfów przybyłych by w nim zamieszkać zabrała ze sobą rannego nadal Zaratuhliana. Wtedy też do wioski powrócił Farliss, który także wybrał to właśnie miejsce na schronienie przed Długa Nocą.

Co ciekawe, po zapieczętowaniu Kaeru mój pradziad szybko zaczął zdrowieć, co było widocznym znakiem odcięcia schronienia od mrocznych sił władających w coraz większym stopniu Barsawią.

To już właściwie koniec mojej historii. Elfi Fechtmistrz długo nie mógł pogodzić się z rozłąką od Smoczej Puszczy, ale ostatecznie zakochał się w młodej Elfce, co pozwoliło ukoić nieco jego ból. Miecz ten został ostatecznie przekazany synowi córki Zaratuhliana – mojemu ojcu, który także został Fechtmistrzem. Kiedy ten podobno wyruszył zbadać tajemną drogę opuszczenia Kaeru Nadzieja, zostawił swój cenny miecz w domu, jakby przewidywał, że nie uda mu się wrócić. Co się z nim później stało, tego do dziś nie wiem.

Teraz ja otrzymałem od matki tę broń i mogę dumnie nią władać, pamiętając o dokonaniach mych przodków. Spytacie się co dalej z nią uczynię? Odpowiem zgodnie z prawdą, że jeszcze nie wiem. Całą swą młodość chciałem zostać członkiem Straży Królowej. Kiedy opuściłem Kaer i dowiedziałem się, co stało się ze Smoczą Puszczą, moje plany legły w gruzach. Jestem jednak pewien, że z jego pomocą uda mi się śmiało i pozytywnie wyjść z wielu przygód, jakie Pasje postawią przede mną.

Czy miecz ten jest magiczny? Wszystkie miecze Straży Królowej były wzmacniane esencją żywiołów, co czyniło je bardziej podatnymi na zostanie magicznym orężem. Podobnie jest z tym. Jak widzicie, historia tej broni jest o wiele dłuższa i ciekawsza niż wielu znanych magicznych mieczy. Czy ten jest magiczny? Niestety wszystkie znaczące czyny dokonane przy jego udziale, nie wystarczyły by pojawił się jego prawdziwy wzorzec. Zapewne niegdyś był on przedmiotem wzorca innych Wojowników czy Fechtmistrzów z mej rodziny, ale za wiele lat minęło od ich odejścia by to ustalić. Teraz jego przeznaczeniem jest dokonać jeszcze większej rzeczy. Gdy uczynię go poprzez taki właśnie czyn bronią magiczną, będę mógł wreszcie śmiało powiedzieć, że jest to moje Ostrze Duszy – broń będąca doskonałym dopełnieniem Fechtmistrza.
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-19, 15:06   

Badanie Kolejnego Kaeru

Walka z Ksenomantą





Opiszę Wam teraz ostateczne starcie z mrocznymi przeciwnikami, których los postawił nam na drodze. Ale do starcia nie doszło przecież tak od razu.

Nie wspomniałem wcześniej, ale od dwóch dni podróżowaliśmy z kolejnym wietrzniackim Złodziejem. Niejaki Frrrrrrr Świst, koniecznie przez siedem „r” co kilkukrotnie powtarzał, został przez nas spotkany po upuszczeniu Kaeru Varenna. Okazał się być bardzo radosnym kompanem mającym wiele historii do opowiedzenia. Niestety dosyć trudno było uzyskać od niego jakieś dokładniejsze informacje, gdyż Wietrzniak miał problemy ze skupieniem się nad jedną myślą przez dłuższy czas. W każdym razie, okazał się on poszukiwaczem przygód, który od wielu lat przemierzał Barsawię.

Nie wróżyło zbyt dobrze naszym losom to, co niewielki Złodziej opowiadał. W ciągu swojego pełnego przygód życia wielokrotnie podróżował z grupami innych poszukiwaczy przygód, którym ostatecznie nigdy nie dopisywało szczęście. Między innymi należał do grupy Adeptów, która pierwsza odkryła grobowiec krasnoludzkiego księcia, który następnie kilka miesięcy temu nam udało się zbadać. Nie muszę Wam przypominać, że ciała martwych członków tamtej wyprawy, które leżały w krypcie, nie za dobrze świadczą o losie przyjaciół Frrrrrrr? Sam Świst wydostał się stamtąd, ale niestety wyniósł z tego miejsca także potężną klątwę, której uleczenia teraz szukał.

Wietrzniak napomknął także o przygodach z niejakimi Tarczami Barsawii, które kilkanaście lat temu były dosyć dobrze znaną grupą Adeptów, a teraz słuch po nich zaginął. Ja ze swojej strony, mimo niezbyt długiego czasu chłonięcia historii Barsawii, także słyszałem o dwójce z nich. Potężnym elfickim Mistrzu Żywiołów – Xenomie Srebrzystym i szlachetnej Elfce – Fechtmistrzyni Astrantii. Los tego pierwszego nieznany jest Dawcom Imion, ale o Astrantii słyszałem, że zdarza się jej do tej pory bywać w Throalu. Kto wie? Może się kiedyś od niej nauczę jakichś przydatnych trików lub manewrów.

Setnie natomiast rozbawiła mnie opowieść Frrrrrrr o grupie Adeptów, z którymi także przez kilka dni podróżował. Nieszczęśni Orkowie i Troll, nie mogąc znieść podejścia do życia Wietrzniaka, po kilku wspólnych dobach, kazali mu się oddalić z prędkością wiatru, lub poznać siłę ich argumentu siły. Z opisu nietypowych instrumentów muzycznych jakie posiadali ci Adepci, mogę śmiało wnosić, że był to Kamienny Zespół, którego występ widziałem w Throalu.

Wracając do naszej przygody, ostatecznie udało się nam znaleźć przed jaskinią nadającą się na umieszczenie w niej Kaeru. Najbardziej prawdopodobne miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę gdyż po kilkunastu krokach rozpoznaliśmy na skale efekty działania narzędzi Krasnoludów i Ludzi. Kiedy zaczęliśmy zwiedzać podziemia, odkryliśmy zabezpieczony magią pokój, w którym przechowywane były trzy kryształowe trumny. W dwóch z nich znajdowali się Dawcy Imion wyglądający na ledwo żywych, a naznaczeni podobnymi śladami Magii Krwi, jak wiekowy Elf, który poprosił nas o pomoc.

Chcąc uwolnić jednego z Dawców Imion, nagle poczułem potężne uderzenie w plecy. Moja nowa kolczuga była rozerwana, ale nie dostrzegłem napastnika. Po kilku podobnych uderzeniach, które spadły na moich towarzyszy pozornie znikąd, wreszcie naszym oczom ukazał się przeciwnik. Był to ten sam konstrukt Horrora, z którym walczyliśmy w Kaerze Varenna. Obcięta przez Liliannę głowa stwora, przyszyta teraz była nicią, zaś wściekłość nadawała mu sił. Udało się nam parszywca odegnać, ale nie potrafiliśmy go dopaść i ostatecznie zabić. Zdołał on mocno dać się nam we znaki, a jego potężne czary pokiereszowały nie tylko mnie.

Po odsapnięciu i wyleczeniu części ze świeżo nabytych obrażeń, udaliśmy się w głąb Kaeru. Dosyć szybko natrafiliśmy na pomieszczenie, w którym mogła zakończyć się nasza przygoda. W pomieszczeniu na sześciu z siedmiu cokołów stały ogromne jaja. Od razu mogłem założyć, że złożyć musiała je jakaś z istot smoczych. Zanim jednak mieliśmy okazję je zbadać, czy też przyjrzeć się plugawej mazi, która je pokrywała, natknęliśmy się na grupę innych Dawców Imion. Wyglądający na starca Elf, ubrany w ewidentnie ksenomanckie szaty nakazał swoim podwładnym zabicie nas.

I tak znowu stanęliśmy naprzeciw Dawców Imion, obdarzonych mocami Talentów. Poza niegodziwym Ksenomantą, naprzeciw nas stał Ork Fechtmistrz, dwa dziwacznie wyglądające Wietrzniaki oraz grupa żywotrupów. Oczywiście rzuciłem się do walki z Fechtmistrzem, ciekaw będąc czy ma on mi do zaoferowania jakiś wiekopomny pojedynek. Fechtmistrz co prawda całkiem dzielnie sobie radził z naszym orkowym Kawalerzystą-Zbrojmistrzem, ale ze mną nie poszło mu tak łatwo. Okazało się, że jego technika, podobnie jak banalne szyderstwa, którymi rzucał, nie powalały na kolana. Trzeba jednak przyznać, że walczył ładniej niż ktokolwiek, z kim miałem do tej pory do czynienia. Po kilku młynkach i zwodach, otrzymawszy raptem dwa ciosy, w tym tylko jedną naprawdę ciężką ranę, mieczem mych przodków zręcznie rozciąłem mu tętnicę szyjną, zaś celnym kopniakiem i uderzeniem głowicy mej drugiej broni powaliłem na ziemię.

Moi przyjaciele przez ten czas starali się unieszkodliwić maga, który ciskał w nich niszczącymi czarami. Jego pierwsze zaklęcia zdecydowanie zmniejszyły możliwości Marva. Na szczęście Drużyna Kaeru Nadzieja była dobrze przygotowana i nawet ponowne pojawienie się konstruktu Horrora, który już dwa razy nas nękał, nie przeszkodziło nam zwyciężyć. Ksenomanta został w brawurowy sposób powalony przez Navrika. Niestety okupione to zostało strasznym czynem. Młody Człowiek aby upewnić się, że osiągnie sukces zadał sobie potężną ranę i użył Magii Krwi. Młodsze rasy niestety są zbyt nieroztropne by pamiętać o straszliwych skutkach jakie takie zachowanie może wywołać. Elficki Ksenomanta ostatecznie skończył plugawe życie dobity przez Haraga. Z Wietrzniakami poradził sobie Frrrrrrr wraz z Marvem, a ja zręcznym ciosem ponownie odciąłem głowę konstruktowi Horrora. Był to ruch godny najlepszych krawców, gdyż miecz mój celnie przeciął świeże szwy, którymi przyszyto odrąbaną głowę stwora. Pozostałe przy nieżyciu żywotrupy nie stanowiły dla nas najmniejszego zagrożenia.
Mogliśmy wreszcie odsapnąć i rozejrzeć się po okolicy.
Ostatnio zmieniony przez razan 2011-01-19, 15:14, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-21, 14:39   

Smocze jaja

Kolejna wizyta w Throalu

Klątwa




Kaer w którym pokonaliśmy niegodziwego Ksenomantę oraz jego sługusów przyniósł nam rozwiązanie tajemnicy, z którą się zmagaliśmy od kilku dni. Elf ten okazał się być tym niegodziwym magiem, o którym wspominały kroniki Kaeru Varenna. Tym samym, który sprowadził nieszczęście i zgubę na swoje schronienie. To także o nim mówił Maruvilowi duch uwięziony w kościanym kręgu.

Nieszczęśni Dawcy Imion uwięzieniu w kryształowych trumnach w jednym z pomieszczeń Kaeru byli w rzeczywistości Smokowcami. Słyszałem kiedyś legendy o tych stworzeniach, potrafiących upodobnić się do zwykłych śmiertelników a służących podłym i niegodziwym gadom jak ten, który onegdaj pożarł nieszczęsną Królową Dalię. Mimo potęgi, którą przedstawiali oni sami oraz ich smoczy pan, Smokowcy nie zdołali uczynić tego, co wyszło bez większych problemów skromnej Drużynie Kaeru Nadzieja. Okazało się także, iż wspominany wielokroć wiekowy Elf był również jednym z nich, któremu udało się uciec, ale przypłacając to osłabionym wzorcem i utratą pamięci.

Jaja, które odkryliśmy tuż przed walką z Ksenomantą były do niedawna w pieczy Wielkiego Smoka Lodoskrzydłego. O tym gadzie oczywiście także słyszałem legendy jeszcze sprzed Pogromu. Te z kolei mówiły, że nie jest on tak niegodziwy jak morderca Alamaise i nawet stara się pomagać mieszkańcom Barsawii. Niewątpliwie takim właśnie stara się ukazać prostym Krasnoludom i Ludziom, ale Elfów już tak łatwo nie zwiedzie. W każdym razie ów potężny gad utracił trójkę wyszkolonych Smokowców, kilka jaj, których podobno strzegł, jak również figurkę w kształcie Smoka, na której ogromnie mu zależało, a którą zdobyliśmy kilka dni wcześniej w siedzibie sług Horrora. Nikt inny jak Zaratustran i jego kompania zdołali odzyskać to czego nie udało się Smokowi.

Zwróciliśmy ostatecznie utracone dobra panu uratowanych Smokowców. Zostaliśmy nawet doprowadzeni w góry Throalskie do jego podobno sławnej na cały świat siedziby. Gdyby uznawać Smoki za zwierzęta, powiedziałbym, że są najpiękniejszymi drapieżnikami na świecie. Wiedząc jednak, że zwane są one przez magów nawet Twórcami Imion, określiłbym je jako przerażające. I właśnie taki przerażający Dawca Imion osobiście nam podziękował, a nawet uścisnął rękę każdemu z nas. Przyjął co prawda kształt Dawcy Imion, ale zdecydowanie dziwnie było ściskać kończynę, która w mgnieniu oka mogłaby zmiażdżyć piszącego niniejsze słowa.

Moi towarzysze czuli się w jakiś sposób dumni, że pomogliśmy Lodoskrzydłemu, ja natomiast osobiście wolałbym by okazało się, iż ratowaliśmy nieszczęsnego Elfa a nie Smoka. Nie należy jednak niedoceniać tego, że gad ten obiecał odpowiedzieć kiedyś nam na jedno pytanie. Nie omieszkamy wykorzystać tego w chwili, która będzie dla nas najodpowiedniejsza. Może ten jeden raz legendy o smoczych zdradach czy podstępach się nie potwierdzą. Nie bez znaczenia miała także pewna kwota srebra, którą wynieśliśmy ze smoczego leża.

W każdym razie, po tych przygodach udaliśmy się do Throalu gdzie wszyscy moi przyjaciele chcieli szkolić się wśród dostępnych tam potężnych Adeptów. Moi Towarzysze wkraczający do podziemnego królestwa po raz pierwszy, byli zachwyceni wrotami Throalu w stopniu podobnym jak ja jakiś czas wcześniej. Wynajęliśmy kawałek zacnej gospody, którą niestety nie była „Kiść Winogron”. Nie chciałem sypiać w innym miejscu niż oni – w końcu nasza Drużyna była drużyną. W związku z tym jedynie kilkunastokrotnie odwiedziłem piękną Kathieri i jej przybytek, aby skosztować tamtejszego zacnego jadła i wina. Po naszej ostatniej przygodzie udało się nam zaoszczędzić kilka srebrników, więc małe przyjemności się mi należały. Poza tym, w gospodzie, w której się zatrzymaliśmy, dosyć szybko w kuchni pojawiła się Lilianna i przejęła tam pewien zakres władzy. Za jej sprawą zawsze dostawaliśmy tam porządne domowe jedzenie. Problem w tym, że smaczne ludzkie jedzenie nie umywa się nawet do doskonałych elfich dań, w których zdążyłem się już rozsmakować.

W wolnej chwili oczywiście także ja zająłem się szkoleniem na szósty już krąg mojej Dyscypliny. Skierowano mnie do Królewskiej Gildii Trenerów, która z wielką chęcią zajmowała się szkoleniem ambitnych Adeptów. Okazało się, że aby zostać przeszkolony przez członka tej gildii, musiałem stoczyć jednego wieczoru pojedynek z innym Adeptem w Królewskim Audytorium. Czym prędzej zgodziłem się wiedząc, że będzie to wspaniałe przeżycie. I tak właśnie było. Wieczorem na trybunach Audytorium znalazło się kilka tysięcy Dawców Imion, a wśród Adeptów, którzy mieli toczyć pojedynki byli przedstawiciele większości Dyscyplin bojowych, oraz dwóch magicznych. Przyznam, że z zaciekawieniem patrzyłem na walkę dwóch Wojowników, którzy reprezentowali całkiem inne style walki. Oczywiście Obsydianin nie mógł przegrać z Wietrzniakiem, ale pokonanie go, zajęło olbrzymowi niemal trzy minuty.

W końcu przyszła moja kolej, kiedy stanąłem na wprost Trolla zwącego się Garmak Szybkie Pchnięcie. Był tak jak ja Fechtmistrzem Piątego Kręgu i przybył do Throalu z dalekich Lśniących Szczytów, gdzie wcześniejsze nauki pobierał w jakimś klanie należącym do przymierza Kamiennych Pazurów. Co mocno mnie zdziwiło, posługiwał się on dwoma połyskującymi sztyletami z niebieskawego kryształu. Zakładałem, że będę musiał parować potężne ciosy topora i uderzenia tarczą, ale mój pojedynek okazał się trudniejszy. Półmetrowej długości sztylety latały wokół mnie z błyskawiczną szybkością. Miecz moich przodków doskonale sprawdzał się do zbijania ciosów mojego przeciwnika, ale niestety, z podobną sprawnością były ripostowane moje uderzenia. Kiedy użyłem całej swej siły by powstrzymać równoległe dwa pchnięcia sztyletami, otrzymałem zaskakujący kopniak, który posłał mnie niemal dwa metry w górę i co najmniej cztery do tyłu. Ignorując ból złamanego bez wątpienia żebra, szybko przeturlałem się unikając kolejnych razów i podniosłem. Przyjąłem najtrudniejszą do pokonania pozycję, jaką z danym momencie dało się osiągnąć i czekałem na atak Garmaka. Kiedy trzy z jego uderzeń zostały przeze mnie zbite, mój prosty cios przebił na wylot brzuch Trolla.

Wiedziałem, że nie powinienem go zabić tym ciosem – w końcu chroniła go magia Talentu Wytrzymałości – ale nie sądziłem, że nie zrobię na nim większego wrażenia. Garmak Szybkie Pchnięcie, nie przejmując się wbitym w niego mieczem, wyrwanym właśnie z moich rąk, zaatakował jak szaleniec. Przez kilkanaście sekund odbijałem drugą ze swoich broni jego ciosy, patrząc jak krew tryska mu z brzucha i pleców. W tym momencie między nas bezpośrednio z trybun wskoczyła ubrana kolorowo kobieta T’skrang, która bez większego problemu, przy pomocy swoich rapierów pozbawiła Trolla broni i ogłosiła wszem, że walka zakończyła się. Tak właśnie poznałem moją nową nauczycielkę – Tisquiltlessę. Zarówno ja jak i Garmak dostaliśmy od razu po eliksirze leczenia i opuściliśmy scenę wśród braw i okrzyków gawiedzi.

Udałem się do Navrika by nastawił mi pęknięte kości i skierował na mnie leczącą moc Garlen. Eliksir oczywiście zostawiłem sobie na późniejszą chwilę, kiedy bardziej się może przydać. Przez kolejne tygodnie Tisquiltlessa szkoliła mnie, Garmaka i jeszcze dwójkę młodych Krasnoludów, pokazując zupełnie inny styl walki niż w swoim czasie Anak’ian. Po zakończonym szkoleniu odniosłem wrażenie, że Garmak mnie nawet polubił. Trzeba być chyba szalonym Kryształowym Łupieżcą aby odczuwać sympatię do Dawcy Imion, który nadział cię na miecz.

Wieczorem w gospodzie zacząłem medytować nowo nabyte Talenty. Przez kilka kolejnych dni, spędzałem południa na malowaniu, czytaniu ksiąg w Wielkiej Bibliotece oraz beztroskim flircie z młodymi Elfkami i ludzkimi kobietami, które pojawiały się w naszej gospodzie bądź w „Kiści Winogron”. Jedna z tych ostatnich chciała nawet ordynarnie zaciągnąć mnie do łóżka po kilku kieliszkach wina, ale na szczęście silna wola jest jedynym z moich doskonalszych atrybutów. Nie żeby na swój sympatyczny i prosty sposób mi się nie podobała. Po prostu nie chciałbym w takich banalnych okolicznościach tracić swej niewinności. Nie miejsce to na tę historię w każdym razie.

Moi przyjaciele również nie próżnowali i również zdobywali szlify w swych Dyscyplinach. Harag został nawet członkiem miejscowej Gildii Producentów Pancerzy i Zbrojmistrzów. Któregoś wieczora kiedy medytowałem kolejny swój Talent dobiegł mnie ryk wspomnianego przed chwilą Orka: „Tak nie może być!” Nie wyrwało mnie to z transu, czego nie mogę powiedzieć o zjawisku, które nadeszło po chwili. Ukazała mi się wizja Krasnoluda, który był ubrany podobnie do księcia zwanego Cedrykiem Samozwańcem, którego ciało znaleźliśmy w jego krypcie. W jakiś sposób od razu moja medytacja zakończyła się.

Dowiedziałem się, że moi towarzysze mieli podobne wizje, choć Krasnolud w niektórych wyglądał trochę inaczej. Po kilku kolejnych próbach wiedzieliśmy już, że nie uda nam się wymedytować żadnego Talentu, jeśli nie usuniemy ciążącej na nas klątwy. A jasnym było, że to właśnie to same przekleństwo, o którym wspominał nam przed kilkoma tygodniami Frrrrrrr. Swoją drogą gdzie on się udał po naszym starciu z Ksenomantą i wizytą w tamtym Kaerze – nie potrafię powiedzieć.
Musieliśmy więc sami ustalić jak się pozbyć klątwy. Po wielu dyskusjach postanowiliśmy odzyskać koronę księcia Cedryka, którą wydobyliśmy z jego grobowca oraz odwiedzić ten grobowiec. Korona została przez Haraga sprzedana Elfickiemu Trubadurowi w Mieście Domu Syrtis i tam się udaliśmy.
Ostatnio zmieniony przez razan 2011-01-21, 14:43, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-24, 13:37   

Pół roku wśród ziomków

Wymarsz ku kolejnej przygodzie



Zaokrętowaliśmy się na powietrznym okręcie, który akurat leciał do Miasta Klifów. Wrażenie jakie zrobiła na mnie podróż tą drogą było olśniewające. Wcześniej kilkukrotnie myślałem, o doli Powietrznych Żeglarzy, ale tego dnia uznałem, że muszę zostać jednym z nich. Zawsze imponowały mi historie o tym, jak radzą sobie oni z przeciwnościami losu w sposób ambitny i sprytny. Teraz natomiast pokochałem wizję szerokiego świata, na który mogę spojrzeć z góry by na raz zobaczyć jego różnorakie cuda. Obrót głowy dzielił widok śniegów lśniących na szczytach gór od widoku połyskującego Węża płynącego przez całą Barsawię czy innych cudownych zjawisk, w które ta ziemia obfitowała.

W Mieście Syrtis dowiedzieliśmy się, że koronę odkupił od Trubadura jakiś Krasnoludzki baron z Szelmowskiego Jaru – małej doliny w górach Throalskich. My byliśmy niepocieszeni wizją kolejnej dalekiej wyprawy, a Lilianna dodatkowo odmową Elfa. Dziewczę chciało się bowiem szkolić na Trubadura u tego przedstawiciela naszej rasy. Zaciekawiło mnie to, gdyż w dalszej perspektywie również ja chcę podążyć tą ścieżką. Niemniej nastawienie Elfa do opowieści Lilianny o Cedryku wskazało mi na to, że sercem jest mu bliżej profesji kupca niż Dyscyplinie Trubadura. Spędziłem onegdaj wiele dni na rozmowach z najlepszym Trubadurem Kaeru Nadzieja, który w swoim czasie nawet chciał bym został jego uczniem i mogę powiedzieć, że ten Elf mógłby mu najwyżej buty czyścić.

Chcąc udać się ponownie w strony Troalu musieliśmy już płynąć rzeką. Jako, że po drodze była Nowa Nadzieja, wstydem byłoby nie odwiedzić ziomków. Na miejscu zobaczyliśmy coraz lepiej rozwijające się miasto. Przybyli nawet do niego nowi mieszkańcy szukający tu pracy. W mieście na dodatek miała być dziś uczta z powodu pierwszych narodzin dziecka po wyjściu z Kaeru. Z rana po zabawie, postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze na tydzień by En mogła spokojnie popracować nad sporządzeniem nowych eliksirów. Ja dowiedziałem się niestety, że Anak’ian zdążył odejść z tego świata. Nie pokonali go przeciwnicy, a wiek. Tego przeciwnika ostatecznie nikomu nie udało się pokonać. Mój elficki nauczyciel pozostawił mi dziennik, w którym za zapiskami dotyczącymi naszej Dyscypliny ukrył przepis wykonania zabójczego Manewru, którym można ostatecznie pokonać przeciwnika.

Co do innych znajomych, to zarówno moja matka jak i siostra nie wróciły jeszcze z wyprawy do Smoczej Puszczy. Te Elfy, które przybyły stamtąd do naszej wioski nie chciały nawet mówić jak wygląda teraz to miejsce. Śliczna siostra Mirim także udała się szukać przygód, ale pozostali członkowie rodzin Drużyny Kaeru Nadzieja byli na miejscu i mieli się doskonale. Najlepiej chyba Dalbarowie, którzy nadal trzymali władzę w społeczności Nowej Nadziei. W trakcie pierwszych dni pobytu w Nowej Nadziei Harag odebrał poród źrebaka, którego za moją podpowiedzią nazwał Imieniem Niezłomny.

Po kilku dniach okazało się, że zostaniemy tutaj odrobinę dłużej, gdyż Marv i Harag zaczęli zajmować się tworzeniem magicznej broni, a Navrik z moją pomocą przygotowywał bibliotekę miejską. Później z Lilianną i Władcami Zwierząt udaliśmy po nasze wierzchowce, które zostały w Throalu. Przez ten cały czas Powietrzna Żeglarka przedstawiała mi wizję swej Dyscypliny i dawała coraz to nowe zadania związane z nawigacją, wiedzą o okrętach i innych praktycznych aspektach tej ścieżki. Po powrocie, każdy zajmował się swoimi sprawami. Dzięki pracy Haraga zostałem niemal ostatnim z członków Drużyny Kaeru Nadzieja, który nie dysponował magiczną bronią. Oczywiście umagicznienie miecza moich przodków przy jego potencjale byłoby dlań pewnie dziecinną igraszką, ale to mój postępek musiał to uczynić.
Ostatecznie w Nowej Nadziei spędziliśmy pół roku. Ja namalowałem kilka obrazów, dowiedziałem się też większości o Dyscyplinie Powietrznego Żaglarza. Nie mogłem jednak podążyć jeszcze jej ścieżką, nie mogąc medytować. Har wyprodukował kilka bardzo silnych, acz prymitywnie wyglądających narzędzi do zadawania śmierci. En i Lilianna sporządziły zapas eliksirów, które mogły ocalić nam kiedyś życie. Navrik zaś uporządkował księgi pochodzące z Kaeru Nadzieja i założył trzy różne ich indeksy w naszej nowej bibliotece. Ja ze swojej strony zdeponowałem w niej tomy wyciągnięte z Kaeru Varenna. Mam nadzieję, że w ciągu roku biblioteka ta doczeka się murowanego przybytku, bo zamierzam uczynić ją konkurującą z księgozbiorami wielkich miast Barsawii, o których słyszałem. Urupa, Jerris czy Lepos będą zazdrościły unikatowych dzieł Nowej Nadziei. Nie powinno zająć nam to więcej niż pięćdziesiąt czy może sto lat.

W trakcie pobytu w naszym mieście odwiedziliśmy także położony nieopodal grobowiec Cedryka, który oczywiście nie miał żadnych zabezpieczeń powodujących pojawienie się klątwy. Musieliśmy więc odnaleźć koronę księcia i albo zwrócić ją jego potomkom, albo złożyć w jego grobie. Udaliśmy się więc po raz kolejny w Góry Throalskie. Po kilku dniach marszu dotarliśmy do malutkiego kasztelu w Szelmowskim Jarze, którego baron okazał się być bardzo sympatycznym Krasnoludem. Co prawda mieliśmy problem z dostaniem się wcześniej do jednej z wiosek należących do barona, ale Mirim już po dwóch godzinach zdołała wyrzeźbić coś pięknego i miejscowi nam zaufali.

Na nasze nieszczęście korona została oddana w zamian za pieniądze kolejnemu z pobliskich baronów, do którego znowu musieliśmy się udać. Wybraliśmy drogę owianym złą sławą tunelem. Po jednym dniu niewygodnej pieszej podróży w niskim przejściu okazało się, że zaginione karawany musiały padać tu ofiarą żarłocznych jaskiniowych krabów. My też niemal padliśmy ich ofiarą, gdyż Mirim widząc, że nadchodzą nie uznała za stosowne poinformować nas o tym. Wydobywszy się jednak z zaskoczenia odnosząc jedynie kilka ran, pokonaliśmy przerośnięte zwierzęta. Nowy magiczny berdysz Marva doskonale się sprawdził i mocarna zbroja Krabów nie stanowiła dla niego przeszkody.

Kolejne dwa dni nie widzieliśmy słońca, aż wreszcie odnaleźliśmy wyjście z tunelów. Włości tego barona były o wiele większe, ale on sam był bardzo podobny do swego kuzyna z Szelmowskiego Jaru. Usłyszawszy o ciążącej nad nami klątwie powiedział, że jest gotów odstąpić nam koronę. Wymagało to od nas jedynie małej przysługi. Mieliśmy udać się do jednej z kopalni i pokonać zło, które się tam zagnieździło. Biorąc pod uwagę, że kopalnia ta była częścią dawnego królestwa Brazy, nie musiało być to łatwe zadanie. Cóż, na ile słyszałem, takie miejsca u stóp garahamickich osiedli potrafią być zamieszkałe przez wszelakie stwory i bestie z Horrorami włącznie. Zapowiadała się nowa niebezpieczna przygoda.
Ostatnio zmieniony przez razan 2011-01-24, 13:38, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
razan 
Czeladnik V Kręgu


Dołączył: 16 Paź 2007
Posty: 143
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-26, 14:39   

Zmiana planów

Podziemia

Pech za pechem




Plan jawił się początkowo bardzo jasno. Mieliśmy udać się do krasnoludzkich kopalni, łączących się z owianym złą sławą Królestwem Brazy i pokonać zagnieżdżone tam istoty. Uzyskaliśmy niedokładną informację z czym konkretnie mamy walczyć. Słyszeliśmy mianowicie jakieś historie o nieokreślonych stworzeniach, które pluły kwasem i przegnały Krasnoludów z ich miejsca pracy.

Próbując dowiedzieć się więcej o samej kopalni i podpytać Krasnoludy o ich spotkania z istotami, które przejęły kopalnię, natrafiliśmy na nową możliwość pozbycia się klątwy ciążącej nam coraz bardziej. W tej małej baronii istniała grupka malkontentów, którzy chętnie zrobiliby zamianę w gronie osób nią władających. Oferowali nam koronę Cedryka jeżeli bylibyśmy skłonni im pomóc w osiągnięciu sukcesu. Po trwającej chwilę naradzie zdecydowaliśmy się jednak nie mieszać w miejscową politykę. Jakkolwiek zapewne pokonanie wszystkich wojów barona nie sprawiłoby nam trudności, to nie jesteśmy jakimiś Łupieżcami, by uciekać się do takiego pozbywania się problemów.

Kolejną, bardziej honorową możliwość przedstawił nam żyjący w tych stronach Ksenomanta. Powiedział, że korona zostanie nam oddana jeżeli odnajdziemy zagubiony w jaskini magiczny młot. Narzędzie to było rodową pamiątką tutejszych krasnoludów i według maga baron z wielką chęcią miał wymienić je na koronę scytyjskiego księcia. Przedstawiało się to o wiele prościej niż szukanie nieokreślonych stworów po ogromnych kopalniach i jaskiniach. Zgodziliśmy się na tę alternatywę i dostaliśmy w miarę dokładne wskazówki jak odnaleźć młot.

Schodząc do jaskini byliśmy przygotowani na wiele. Cena jaką zapłaciliśmy była jednakowoż większa niż taka na którą zgodziłby się świadomy jej Dawca Imion.

Pierwszą przykrą niespodzianką były stare schody prowadzące do jednego z szybów. Widząc, że są one przegniłe, Navrik zdecydował się nam pomóc i rzucił przydatne zaklęcie, którego nauczył się w ostatnim czasie. Będąc świeżo upieczonym Adeptem dyscypliny Czarodzieja, mój przyjaciel szybko chłonął wiedzę. Niestety nie przyswajał on jej dostatecznie dokładnie. Czar lewitacji, który stworzył niewidoczną magiczną platformę pod nami był bardzo pomocny. Niestety aby unieść nas wszystkich, należało rzucić go kilka razy, czego młody mag najwyraźniej nie doczytał. Kiedy na platformę wkroczyła Mirim, magia przestała działać i wszyscy runęliśmy dwadzieścia metrów w dół.

Większość z nas zdołała się złapać schodów, ale jedynie Harag utrzymał się na nich i zdołał wdrapać. Zarówno ja, jak i Mirim oraz Marv spadliśmy boleśnie na ziemię. Lilianna utrzymała się w powietrzu dzięki magii swej dyscypliny, Marv jednak nie zdołał tego uczynić pomimo wcześniejszego nauczenia się od niej Talentu pozwalającego na chwytanie wiatru. Odniesione obrażenia może nie były śmiertelne, ale zaczęliśmy badanie jaskiń mocno poturbowani.
Dalej okazało się, że czeka nas pokonanie wielu pułapek zastawionych prawdopodobnie przez Krasnoludy, choć w kopalni nie miało to według nas żadnego sensu. Jedna z nich zatrzaskując się sprawiła, że Har stracił kolejną nogę. Była to na szczęście jego drewniana noga i zdołał ją szybko wymienić na jedną z zapasowych, w które zawsze był wyposażony. Kolejna pułapka uwięziła na kilka chwil Navrika i Orka wśród ostrzy które wyskoczyły nagle ze ściany. Udało mi się ich uwolnić na chwilę przed pojawieniem się dziwnych mieszkańców podziemi. Schowaliśmy się przy zgaszonym świetle w odchodzącej od korytarza szczelinie i obserwowaliśmy grupkę obdartych Krasnoludów prowadzącą jakieś owinięte łachmanami, biegające na czterech łapach stwory, które przemknęły koło nas.

W końcu dotarliśmy do głębokiej studni, przez którą mieliśmy przepłynąć zgodnie z opisem Krasnoludów. Zanim zanurkowaliśmy, Auraya rozbroiła pułapkę strzegącą tego przejścia i choć raz tego dnia uniknęliśmy zagrożenia. Przepłynęliśmy sprawnie i mogliśmy dalej penetrować opuszczoną kopalnię. Staraliśmy się przy tym nie zostawiać żadnych śladów, które skierowałyby na nas aktualnych mieszkańców tego miejsca.

Następną przeszkodą były jakieś przedziwne magiczne nietoperze, które zaatakowały nas nad rozpadliną w jednym z pomieszczeń podziemi. Harag został w jakiś sposób sparaliżowany przez nie, a ich piski skierowane na niego sprawiły, że wszystkie flakoniki z eliksirami, które miał przy sobie pękły w jednej chwili. Chwilę potem latające stworzenia zaczęły atakować nieruchomego Orka. Plątało się ich wokół niego mrowie i trudno powiedzieć czy byśmy byli w stanie przegonić je zanim pokąsany biedak by się wykrwawił. Na szczęście Marv użył jednego ze swoich Talentów i zawładnął jednym z nietoperzy. Stając się małym ssakiem, nakłonił pozostałe z nich do szybkiej ucieczki, co prawdopodobnie uratowało Haraga.

Odnieśliśmy więc kolejne rany i straciliśmy bezcenne eliksiry leczenia oraz jeden eliksir ostatniej szansy, ale byliśmy gotowi do dalszej drogi. Najpierw przez jakąś wyrwę zobaczyliśmy cel naszej podróżny w postaci doskonale wyposażonej krasnoludzkiej kuźni położonej kilka poziomów niżej, a w końcu dotarliśmy do rozgałęzienia w którym znajdowały się różnorakie krasnoludzkie sztolnie oraz widziane wcześniej miejsce. Nie było tutaj co prawda opisanej idącej w lewo drogi prowadzącej do magicznego młota, ale była brama pasująca do opisu Ksenomanty. Tyle, że była rozbita przez jakieś pojedyncze uderzenie nieznanej nam mocarnej istoty i leżała teraz w kawałkach przed spostrzeżoną wcześniej kuźnią. W kuźni znajdowały się wzmocnione magią przyrządy należące do wspaniałych Zbrojmistrzów, nie było wśród nich jednak poszukiwanego przez nas mistycznego narzędzia. Mimo to, przedmioty te niemal dosłownie zaczarowały Haraga. Pod wpływem chwili Ork zdecydował się na nową ścieżkę w swoim życiu i oznajmił wszem, że zostaje Głosicielem Upandala. Wśród buchających ogniem magicznych palenisk kuźni głos jego brzmiał donośnie i pewnie.

Niemniej wciąż nie mieliśmy tego, po co przyszliśmy. Uznaliśmy tedy, że pójdziemy korytarzem, nad który widniał mało czytelny napis „Do Skarbca”. Po kilkudziesięciu krokach zatrzasnęły się za nami kamienne ukryte drzwi, a kolejne zaczęły się zamykać przed naszymi oczyma. Ruszyliśmy czym prędzej przed siebie, po to jedynie, aby głupio wpaść w kolejną pułapkę. Potężne pociski zaczęły rozrywać nas na strzępy. Przez niemal minutę otrzymywaliśmy obrażenia, które powaliłyby rosłego grzmotorożca. Gdyby nie magia ziemi, zapewne nie przeżylibyśmy tej nauczki, ale ostatecznie wszyscy wyszliśmy z niej żywi. Pisząc te słowa zaznaczam, że nigdy jeszcze nie byłem tak pokiereszowany jak w tamtym momencie. Zresztą nie ja jeden.

Bilans przebycia tego korytarza był niezbyt korzystny. Navrik, który jako jedyny uniknął czaru wyzwolonego przez pułapkę, musiał znów użyć Magii Krwi by zniweczyć zaklęcie raniące jego siostrę. Moja przytomność wróciła dopiero kiedy nasz czarny Zbrojmistrz przejął część mych obrażeń na siebie. Świadomości Mirim tego dnia nie dało się już przywrócić. Dodatkowo okazało się, że na końcu drogi nie czekał żaden skarbiec, a napis miał jedynie sprowadzić śmierć na złodziei, którzy zamarzyliby o krasnoludzkim złocie. W taki oto sposób zostaliśmy uwięzieni w pustym zamkniętym pomieszczeniu, ranni, obolali i w zdecydowanie złym nastroju. Chyba nie wspomniałem do tej pory czytelnikom, że jakkolwiek kransoludzki Ksenomanta nie wspominał nam nic o Horrorach zamieszkujących tutejszą przestrzeń astralną, to do najczystszych ona nie należała…

Pomimo tego, jedyną opcją wyjścia było przyzwanie żywiołaka, który by nam pomógł. Auraya, która nauczyła się ostatnio dokonywać takich rzeczy, osiągnęła zamierzony cel już za drugim razem. Zaczęła rozmawiać z przybyłym duchem żywiołu ziemi, który okazał się nie być w ciemię bity. Usłyszawszy kategoryczne stwierdzenie Aurayi by nie zwracał uwagi na Haraga, który w trakcie pertraktacji próbował do niego mówić, żywiołak uznał, że to po to został przyzwany. W ten prosty sposób prośba, której spełnienie Wietrzniaczka miała zagwarantowane, musiała zostać opłacona w inny sposób. Żywiołak otrzymał posiadany przez nas orichalk oraz esencję żywiołu ziemi i dopiero wtedy wykopał nam tunel, przez który przeszliśmy z powrotem do korytarza leżącego kilkadziesiąt metrów wcześniej.

Widząc, że nie ma młota w pomieszczeniach już spenetrowanych, moi przyjaciele zaczęli sprawdzać uprzednio opukaną przeze mnie ścianę po lewej stronie korytarza. Doszli oczywiście do tego samego wniosku co ja, natykając się na litą skałę. Marv jednak nie dał się zmylić. Tak długo uderzał łomem w skałę, aż cios jego przebił się na wylot i rozwiał iluzję ściany. Chwilę później każdy z nas zdołał uczynić podobnie i przez kamienną bramę weszliśmy do miejsca w którym ukryte były Błogosławieństwa Upandala.

Odkryłem, że narzędzia kamieniarskie, na które się natknęliśmy w tym krótkim korytarzu, zostały pobłogosławione przez Pasję i dawały ich dzierżycielom możliwość poprawiania niedoróbek jakie pojawiły się w ich pracy twórczej. Słyszałem kiedyś o tego typu mistycznych przedmiotach, choć to oczywiste, że Upandal raczej nie obdarował łaską wielu malarzy, takich jak ja. Wśród narzędzi tych był oczywiście młot, będący celem naszej wyprawy pod ziemię. Przy przedmiotach znajdowała się też przestroga nakazująca strzec się Dawcom Imion, którzy chcieliby je zabrać. Auraya szybko odkryła, że każdy z nich strzeżony jest przez magiczny glif, który połączony jest z pozostałymi. Wietrzniaczka nie miała możliwości samodzielnego rozbrojenia żadnego z nich bez uruchomienia pułapki przy pozostałych trzech.

Kiedyśmy tak deliberowali na temat sposobów wyciągnięcia Błogosławieństw Upandala, usłyszeliśmy odgłosy dochodzące z korytarza, z którego tutaj przeszliśmy. Dyskretnie spojrzeliśmy w tamtą stronę wiedząc, że chroni nas magia iluzji, którą my akurat pokonaliśmy, ale inni – jeśli Pasje były łaskawe – już nie koniecznie. Otóż którąś z dróg wiodących przez te opuszczone kopalnie, dotarły do nas te same Krasnoludy wraz z dziwnymi stworami, które widzieliśmy na górze. Ewidentnie nas szukali – Krasnoludy się rozglądały a stwory węszyły wszędzie wokół. Na szczęście ściana, którą widzieli była doskonałą kryjówką i mimo podejrzeń, że jesteśmy gdzieś w pobliżu, nie zdołali nas odnaleźć. Zirytowany stwór splunął na ścianę i się odwrócił, a wokół niego pojawiło się jeszcze kilka podobnych ubranych w łachmany stworzeń, które przed chwilą były niewidoczne. Krasnoludy i ich podopieczni odeszli, mówiąc do siebie, że i tak nas gdzieś znajdą, a my z pewną dozą zaniepokojenia patrzyliśmy na dym unoszący się z miejsca gdzie kapnęły kwasowe plwociny paskudztwa.

Postanowiliśmy zabrać magiczne przedmioty i wracać stąd do cywilizacji. Ostatecznie Harag zdecydował się zaufać Upandalowi i razem z Marvem, który także w wolnych chwilach zajmował się ryciem runów i rzeźbiarstwem, w jednym momencie podnieśli wszystkie cztery przedmioty. Błyskawicznie, jak spod ziemi, pojawił się koło nas krasnolud zrobiony z metalu. Pomyślałbym, że to odlana rzeźba, gdyby się nie poruszał. Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą jednego z golemów – sztucznych stworów ożywionych dzięki magii, skonstruowanych by wypełniały jakiś cel. Ten akurat był strażnikiem Błogosławieństw Upandala, ale nie zaatakował nas a jedynie się nam przyglądał.

Okazało się, że w kopalni tej skonstruowany był przedziwny system ochrony. Droga powrotna zamknęła się za nami i dopóki nie odłożyliśmy magicznych przedmiotów na ich miejsce, nie dało się wyjść z tej części podziemi. Jedyną ewentualną drogą odwrotu był wyłom w ścianie kuźni, pod którym bezustannie buchał magiczny ogień, a przez który wcześniej zobaczyliśmy kuźnię z góry. Będąc wciąż mocno poturbowanymi postanowiliśmy odpocząć trzy dni w tym miejscu, aby wyleczyć rany i przygotować się do prawdopodobnej walki. W tym czasie badaliśmy zachowanie golema, który starał się nigdy nie spuszczać z oka powierzonych jego pieczy przedmiotów. Pozwalał on jednak na wyniesienie ich poza miejsce, gdzie były przez lata złożone i na korzystanie z nich przy pracy w kuźni.

Niestety trzeciego dnia, podczas odprawiania rytuału karmicznego w magicznej kuźni, Harag zwabił do siebie tutejsze dziwne stwory. Zobaczyły poruszającego się Dawcę Imion z miejsca, gdzie po raz pierwszy my zobaczyliśmy kuźnię. Zdecydowaliśmy, że trzeba działać szybko. Marv i Navrik błyskawicznie złapali wszystkie Błogosławieństwa Upandala poza młotem, po który nas wysłano i umieścili wysoko na jednej z płaskorzeźb poza zasięgiem golema. Kiedy golem próbował dosięgnąć narzędzi, HRR chwycił młot i pobiegł z nim do kuźni. Navrik i Auraya obrzucili kilkoma zaklęciami stwory, które myślały właśnie o przekroczeniu ognia i zaatakowaniu nas w pomieszczeniu. Kiedy ranne paskudztwa wycofały się kilka metrów usłyszeliśmy, że golem za nami zburzył ścianę by dosięgnąć upragnionych przedmiotów. Opatuliliśmy się naszymi płaszczami z espagry i przeskoczyliśmy przez ogień.

Płomienie jedynie liznęły moje ciało, ale inni mieli mniej szczęścia. Kilkoro z nas zostało solidnie poparzonych, ale wszyscy wciąż byliśmy w stanie biec. Dzieliło nas kilkadziesiąt metrów od niemal pionowej skały, w której szczelinie prześwitywał tunel przebyty przez nas kilka dni wcześniej. U góry widziałem jedynie kilkoro z tych podejrzanych obdartych Krasnoludów, ale usłyszałem od Aurayi, że w przestrzeni astralnej widoczne są także ich dziwne stworzenia, które potrafiły najwyraźniej kryć się przed moim wzrokiem. Navrik przygotował się tym razem odrobinę lepiej ze znajomości własnych czarów i gdy dobiegliśmy do ściany rzucił dwa zaklęcia lewitacji, które mogły unieść już nas wszystkich. Zaczęliśmy podnosić się w tempie kilkudziesięciu metrów na minutę. Auraya obrzucała kulami ognia ukryte tu i ówdzie na ścianie stworzenia, a my patrzyliśmy na golema, który wyskoczył z kuźni i podbiegł do miejsca gdzie jeszcze przed chwilą staliśmy.

Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Golem zaczął wbijać ręce i nogi w litą skałę i szedł w górę niczym po drabinie. Na szczęście zaklęcie Navrika prowadziło nas w górę szybciej niż siła golema. Kiedy byliśmy już raptem parę metrów od przejścia, w którym czekała nas walka, jedno z plujących kwasem stworzeń zeskoczyło na naszą magiczną platformę. Navrik rzucił coś w stylu „Żeby się nie zdziwił jak mu się uda tutaj wskoczyć” i nie skupił się wcale na utrzymaniu w górze kolejnej istoty. Zgodnie z jego planem stworzenie miało spaść w głęboką przepaść ponad trzydzieści metrów pod nami i tak się stało. Niestety pisząc, że Navrik poznał „odrobinę lepiej” własny czar, celowo nie użyłem określenia „dokładnie”. W momencie kiedy napastnik poleciał w dół, całe zaklęcie rozwiało się i spadliśmy w głęboką przepaść. Tym razem to Maruvil zdołał utrzymać się w powietrzu, a nie wyszło to Liliannie. Bezpieczni byli także Auraya, która jako Wietrzniak nie bała się wysokości, a także sam Navrik, który przed jakimś czasem rzucił na siebie trwałe Nazwane zaklęcie lotu. Wszyscy pozostali runęli w dół jak kamienie z urwiska.
Nie będę tego ubierał w literackie słowa. Zobaczyliśmy, że Lili, Har oraz Mirim nie przeżyli tego upadku. Ja miałem więcej szczęścia i spadłem najwidoczniej na któreś z nich. Nie złamawszy sobie nawet żadnej kości, spojrzałem na zeskakującego ze ściany golema, który znalazł się po chwili przy Haragu. Niewysoki – wydawałoby się – kolos jedną ręką podniósł ciało Orka i wyjął mu zza pasa młot, po czym skierował się do swojej części kopalni. Podniosłem się z bólem, patrząc jak Navrik ląduje przy swojej siostrze. Wiedziałem już, że oparta na Magii Krwi przysięga braterstwa będzie w stanie ożywić młodą Powietrzną Żeglarkę. Ta świadomość pozwoliła mi spojrzeć łaskawszym okiem na tę odmianę magii. Wiedziałem jednak, że obok leży jeszcze dwójka Dawców Imion, których Wzorce zaczynają gasnąć. Problem był taki, że posiadaliśmy jedynie jeden eliksir ostatniej szansy.

Ścisnąłem mocno oba miecze wiedząc, że zaraz mogę ich potrzebować. Wokół na pewno czaiły się ukryte te dziwne stworzenia, ja byłem ciężko ranny, a moi towarzysze rozbici sytuacją, która miała przed chwilą miejsce. To zdecydowanie nie była najbardziej pomyślna przygoda naszego życia.
Ostatnio zmieniony przez razan 2011-01-26, 14:40, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
sirserafin 
Czeladnik VII Kręgu
Human Archer


Wiek: 39
Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 610
Skąd: Częstochowa
Wysłany: 2011-01-27, 19:58   

No żesz ty, niezłe akcje tu odchodziły. Co chwila tak umykać śmierci. Bardzo ładnie. Ale z lewitacją to koncertowo zrąbaliście. Zadufanie Czarodzieja was zgubiło, jak nic.
_________________
W szkole, kiedy kumple zażywali narkotyki, ja wierzyłem w sprawiedliwość i uczciwość polityki...
Ostatnio zmieniony przez sirserafin 2011-01-28, 15:23, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
 
Piotrek 
Czeladnik VIII Kręgu


Wiek: 40
Dołączył: 24 Cze 2008
Posty: 379
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2011-01-28, 00:12   

Nie zadufanie czarodzieja tylko złośliwy MG :P
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template junglebook v 0.2 modified by Nasedo