Forum EARTHDAWN.PL
Forum fanów gry Earthdawn

Earthdawn - Historia drużyny Kaeru Nadzieja

razan - 2010-11-18, 14:46
Temat postu: Historia drużyny Kaeru Nadzieja
Mam nadzieję że gracz który ją spisuje zgodzi się na umieszczanie kolejnych stron swojej pracy tutaj. Jest to historia bardzo subiektywna, mimo że przecież prowadziłem każdą z przygód bardzo się wciągnąłem czytając opowieści z punktu widzenia jednej z postaci graczy.

Nową kampanię, nowymi postaciami, moi gracze rozpoczęli w kaerze już jako inicjowani adepci. Poprzednia, w RL chyba trwająca 5-6 lat kampania, zakończyła się śmiercią kilku postaci z Drużyny Tarcz Barsawi podczas walki ze sługami potężnego Horrora, pozostałe ścigane udały się na wygnanie do Indrissy i tak to zostawiliśmy. Czas w świecie gry ustaliłem na 15 lat po tych tragicznych wydarzeniach, czyli kolo 1530 Th.

Występują:
(postacie graczy)

1. Auraya - - wietrzniak Złodziej (w przyszłości Mistrzyni Żywiołów), głosicielka pasji Jaspree
2. Enn - człowiek Władczyni Zwierząt
3. Lili - Lilianna Questorius - człowiek Powietrzny Żeglarz, głosicielka pasji Garlen, siostra Navrika i Grava
4. Mirim - Mirime - elfia Łuczniczka
5. Grav Questorius - człowiek Czarodziej, tragicznie zmarły w spotkaniu z Jehutrą, brat Lili i Navrika
6. Hrr, Harag - Har'ragh'rogh - ork Zbrojmistrz (w przyszłości Kawalerzysta), o czarnej skórze i drewnianej lewej nodze
7. Marv - Maruvil Dalbar - człowiek Wojownik (w przyszłości Ksenomanta), głosiciel pasjii Thystonius
8. Navrik Questorius - człowiek Wojownik (w przyszłości Czarodziej),głosiciel pasji Garlen, brat Lili i Grava
9. Zar - Zaratustran - elfi Fechmistrz, głosiciel pasji Astendar
10. Sin - Sinis Xaran - człowiek Władca Zwierząt, głosiciel pasji Lochost (postać gracza po śmierci Grava)

11. Frrrrrrr Świst - wietrzniak Złodziej (od czasu do czasu gościnnie zjawia się na sesjach, przeważnie kradnąc 3/4 czasu sesji dla siebie, a reszcie drużyny to nie przeszkadza bo leżą pękając ze śmiechu patrząc na to co on wyrabia :P)

sirserafin - 2010-11-18, 14:56

No, no... czekam na kolejne wpisy.

A tutaj można poczytać o przygodach postaci (jeszcze nie drużyny) w kampaniach prowadzonych przez Habiba.

Edit:
9-10 graczy?! A u nas 4 na sesji to max, a czasem nawet za dużo...

razan - 2010-11-18, 15:40

Prawie wszyscy moi gracze to w RL pary/małżeństwa, wkręcili się w granie, więc z mniejszymi lub większymi problemami gramy takim małym rpg-owym oddziałem :P
razan - 2010-11-18, 15:42

Przygody dzielnej Drużyny Kaeru Nadzieja

„Kroniki Zaratustrana”


Opowiedziane przez Zaratustrana
– skromnego, acz otwartego Elfa, co wiedzą i przeżyciami swymi podzielić się zechciał.

Początki drużyny



Zdecydowałem się na opisanie naszych przygód, by potomni w Kaerze Nadzieja, a także ich potomkowie już poza Kaerem, poznali tych, którzy narażali dla nich życie. Każdego do wejścia na jego ścieżkę pchnęło coś innego. Czytajcie i poznajcie historię o naszych losach.

Nie mogę opowiedzieć bardzo dokładnie o początkach naszej grupy. Nie brałem udziału w pierwszych przygodach, a jedynie o nich słyszałem. Wiem, że moi przyjaciele spenetrowali porośnięte puszczą i zamieszkałe przez niebezpieczne dzikie zwierzęta obszary górnego piętra Kaeru. Zbadali też dokładnie część rejonów dolnego poziomu naszego schronienia.

O tamtej okolicy czytelnikowi należy się słów kilka, by mógł zrozumieć jakie niebezpieczeństwa groziły nam za każdym razem gdy się tam udawaliśmy. Miejsce to zostało niegdyś zniszczone w trakcie ataku Horrora na Kaer, a duchy wielu śmiałków walczących z bestią krążą tam niespokojnie. Dodatkowo zsyłani są tam od lat wszelcy szubrawcy, którzy naruszyli najważniejsze prawa Nadziei. Nie wiadomo czego można się po nich spodziewać i do czego ci Dawcy Imion są zdolni.

Moi przyjaciele w trakcie pierwszych eskapad napotkali tam jeszcze jedną mroczną pozostałość po czasach walki z Bestią. Jej plugawy pomiot, nazywany przez mistrzów magii Jehuthrą wciąż zagraża każdemu, kto zejdzie w tamte mroczne okolice. Nasi dzielni adepci przekonali się, iż wystarczy odrobinę mocniejsze źródło światła niż fluorescencyjny mech, by bestia się pojawiła i starała się odebrać im życie. Śmiałkowie kilkukrotnie stawali z nią do walki i ani razu nie udało się jej pokonać. Straszliwy stwór atakował z zaskoczenia, zakładał pułapki i używał swych mrocznych mocy. W efekcie walk z Jehuthrą moi przyjaciele zdołali poznać i opisać jej zdolności i taktykę, lecz jeden z nich – nasz dzielnych zbrojmistrz – okupił to stratą swojej nogi.

Poza zadaniami na pozostałych poziomach Kaeru, bohaterowie tej historii poznawali lepiej możnych naszego schronienia, takich jak moja szlachetna matka czy dzielny acz bezwzględny ojciec Marva, a także ich opinie na temat ważkich spraw dotyczących nas wszystkich. Odkryli spisek elfiego głosiciela Roshomona, który oszalał tak jak jego Pasja. Na skutek ich działań, które zapobiegły wielkiej klęsce całego Kaeru, zdrajca został zesłany tam gdzie jego miejsce – do innych wyrzutków. Nikt nie wiedział, że historia z jego udziałem nie zakończyła się tak łatwo. Ale to już opiszę następnym razem...

Sethariel - 2010-11-19, 17:11

Tako rzecze Zaratustran ;-)

Fajnie. Liczymy na więcej. Może zbierze się z tego jakiś ciekawy większy tekst.

Zrobiłem odstępy między niektórymi wierszami, by lepiej się czytało.

razan - 2010-11-21, 23:15

Poszukiwanie magicznej mapy


Walka z Głosicielem




Oto historia mojej pierwszej „prawdziwej” wyprawy na niższy poziom Kaeru. Mówię o pierwszej wyprawie z naszą drużyną, składającą się z różnych śmiałych adeptów, chcących czynić dobro na rzecz naszego Kaeru, a nie o jednym z dwóch zejść jakie zdarzyły mi się wraz z moim mistrzem - Anak’ianem w trakcie szkolenia na adepta. Stary fechtmistrz chciał mi w ten sposób pokazać, że ścieżka naszej dyscypliny nie prowadzi wyłącznie na salony i nie jest zmaganiem się tylko z uzbrojonymi dawcami imion, ale także ze strachem, niepewnością oraz ciemnością, w której nikt nie może zobaczyć wyćwiczonych serii zwodów, pchnięć i tym podobnych sztuczek. Ale nie to miało być przedmiotem tej opowieści.

Udaliśmy się w podziemia by odszukać pewne cenne rzeczy znajdujące się w gmachu należącym niegdyś do krasnoludów. Po długich poszukiwaniach oczywiście udało nam się odnaleźć właściwą budowlę, a mała złodziejka z niewielką pomocą naszych mięśni doprowadziła nas do miejsca gdzie znajdował się cel naszej podróży. Dość tutaj powiedzieć, że chwila była nieodpowiednia by wynieść to po co przyszliśmy. Oprócz tak cennego żelaza, którego nigdy za wiele, mój wyczulony na piękne rzeczy wzrok wyłuskał jednak coś wyjątkowego. Kunsztowny krasnoludzki dywan, który być może pamiętał jeszcze czasy gdy zdobił sale królestwa Scythy. Wynosząc ten mały skarb, spokojnie wracaliśmy na poziom mieszkalny Kaeru by odpocząć i później wykonać naszą misję.
Wtem owionął nas zapach śmierci. Z ciemności nadchodziły hordy żywotrupów! Wybraliśmy dogodne miejsce do stawienia im czoła i już do niego prawie dotarliśmy, gdy z przeciwnej strony nadeszła jeszcze jedna ich grupa. Znając ryzyko zapaliliśmy kryształ świetlny i zaśmialiśmy się wkrótce, gdyż okazało się, że padalców jest zaledwie szóstka. Kilka chwil walki jedynie dla grupy takich śmiałków jak my!

No cóż. Nie wyglądało to tak różowo jednakowoż. Żywotrupy przyzwał paskudny głosiciel Roshomona, z którym moi przyjaciele mieli już zatarg i którego zesłali na dolne piętro Kaeru. Drań najpierw celnym strzałem z łuku powalił na ziemię naszego kuternogiego zbrojmistrza, a następnie zaczął używać swoich parszywych mocy. Rozprawiłem się z dwoma ożywieńcami ratując ciemnoskórego Orka podczas gdy nasi wojownicy dzielnie odpierali ataki pozostałych czterech, a złodziejka udała się do zabudowań by odszukać głosiciela.

Kiedy nieszczęsny Navrik po ubiciu kolejnego żywotrupa także został powalony, ja odczułem na sobie działanie mocy oszalałej pasji! Wstąpił we mnie szał i chciałem jedynie niszczyć i zabijać. Rzuciłem się od razu na najbliższego stojącego osobnika i powaliłem go dwoma ciosami. Najgorsze w tamtym momencie było to, że każdy mój ruch pozbawiony był w zupełności finezji i stylu. Blech!

Na szczęście Marv na tyle umiejętnie poczynał sobie z pozostałymi walczącymi bestiami i tak lawirował między nimi, że to one właśnie padały ofiarą moich ciosów. Kiedy zniszczyłem już wszystkich ożywieńców, zaklęcie głosiciela nakazało mi zniszczyć też Marva. Wymierzyłem mu potężny cios na odlew – kolejny, godzien zapomnienia, prostacki i nieprzemyślany cios, który na szczęście został sparowany. Po tym ruchu z nadmiaru wysiłku osunąłem się na ziemię, a ciemności do cna opanowały moją głowę.

Ocknąłem się gdy było już po walce. Dość rzec, że Wietrzniaczka i Człowiek pokonali nikczemnego Elfa. Nie będę dokładnie opisywał jaki go koniec spotkał, bo zaiste nie było to ani ładne, ani godne mojej opowieści. Po ocuceniu rannych, wymknęliśmy się szybko największemu drapieżnikowi panującemu w ciemnościach Kaeru i udaliśmy na poziom mieszkalny Kaeru. Paskudna Jehuthra, która zechciała nas zjeść została na dole, a my udaliśmy się do domów. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że postanowienie o ubiciu stwora będzie nas wiele kosztowało.

razan - 2010-11-22, 13:13

Walna bitwa


Strata Grava



Historia ta będzie opisywać nasz podstęp mający na celu ostateczne pokonanie plugawej Jehuthry. Smutna to będzie opowieść, którą jednak każdy Dawca Imion chcący wkroczyć na ścieżkę bohaterstwa powinien poznać.

Po niezbędnych kilku dniach odpoczynku zeszliśmy po raz kolejny w ciemności. Odnalazłszy dawny krasnoludki gmach, przy pomocy dysponującego odpowiednimi talentami Grava – brata Navrika udało nam się wydobyć magiczną mapę, po którą się tam udaliśmy. Po zrealizowaniu celu naszej misji nadszedł czas na coś co planowaliśmy od dawna!

Pamiętając o tym, że Jehuthra pojawiała się zawsze po tym jak moi przyjaciele walczyli z kimkolwiek bądź używali mocnego źródła światła, postanowiliśmy zwabić ją w pułapkę. Zainscenizowaliśmy walkę, pohałasowaliśmy, oświetliliśmy do nas drogę i zaczailiśmy się w ruinach budynków. Navrik ochlapany krwią udawał świeże zwłoki, które z pewnością musiały zwabić potwora. No i po jakimś czasie usłyszeliśmy charakterystyczne kroki Jehuthry. Naszą konsternację wzbudziło to, że stwór nie nadszedł jak się tego spodziewaliśmy, a zaczaił na dachu jednego z budynków.

Wiedzieliśmy doskonale, że ona tam jest, a ona zapewne wiedziała, że my jesteśmy na dole. Klasyczny klincz. Dodatkowo jakimś cudem Jehuthra zniszczyła kryształ świetlny, który leżał koło Navrika, mając oświetlić pole naszej przyszłej walki. Auraya nie zdołała dowiedzieć się co takiego stwór na dachu robił. Jedyne co słyszeliśmy to szuranie wielkich głazów, które sugerowało jaką niespodziankę bestia chce nam sprawić.

Po dłuższym czasie niecierpliwy Grav postanowił dowiedzieć się na własną rękę co się dzieje. Mając nadzieję, iż ciemności osłonią go przed wzrokiem Jehuthry, nieśmiało wyjrzał z budynku. Spadający mu na głowę wielki głaz był ostatnim widokiem w jego życiu. Chwile po otrzymaniu ciosu, który mógłby zniszczyć ścianę, naszego maga ogarnęło magiczne zimno uplecione przez bestię. Nie będę się długo rozwodził nad tym smutnym tematem i powiem jeno, że biedak zmarł szybko. Bestia została odgoniona kilkoma celnymi strzałami naszej łuczniczki, a my w smutku wróciliśmy na nasz poziom razem z zimnym ciałem naszego towarzysza.

Próba użycia dostępnych w Kaerze magicznych środków by wskrzesić Grava niestety się nie powiodła. Nie będę opisywał targów jakie musieliśmy odbyć z Radą Starszych Kaeru aby uzyskać bezcenny magiczny eliksir. Wielka szkoda, że jego użycie nie dało nic. No i wśród niektórych pojawiło się podejrzenie o szaleństwie Elfki, ale o takich niegodnych sprawach nie będę rozprawiał.

Dodam tylko, że przemyślenia o naszym przyjacielu zobligowały mnie do opisania jego osoby w poemacie muzycznym. Pozwolę sobie Wam go przedstawić:

Ballada o śmierci Grava

Grav dzielny był jak wojownik,
Grav dzielny był jak wojownik.

Do walki z Jehuthrą się wyrwał,
W ciemności tkającą pułapki,
Co zgładzić adeptów zechciała,
I światło przed nimi schowała.

Grav dzielny był jak wojownik,
Grav dzielny był jak wojownik.

Chcąc dopaść wroga się wyrwał,
Czując, że brat jest w potrzasku,
Wpadł prosto w sidła szkarady.
Nie czekał nadejścia brzasku.

Grav dzielny był jak wojownik,
Grav dzielny był jak wojownik.

Stwór w mroku mrucząc się cieszy:
„Głupcy tkający swe sieci!
Ja tutaj jestem ich panem,
A wyście głupi jak dzieci!”

Grav dzielny był jak wojownik,
Grav dzielny był jak wojownik.

Zapomniał drogę symboli.
Zapomniał po co się szkolił.
Brawura mu zaszkodziła,
A pustka po nim nas boli.

Grav dzielny był jak wojownik,
Grav dzielny był jak wojownik.

Pamięć po Gravie została.
Chwaląc więc jego odwagę,
W ciemności idąc koszmarne,
Zachowaj wielką rozwagę!

sirserafin - 2010-11-22, 13:21

Najpierw piszesz:
razan napisał/a:
Wiem, że moi przyjaciele spenetrowali porośnięte puszczą i zamieszkałe przez niebezpieczne dzikie zwierzęta obszary górnego piętra Kaeru.

a potem:
razan napisał/a:
Oto historia mojej pierwszej „prawdziwej” wyprawy na niższy poziom Kaeru.


Mamy z tego rozumieć, ze kaer był niebezpieczny i od góry i od dołu czy może piszący (albo MG przy opisie :-P ) najzwyczajniej w świecie się pomylił?

[Post do usunięcia/przesunięcia.]

razan - 2010-11-22, 15:41

No cóż, zabezpieczenia Kaeru zostały złamane i z trzech potężnych i rozległych pięter tylko środkowe nadal zamieszkiwali Dawcy Imion.

Górny poziom Kaeru był zarośnięty jak dżungla, żyły w nim zdziczałe watahy psów i stada kóz, oraz niewielkie stadka papug. Był niezamieszkany i gracze odkrywali jego sekrety zanim dołączył do nich Zaratustran.

Dolny poziom to miejsce gdzie pozostały tylko straszliwe ślady potęgi niechcianego astralnego przybysza. Gracze nic o nim nie wiedzieli poza tym że zsyła się na dół kryminalistów.

Puenta - 2010-11-22, 15:41

Kaer miał trzy poziomy i tylko środkowy był zamieszkały w naszych czasach, a pozostałe były niebezpieczne choć śmiertelnie jedynie ten niższy... Wszystko dalej jest wyjaśniane, mam nadzieję w klarowny sposób. Póki co jest tej historyjki całkiem sporo.


Tako rzecze Zaratustran (imię właśnie miało ten cel) / To śpiewałem ja - Puenta vel Zar

Pozdrawiam!


[Post do usunięcia/przesunięcia.]

sirserafin - 2010-11-22, 16:05

No patrzcie! Od razu trzeba było mówić, że to Puenta pisał, a nie "jeden z graczy". Pozdrawiam!
razan - 2010-11-22, 16:51

Jak mu będę "Puencił" to mu w ego pójdzie :P
razan - 2010-11-24, 10:09

Pertraktacje z wygnańcami

Cień Horrorów

Kolejna strata w drużynie




Kolejna nasza wyprawa skierowała nas do małej społeczności, żyjącej – gdzieżby inaczej – na niższym piętrze naszego Kaeru. Osoby, które zdołały się tam zadomowić stanowiły mieszaninę zbrodniarzy, przestępców i innych wyrzutków z naszego piętra Kaeru oraz nieszczęsnych Dawców Imion, którzy urodzili się na dole ze związków tychże wygnańców. Zabarykadowali się oni w dobrze zorganizowanym, zbudowanym przez siebie forcie i udało się im przetrwać w tamtych warunkach aż do teraz.

Ich propozycja, którą przedstawiliśmy Radzie była następująca: Jakieś siedmioro spośród potomków wygnanych Dawców Imion chciałoby wrócić na górę i zamieszkać z nami. Nie są zdeformowani i nie noszą śladów spaczenia, jak niektórzy z wyrzutków i ich dzieci i nie zrobili nic złego za co można byłoby ich trzymać na dole. W mojej opinii prośba ta jest logiczna i zasługująca na przychylność, choć część moich towarzyszy nie kryła oburzenia po jej usłyszeniu.

Postanowiliśmy obiektywnie przedstawić ją reprezentantom naszej społeczności i udaliśmy się w poszukiwaniu magicznego urządzenia wskazującego poziom magii. Moi przyjaciele już od jakiegoś czasu szukali tego kompasu, czy też zegara. Jego odnalezienie mogłoby sprawić, iż zostanie podjęta decyzja o opuszczeniu Kaeru i początku życia w otwartym świecie! W końcu Pogrom według wszystkich obliczeń powinien się zakończyć za jedynie kilka lat.

Po jakimś czasie udało nam się znaleźć budynek ewidentnie różniący się od reszty i wyglądający na jakieś szczególne miejsce. W jego środku natknęliśmy się na ślady walki. Kilkoro dawno zmarłych Dawców Imion, ze śladami po okrutnych ciosach leżało na ziemi, w ścianie na wysokości drugiego piętra ziała natomiast wybita ogromna dziura, przez którą mogłaby się przecisnąć bestia wielkości Jehuthry. W pomieszczeniu, w którym się znajdowała, ewidentnie - kiedyś - umieszczone było urządzenie którego szukaliśmy. Kiedyś, bo ślady wskazywały, że prawdopodobnie przez tę właśnie dziurę zostało ono wyniesione. Postanowiliśmy jednak przeszukać do końca ten istotny budynek.
Ostrożnie udaliśmy się na ostatnie piętro budowli, zaniepokojeni aurą jaka się stamtąd roztaczała. Całkiem słusznie jak się okazało. Nic by mnie nie przygotowało na przerażający widok, który napotkaliśmy w tym siedlisku nieszczęścia. Setki kości porozrzucanych na podłodze, pokoje pełne pozawieszanych na hakach wnętrzności Dawców Imion, zapach śmierci i poczucie, iż wokół czai się zło.

W najdalszym pomieszczeniu natknęliśmy się na ścianę zbudowaną z kości. Pomimo moich protestów, pozostali członkowie drużyny postanowili sprawdzić co się za nią znajduje i zaczęli uderzać siekierami w pozostałości po Dawcach Imion. Po kilku minutach mozolnej pracy naszym oczom ukazał się widok straszliwy. Na przedziwnym ołtarzu zrobionym z poskręcanych mieczy, noży, kawałków zbroi i tarcz, rozwieszone było ciało jakiejś istoty, prawdopodobnie umęczonego Dawcy Imion. W miejsce zapewne będące niegdyś jego sercem miało wbity drogocenny sztylet, który roztaczał wokół siebie mistyczną moc. Niektórzy z nas rozpoznali sztylet, należeć miał niegdyś do bohatera naszego Kaeru - Farlissa, który spoczywać winien w krypcie na tym właśnie poziomie schronienia. Zdecydowaliśmy się nie ruszać niczego z tego dziwnego miejsca, dopóki nie skontaktujemy się z największymi magami żyjącymi na górze. Ostrożnie opuściliśmy miejsce, w którym czuliśmy się cały czas obserwowani.

Wychodząc, nasza Władczyni Zwierząt poczuła przerażający ból na karku. Zaniepokojeni spróbowaliśmy sprawdzić co się jej stało. Do tyłu głowy miała przyczepione jakieś obrzydliwe stworzenie wyglądające niczym wielka czarna pijawka. Okazało się także, że nie łatwo jest wyrwać paskudztwo spośród ślicznych rudych włosów, ale po jakimś czasie się to udało. Plugawy robal skończył swe życie pod stopą Zbrojmistrza.

Po całym tym zdarzeniu pojawiły się między nami głosy, iż należy jak najszybciej wracać na górę, gdyż mógł to być nawet jakiś Horror, o wiele niebezpieczniejszy niż Jehuthra, który występuje zawsze w grupach. Postanowiliśmy dokładnie zbadać czy ktoś z nas nie ma przy sobie jeszcze jednej takiej istoty. Wszyscy dokładnie przeszukaliśmy swoje ubrania i bagaże, za wyjątkiem krnąbrnego Marva. Psiocząc na jego twardy kark udaliśmy się do windy.

Wtem okazało się, iż nasze kłopoty nie skończyły się jeszcze tego dnia. Przy windzie pojawiła się zwabiona naszym światłem Jehuthra. Po zgaszeniu magicznego kryształu, nie mogła nas co prawda dojrzeć, ale my nie mogliśmy także wrócić na górę. Postanowiłem jakoś ocalić sytuację i zwabić bestię do nas. Wiedząc, że stwór zna język krasnoludzki, korzystając z mojej magii śmiertelnie obraziłem stwora. Niestety poza wywołaniem u niej niechęci do siebie nic nie zdziałałem. Razem z kilkoma członkami naszej grupy zacząłem namawiać Powietrzną Żeglarkę do zapalenia światła, byśmy mogli zaatakować stwora. Nie był to mój najszczęśliwszy pomysł.

Kiedy kryształ rozbłysnął, od razu oplotła mnie dziwna, mroźna, magiczna sieć. Niestety pomimo prób nie udało mi się z niej wydostać, a po chwili mój oddech ustał. Stwór po chwili niespiesznie się oddalił, a moi przyjaciele wraz z mymi zwłokami odjechali na górę.
Pytacie teraz zapewne, kto w takim razie opisał przygodę, którą właśnie czytacie? Otóż ten sam Dawca Imion, który zaczął ją opisywać i w trakcie niej zginął. A jak to możliwe? Otóż taka jest cena posiadania długów u potężnych magów. I zarazem takie są zyski z posiadania tychże potężnych magów za rodziców. Okazało się, iż ojciec Maruvila zwanego Marvem posiadał jeszcze jeden magiczny eliksir, o którym nikomu nie mówił. Zachował go dla siebie, w razie gdyby śmierć odebrała mu dziecko. Na szczęście dla mnie, z tego co zrozumiałem, jego życie zostało uratowane kiedyś przez moją matkę. Tak zwany dług śmierci nakazał mu ożywienie mojej osoby i pozbawienie szansy na coś takiego w przyszłości każdego pozostałego przy życiu Dawcy Imion w Kaerze.

Na poważnie wraz z Navrikiem i innymi zaczęliśmy się zastanawiać w jaki sposób pokonać tę parszywą Jehuthrę. Kolejne zejście w podziemia mogło się za jej sprawą okazać naszym ostatnim. Było to tym bardziej palące, że dostaliśmy za zadanie odszukać kryptę, o której wspomniałem przed kilkoma chwilami, a szansa na napotkanie w jej okolicy stwora była ogromna…
Ale o tym opowiem wam jak już wydobrzeję. W końcu umieranie to dosyć męczące zajęcie.

razan - 2010-11-26, 13:48

Wizyta w Katakumbach




Kiedy ja dobrzałem, moi towarzysze wyruszyli by zbadać katakumby, w których spoczywało ciało bohatera z czasów przedpogromowych – Farlissa Wspaniałego. To do niego należał znaleziony przez nas w dziwnym leżu Horrorów sztylet, którego nie śmieliśmy ruszać.

Z tego co się dowiedzieliśmy, Farliss z pomocą tej broni pokonał wiele straszliwych bestii, chroniąc przed nimi Dawców Imion. W trakcie Pogromu znalazł schronienie w naszym Kaerze, gdzie też został z honorami pochowany. To Farlissowi Kaer zawdzięczał znaczną część swojej wiedzy o walce z innowymiarowymi potworami i o ich naturze.

Kiedy moi przyjaciele przybyli do grobowca, w którym leżał martwy bohater, okazało się, że jest on pusty. W każdym razie nie było tam ani ciała Farlissa ani jego magicznego sztyletu. Leżały tam natomiast zwłoki złodzieja, który chciał wydostać sztylet by mógł zostać wykorzystany do walki z atakującymi Kaer horrorami. Niestety jakiejś złej sile udało się przejąć magiczną broń i to ona prawdopodobnie znajdowała się w ciele Dawcy Imion złożonego na ołtarzu.

Moi towarzysze w trakcie tej wizyty na dolnym piętrze Kaeru zdołali jednak osiągnąć pewien sukces. Udało im się zdobyć element zegara żywiołów, od którego odnalezienia zależało nasze wyjście z podziemia. Kula zrobiona z czystej esencji żywiołu ziemi była nasza. Wreszcie jakaś pozytywna wróżba!

razan - 2010-11-29, 13:24

Nikczemna Zdrada

Martwe Hordy


Po raz kolejny zeszliśmy na dół. Tym razem z zamiarem zdobycia reszty magicznego zegara, który prawdopodobnie znajdował się w leżu Jehuthry. Zwróciliśmy się o pomoc do najlepiej zorganizowanej społeczności z żyjących na dole.

Ich przywódcą był Elf zwany Stokrotką. Z tego co słyszałem jego ukochaną przed wieloma laty wygnano na dół Kaeru, a on z zemsty korzystając z magii elementarnej sprawił, że na najwyższym piętrze Kaeru pojawiła się groźna dżungla. Ja jako głosiciel Astendara, mogę w pewnym stopniu zrozumieć takie zachowanie, ale Rada Kaeru nie była skłonna do wybaczenia. Stokrotka również został zesłany w ciemności. Niemniej to on znał najlepiej podziemia Kaeru i był w stanie nam powiedzieć gdzie znajdowało się leże parszywego stwora.

Zgodnie z jego wskazaniem weszliśmy do dużego budynku. Nie znaleźliśmy tam jednak spodziewanej bestii, a zostaliśmy zaatakowani przez Dawców Imion! Wpadliśmy w dobrze zorganizowaną pułapkę, zorganizowaną najwidoczniej przez Stokrotkę.

Kilkunastu uzbrojonych Dawców Imion zaatakowało nas znienacka. Widocznie nie wiedzieli, że nie tak łatwo pokonać bohaterów. Zwłaszcza gdy są to nieustraszeni adepci z Drużyny Kaeru Nadzieja! Ja wraz z wojownikami zająłem się barbarzyńcami nacierającymi z jednej strony, podczas gdy dziewczyny skutecznie odparły atak dzikusów starających się zajść nas od tyłu.

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Spośród Dawców Imion, którzy nie uciekli przed nami, dwójka pozostała przy życiu. Narvik zdołał wydobyć od jednego z nich informację o miejscu gdzie mogła znajdować się misa będąca częścią zegara. Puściliśmy smutnych nieszczęśników i udaliśmy się do wnęki, którą nam wskazano.
Niedaleko tego miejsca napotkaliśmy grupę dzieci szukającą pożywienia. Nieszczęśni młodzi Dawcy Imion, tu na dole, byli odrzucani przez swoich rodziców i musieli dawać sobie sami radę. Ukryliśmy się w ciemnościach i poczekaliśmy aż sobie pójdą.

Auraya tymczasem po cichu zrobiła zwiad i odkryła, że misa znajduje się pomiędzy ciałami zamordowanych Dawców Imion, których w tej części Kaeru było mnóstwo. Wbrew pierwotnemu planowi mówiącemu, iż chcemy jedynie ustalić miejsce położenia misy, Navr i Marv postanowili wydostać ją od razu. Problem polegał na tym, że kiedy zrobiliśmy już odrobinę hałasu, leżące wszędzie wokół ciała zaczęły się podnosić!

Aby wydostać misę wojownicy musieli pokonać całą hordę żywotrupów. Nie mogłem pozwolić im działać samym, więc pobiegłem wraz z nimi, by odciągać uwagę martwych Dawców Imion. Cały bohaterski wybieg trwał raptem niecałą minutę i skończył się sukcesem. Uniknęliśmy ciosów żywotrupów i udało się nam wydobyć misę. Uciekając przed martwymi pomogliśmy powolnemu HRR wydostać się z zasięgu ich szponów i skierowaliśmy się do wyjścia na górę.

Niestety misa okazała się nie być wypełniona magiczną wodą, a zaschniętą krwią. Ten widok bardzo nas zmartwił, a w zasadzie wszystkich z wyjątkiem En, która często dziwnie się zachowywała odkąd zetknęła się z tym plugawym robalem. Nie będę tutaj przytaczał jej wypowiedzi, ale mogły one być objawami szaleństwa. W każdym razie wychodziło, że musimy zdobyć jeszcze jeden element konstrukcji, który mógł być ukryty w zasadzie wszędzie – magiczny płyn znajdujący się uprzednio w misie.

Postanowiliśmy się udać do naszych nauczycieli, a po chwili odpoczynku i odpowiednim treningu spróbować odnaleźć esencję żywiołu wody.

razan - 2010-12-01, 13:42

Konstrukt Zimna





Kiedy ja poddawałem się wyczerpującemu treningowi, moi towarzysze udali się by spenetrować jaskinię, gdzie mogła znajdować się esencja żywiołu wody. Byli tam już raz i wiedzieli jedynie, że miejsce to skryte jest w dziwacznej zimnej mgle. Podejrzewaliśmy, iż poszukiwany przez nas magiczny płyn może być strzeżony przez żywiołaka wody bądź powietrza.

Moi przyjaciele udali się tam i natknęli na inne dziwne stworzenie. Kolejny konstrukt Horrora pozostawiony przez bestię pustoszącą niegdyś dolną część Kaeru. To plugastwo dysponowało dla odmiany mocami duchów żywiołów. Wielu ze śmiałków walkę tę przypłaciło poważnymi ranami. Niemal nikt nie ostał się stojąc. Na szczęście dzielny Navrik był w stanie sprostać sytuacji. Jakkolwiek w jego ciosach nie było żadnej finezji, skutecznie były w stanie ciąć lodowy pancerz bestii, podczas gdy on unikał jej ataków.
Moja drużyna ostatecznie wróciła na nasz poziom Kaeru zwycięska. Niestety bez esencji żywiołu wody, której nie udało im się tam odnaleźć.

razan - 2010-12-03, 14:24

Kolejna walka z Bestią

Oblężenie




Kolejnym miejscem, w którym postanowiliśmy poszukać esencji żywiołu wody, było schronienie grupy Dawców Imion, której przywódcą był Stokrotka. Zanim jednak się tam udaliśmy czekało nas niespodziewane starcie, na które jednak powinniśmy oczekiwać od dłuższego czasu.

Od czasu zdobycia magicznej misy, po całym dolnym poziomie Kaeru maszerowały rozwścieczone hordy żywotrupów. Zapewne zostały przez nas zbudzone z czegoś co dla nich było snem i szukały teraz posiłku w postaci Dawców Imion. Tym ostrożniej poruszaliśmy się przez jaskinie składające się na podziemia naszego schronienia. Zapewne dlatego udało nam się zorientować, że od jakiegoś czasu ktoś podąża za nami. Była to zmora naszych wypraw na dół – Jehuthra. Tym razem jednak byliśmy gotowi na spotkanie.

Część naszej drużyny dyskretnie skryła się w ciemnościach, podczas gdy ja wraz z En i Orkiem szedłem śmiało przyciągając uwagę bestii. Na umówiony znak, czyli chrząknięcie Aurayi wszyscy zapaliliśmy kryształy świetlne, a ja rzuciłem się z mieczem na potwora. Pierwszy z moich ciosów odbił się bez wyraźnego efektu od Jehuthry, po drugim, na moim ostrzu pojawiła się jej śmierdząca krew. Ta chwila wystarczyła by bestia otrząsnęła się z zaskoczenia i zaczęła używać swojej magii. Wokół mnie pojawił się labirynt stworzony z metalowych ostrzy, a ja po raz kolejny padłem opleciony mroźną siecią.

Moi towarzysze w miarę swoich możliwości zaczęli przebijać się przez las ostrzy, podczas gdy ja starałem się uwolnić. Kilkoro z nich bez większej gracji, acz skutecznie zaczęło zadawać ciosy Jehuthrze. Było to dla niej zaledwie igraszką. W tym właśnie momencie pojawiła się obok En. Dwoma straszliwymi machnięciami swoich magicznie odmienionych rąk dosłownie oderwała głowę potworowi, który terroryzował Kaer od lat.

Zostawiliśmy krwawe ścierwo i wycofaliśmy się dyskretnie w okolicę windy, wiedząc, że dziesiątki żywotrupów zwabionych odgłosami walki już pędzą w naszą stronę. Takie zwycięstwo należało uczcić, a potem odpocząć.

Po odpowiednio długim wypoczynku udaliśmy się zgodnie z naszym zamiarem do siedziby Dawców Imion Stokrotki. Schronienie to znajdowało się na końcu długiego tunelu w sieci jaskiń. Wejście tam stanowił przesmyk między dwoma starymi domostwami otoczony wieloma stale zapalonymi kryształami świetlnymi. Nie sposób było tam wejść niepostrzeżenie, postanowiliśmy więc zwrócić na siebie uwagę. O tym, że zabezpieczenia są skuteczne świadczyły ciała dziesiątków żywotrupów, leżące na oświetlonym terenie.

Odczekaliśmy aż z tunelu wyjdzie dobrze uzbrojona grupa wyruszająca na polowanie i pędem ruszyliśmy na straż chroniącą wejścia. Po trwającej jakiś czas walce udało się nam pokonać obrońców. Kiedy walka dobiegała końca zobaczyłem jak dwóch Dawców Imion zaczyna się oddalać tunelem prowadzącym do siedziby Stokrotki, zapewne aby go ostrzec przed nami. Rzuciłem się za nimi w samotną pogoń. Po kilku minutach biegu udało mi się dopędzić Krasnoluda, który widząc, że nie ucieknie, z wezwaniem Tystoniusa ruszył do walki ze mną. Walka była zaiste podręcznikowym pojedynkiem. Podszedłem do niej spokojnie i z dystansem. Unikałem większości ciosów Krasnoluda, z rzadka wyprowadzając pchnięcia. Krasnolud jednak nie męczył się tak jak tego oczekiwałem i zdołał nawet raz celnie mnie uderzyć. Niemniej finał tego pojedynku był z góry przesądzony i nie będę się nad tym dłużej rozwodził. Widząc, że nie uda mi się już dogonić Człowieka, który biegł przed Krasnoludem, nieśpiesznie wróciłem do moich towarzyszy.
Wiedząc, że w sieci jaskiń czekają na nas przygotowani banici, postanowiliśmy poczekać na nich sami. HRR zaczął budować mur z kamieni, które udało się nam odnaleźć w pobliżu. Kiedy mu pomagaliśmy, okazało się, że jesteśmy obserwowani, a nawet atakowani. Stworzona magicznie włócznia z lodu przebiła moją zbroję. Po niej padło kilka następnych zaklęć rzuconych przez skrywającego się w ciemnościach Stokrotkę.

Har próbował do niego w odpowiedzi szyć z łuku, niestety Elf doskonale się potrafił kryć. Kiedy postanowiliśmy ruszyć do walki ze Stokrotką, okazało się, ze nie jest sam. Było wraz z nim jeszcze trzech Krasnoludów i tyleż Orków, którzy zaczęli ciskać w nas głazami. Powiem jedynie, że walka ta była krwawa i znojna, ale udało się nam pokonać napastników i ruszyć w pogoń za Stokrotką. Efekt naszego pościgu był taki, że połowa z nas została powalona czarami Elfa. Ponieważ nie mieliśmy jeszcze wymyślonego sposobu na przedostanie się do wnętrza schronienia banitów, wycofaliśmy się do naszego własnego, zabierając po drodze rozmieszczone kryształy świetlne.

razan - 2010-12-06, 14:29

Krajobraz po bitwie




Minęło kilka dni i uznaliśmy, że grupa banitów Stokrotki mogła zmniejszyć odrobinę środki ochrony. Udaliśmy się więc do ich kryjówki. Po ostrożnym marszu, zobaczyliśmy, iż nie umieścili nowych kryształów świetlnych przed wejściem do swojej siedziby. Po chwili wyszło na jaw dlaczego.

Przy wejściu do ich schronienia leżało wiele ciał świeżo zabitych Dawców Imion oraz mnóstwo dłużej martwych, a ostatnio pokonanych żywotrupów. Widocznie pozbawieni oświetlenia Dawcy Imion Stokrotki dali się podejść stworom i w zwarciu nie stanowili dla nich wielkiego zagrożenia. Niektóre z ciał obrońców miały na sobie ślady działania magii Jehuthry. Tak wyszło ostatecznie na jaw, że niestety były co najmniej dwie takie bestie w Kaerze. Kiedy dotarliśmy do pomieszczeń banitów, krajobraz nie był lepszy. Przerażający był zwłaszcza widok wciąż żywego Człowieka, który wisiał na haku, a którego dłonie i stopy zostały zeżarte żywcem. Navrik i Lilianna opatrzyli nieszczęśnika i zaczęli się nim zajmować. Jako, że nie mogliśmy zostawić go samego, Navrik zamknął się z nim w jednym ze znajdujących się tam budynków, a my zaczęliśmy przeszukiwać jaskinie.

W jednym z pomieszczeń spotkaliśmy ukrywającego się Człowieka, który był łudząco podobny do Maruvila. Dowiedzieliśmy się od niego, że obiekt naszych poszukiwań znajduje się prawdopodobnie na dnie jeziorka w tej części Kaeru, gdzie został wrzucony przez Stokrotkę. Kiedy wróciliśmy do Navrika, okazało się, że ten dzielnie stawił czoła trójce żywotrupów, które chciały pożreć jego pacjenta.

Nie będę nadwyrężał nerwów czytelników i powiem, że po długim nurkowaniu Marv zdołał wydobyć z wody, dziwny płyn o konsystencji innej niż wszystko co go otaczało. Obiekt naszych poszukiwań został odnaleziony! Wszyscy z nas za wyjątkiem niewtajemniczonego Maruvila, zawiązali na ramionach czerwone opaski. Był to znak dla niektórych mieszkańców Kaeru, iż wyjście jest już blisko. Działanie to podjęte było na wypadek jakby niektórzy członkowie Rady Kaeru starali się zapobiec jego puszczeniu.

W jaskini stoczyliśmy jeszcze kilka walk z żywotrupami, ale wiedząc już na co je stać, poradziliśmy sobie bez problemu. Znaleźliśmy jeszcze magiczną księgę, która zapewne należała do Stokrotki, po którym nie było żadnego śladu. Pozostał nam problem co uczynić z nieszczęśnikiem, który bez naszej pomocy nie przeżyłby tutaj dnia. Dziadek Marva spytany przez Aurayę, nie zgodził się na przyprowadzenie go na nasz poziom Kaeru.

Odnaleźliśmy schronienie innej grupy mieszkającej na dole, ale Navrik nie uwierzył w ich zapewnienia, iż będą dbali o nieszczęsną ofiarę żywotrupów. Cóż. Wiadomym nam było, że jednym ze składników diety na dole są ciała martwych Dawców Imion. Trzeba było biedaka zostawić na dole i stale nieść mu pomoc.

Dodam jedynie, że dzięki mocy Astandara udało mi się zjednać odrobinę En ku Narvikowi, a już bez takiego wsparcia sam skradłem jej dwa buziaki. Powiem, że jak na pocałunek z Człowiekiem było to niezmiernie przyjemne. Będę musiał spróbować tego samego z Lilianną.

razan - 2010-12-08, 13:48

Przykre niespodzianki

Odbudowa Zegara Żywiołów





Kiedy powróciliśmy na nasz poziom czekał nas przykry zawód. Magiczna woda, którą zdobyliśmy nie stanowiła całości płynu, który niegdyś wypełniał Zegar Żywiołów. Pojawiła się konieczność kolejnego zejścia na dół.

Kiedy ja zostałem na górze i zająłem się sztuką, drużyna udała się znowu w ciemności. Wiem z opowieści, że w trakcie zejścia na dół moi przyjaciele znowu mieli do czynienia ze Stokrotką. Tym razem obeszło się bez walki, a osłabiony widocznie przez starcia z Jehuthrami elf postanowił pomóc Dawcom Imion. Powiedział, gdzie można znaleźć resztę zmodyfikowanej esencji żywiołu wody, wytłumaczył też swoją wcześniejszą wrogość w stosunku do nas. Oczywiście powodowało nim pragnienie zemsty wobec rodziny Dalbarów, która zesłała go na dół. Dowiedziawszy się, że Marv jest jednym z nich, nie mógł się oprzeć pokusie wyrównania rachunków.

Kiedy drużyna udała się w miejsce położenia esencji – jakżeby inaczej – na dno zbiornika wodnego, natknęła się oczywiście na stały element wystroju tej części Kaeru. Zaatakowała ich ostatnia pozostała przy życiu Jehuthra. Tym razem walka poszła gładko i pomyślnie. Kaer został ostatecznie oczyszczony z tych plugawych stworów. Po długim nurkowaniu, Marv z Navrikiem wyłowili resztkę esencji żywiołu i wszyscy szczęśliwie wrócili na górę.

Nasze miny nie były zbyt radosne kiedy wreszcie magiczny przyrząd został skonstruowany od nowa. Pogrom się jeszcze nie zakończył! Kula unosiła się nadal ponad powierzchnią wody i ani myślała się zanurzyć. W Kaerze, który jakimś cudem dowiedział się o naszej zdobyczy, zaczęły pojawiać się niepokoje społeczne. Każdy chciał zobaczyć na własne oczy Zegar, jedni chcieli pozostać w schronieniu, inni wyjść na zewnątrz. Aby jednak myśleć o wyjściu, trzeba znać wyjście, a jego poznanie miało stanowić kolejne zadanie naszej drużyny.

razan - 2010-12-10, 11:30

Ślady Horrora

Potworne istoty




Kiedy wszyscy byli gotowi, zeszliśmy znowu na dół. Tym razem nie mieliśmy problemu i mogliśmy spokojnie palić kryształy świetlne. Po raz pierwszy nie zagrażały nam Jehuthry, które zawsze wabiło mocne światło. Przebycie ogromnej rozpadliny, która powstała podczas ataku Horrora nie było łatwe, ale udało nam się z pomocą dużej ilości lin. Po raz pierwszy znalazłem się w tamtym miejscu. Ślady ataku Potworności na Kaer były wszechobecne. Dawcy Imion pozlewani magicznie ze ścianami. Duchy wyjące w oddali, pojawiające się cienie Ludzi i Krasnoludów, którzy zostali uchwyceni uciekając przed śmiercią i inne okropieństwa spotykaliśmy na każdym kroku.

W pewnym momencie przywitał nas pogodny głos. Jakiś nietypowy żywotrup zachował po śmierci resztę kultury i przywitał się z nami. Nasze zdziwienie było niezmierne, ten jednak bez specjalnego skrępowania zaczął nam opowiadać o sobie i oprowadzać po tej części Kaeru. Pokazał nam m.in. magiczne przedmioty, które adepci wykorzystali do walki z Horrorem, a które teraz leżały przeklęte siejąc wokół grozę. Pokazał nam jeszcze kilka okropności, które pozostały po dawnej walce i opowiedział o zagrożeniach jakie mogą nas tutaj spotkać. I po tym sympatycznym – na swój sposób – początku znajomości wydarł się „NA NICH!”, po czym nas zaatakował.

W odpowiedzi rzuciliśmy się na niego jak dzikie psy. Widząc, że drań zamierza się na Liliannę odskoczyłem od towarzyszy, którzy zaczęli tworzyć już pozycję obronną i gładkim sztychem pchnąłem stwora. Kiedy szykowałem się do wyciągnięcia miecza i zadania kolejnego ciosu, okazało się, iż martwe ciało wcale nie chce zwrócić trzymanego metalu. Uchyliłem się przed szponami stwora, ale nie wyszło to kilkorgu z moich towarzyszy. Pazury żywotrupa zakosztowały krwi Ludzkiego rodzeństwa, a miecze, które wbijały się jego ciało były wyrywane z rąk Dawców Imion. Na szczęście stwór był jeden, a nas wielu, więc mimo ran Lili i Navrika, udało się nam go dosyć sprawnie powalić, a trucizna, której działanie Ludzie odczuli, została szybko zneutralizowana przez Aurayę.

Stwór ten jednak nie był naszym największym problemem. Wrzask żywotrupa zwabił w nasze okolice dziesiątki dziwnych martwych dzieci. Szły w naszym kierunku nagusieńkie, poranione, choć w pełni sprawne. Dało się słyszeć jakiś dziwny śpiew, który wydawał się z ich gardeł, które jednakowoż były zamknięte. Nie wiem jak moi towarzysze, ale ja wyraźnie czułem, że ma on hipnotyczną moc. Mogąc uciekać jedynie z prędkością Haraga, który po utracie nogi do najszybszych nie należał, schroniliśmy się w jednym z budynków na najwyższym piętrze. Wciąż mnie niepokoił śpiew małych stworów i poprosiłem grzecznie Mirim by strzeliła z łuku do kilku z nich. Niestety widać tutaj było różnicę pokoleń między nami i inny sposób myślenia. Starsza elfka nie zgodziła się na „mój rozkaz” i powiedziała, że będzie słuchać jedynie młodego Dalbara.

Mogło to nas kosztować życie, lecz na szczęście Lilianna i HRR mieli więcej rozsądku i zaczęli szyć z łuków. Po trafieniu kilku małych nieszczęśników, ich śpiew ustał, a oni rzucili się w kierunku naszego schronienia. Był to zaiste dziwny widok, ponieważ ich brzuchy same eksplodowały, a wnętrzności stawały się czymś w rodzaju liny z hakiem, za pomocą której stworki dostawały się po ścianie na nasze piętro.

Walka była długa i krwawa. Stwory atakowały ze wszystkich stron i wchodziły każdym oknem budynku. Wojownicy i Zbrojmistrz dzielnie walczyli z przeważającą rzeszą martwych dzieci. Ja razem z młodym Władcą Zwierząt – Sinisem blokowałem przejście od drugiej strony. Po otrzymaniu przeze mnie kilku potężnych ciosów zadawanych przez stwory i utracie znacznej ilości krwi, nie wiem czy udałoby się mi wytrzymać napór wrogów, gdyby nie celne strzały z łuku krnąbrnej Elfki.

W każdym razie po kilku minutach zaciekłej walki stwory zaczęły się wycofywać, widząc jak wielkie ich rzesze padają pod naszymi ciosami. Po opatrzeniu naszych ran i ocuceniu nieprzytomnej Lilianny, zdecydowaliśmy się na powrót do domów. Do pokonania znowu mieliśmy wielką rozpadlinę, a w każdej chwili mogły znowu zaatakować nas martwe dzieci, bądź inne jakieś okropieństwo, których widać w Kaerze nie brakowało.

En odgoniła ogromne cieniopłaszczki, które wyleciały akurat na żer i zaczęliśmy przechodzić po rozwieszonej linie. Pomimo pośpiechu szło nam to dosyć sprawnie, dopóki nie zaczął przechodzić Ork. Brak nogi znacznie utrudniał mu poruszanie się, a linę asekuracyjną, jak się okazało, przywiązał w zupełnie nieprofesjonalny sposób. W połowie drogi Har zawisł na dwumetrowym kawałku sznura. Kiedy my zajmowaliśmy się przyciągnięciem go do nas, Mirim zobaczyła, iż wokół pozostawionej samotnie na drugim brzegu En, zaczynają się gromadzić małe żywotrupy. Przyciągnęliśmy za pomocą liny zbrojmistrza do naszej krawędzi rozpadliny a En zaczęła powoli przechodzić po linie.
Wtedy stwory jęły ciskać kamieniami. Po tym jak jeden z nich trafił En, zgasiliśmy kryształy świetlne. Okazało się, że o mało nie doprowadziło to do tragedii. Władczyni Zwierząt kontynuowała przechodzenie po linie mimo braku światła i kiedy była już na samym krańcu drogi, oślizgnęła jej się ręka. Ludzka kobieta spadła w bezdenną ciemność.

Szczęściem w nieszczęściu było to, że poniżej wisiał wciąż Ork. En spadając, zaczepiła się na ułamki sekund o niego, czym zerwała linę, na której wisiał. Co prawda w ten sposób, on także spadł na dno rozpadliny, ale En złagodziła odrobinę swój upadek, którego zapewne w przeciwnej sytuacji by nie przeżyła. Oboje odnieśli ogromne obrażenia, ale przeżyli. Narvik od razu rzucił się pomagać zakrwawionej En, a my powoli wyciągnęliśmy nieszczęsną dwójkę z rozpadliny. Widok jaki przedstawiała wystająca z uda Władczyni Zwierząt jej własna kość zdecydowanie nie należał do najmilszych. Niemniej widok jej piersi, która się unosiła przy każdym oddechu zdecydowanie pokrzepił nas wszystkich.

razan - 2010-12-13, 14:14

Młody Belri szybkim i pewnym ruchem położył kawałek starego pergaminu na stole i zaczął go starannie kopiować. Jego mistrz dałby mu nieźle popalić podczas najbliżej debaty gdyby się dowiedział że część poprzedniej opowieści nie została opowiedziana gościom z jego winy. Pod wieczór na szczęście wszystko było gotowe i mógł spokojnie napić się piwa.


ciąg dalszy poprzedniej części:


....się unosiła przy każdym oddechu zdecydowanie pokrzepił nas wszystkich.

O En i Navriku – Przypowiastka ze Sperethiel na krasnoludzki tłumaczona

Śmierć w morzu w ogniu skąpanym
Już swoje ręce wyciąga.
Kolejny Adept w jej szponach.
Kolejna perła w kolekcji.

Zapewne tak to by było.
Ale bohater się znalazł
Co ukochaną ratując
Pokonał podłą kostuchę.

Uczucie En i Navrika
Z pomocą dwóch dobrych Pasji
Astendar i wielkiej Garlen
Pobije każdą przeszkodę.



O En i Navriku – Przypowiastka ze Sperethiel na język ludzki tłumaczona

Śmierć siedząc w morzu ognistym,
Ręce swe wyciągała.
Adeptka wpadała w jej szpony,
Zwiększając kolekcję straceńców.

Jej radość jednak przedwczesną,
Gdyż śmiałek stawił jej czoło.
Chcąc uratować swą lubą,
Wyrwał ją z objęć kostuchy.

Astendar wraz z siostrą Garlen -
Potężne i dobre Pasje,
Sprawiły by En wraz z Navrikiem
Miłość dzierżyli jak tarczę.


Pozwoliłem ująć sobie ująć to zdarzenie, tak jak ja je spostrzegłem w formie Eathiel – formy poetyckiej, której nazwa ze Sperethiel jest właściwie nieprzetłumaczalna na języki innych ras Dawców Imion. Najwłaściwsze słowo jakie znajduję to przypowiastka. Przetłumaczyłem ją na języki krasnoludzki i ludzki, który akurat powoli dopiero poznaję, by ułatwić czytanie Dawcom Imion spośród innych ras.
Jeśli akurat Elf ma przyjemność czytać tę kronikę, oto pełna wersja w naszym języku:


El celes En od Narvik - Eathiel

Medaron raegh aes ke maare narisma
Haranne Se rian’ti stea
Meraerth lessale numbina Se mono
Li-ha net heron-ya seron’ia.

Tech alla nerisma kaen-ya
Meraerth turras’ny Versakhan Se karre
Quis morel Se ammo aen’kian
Versa Gilette daron keana.

Astenar od Garlenna raegh li nu’ia
Sa-raegh im Beletre nagee salora
Im sielle Ene od Narvika fart’ea
Speren ammoa Teheron wiet’na ke.

razan - 2010-12-13, 14:18

Stary krasnolud wygodniej rozsiadł się w fotelu i od pięknie wykonanej t'skrangowej zapalarki w krztałcie węża odpalił fajkę. Odpędził uporczywą chęć zaśnięcia w wygodnym fotelu wygniecionym przez dziesiątki lat używania. Dziś jak każdego pierwszego, trzeciego i piątego dnia tygodnia mieli do niego zawitać jego uczniowie, ciekawe czy choć jeden z nich zostanie z nim dość długo by mógł zacząć myśleć o możliwości inicjowania któregokolwiek ze nich na ścieżkę Wędrownego Mędrca. Sam od wielu lat już nie podróżował i choć chętnie wybrał by się choćby do innego podziemnego miasta w Throalu, jego żona nie chciała o tym słyszeć. Dziś miał zamiar poza normalnym programem szkolenia przedstawić im dalsze zapiski z kart Kronik Zaratustrana. Nic tak nie pobudza w młodych chęci do nauki niż opowieści z dawnych czasów, szczególnie że są nagrodą za ciężką pracę. Uśmiechnął się do siebie w myślach wspominając jak jego mistrz w ten sam sposób sprawił że chłonął każdą informację byle tylko dowiedzieć się więcej o przygodach różnych herosów. Rozmyślania przerwało mu pukanie. Wejdźcie i rozsiądźcie się - powiedział mocnym głosem, spod stołu wyjmując jednocześnie starą księgę, niech wiedzą że mają szansę na kolejną część opowieści.



Morderstwo w Radzie




Moi towarzysze stanęli przed kolejnym zadaniem. Tym razem nie wymagało ono zejścia do pełnego potworów podziemia Kaeru, ani też walki z potężnymi przeciwnikami, a jedynie kierowania się logiką i intelektem. Czyż muszę mówić, że takie próby także nie są problemem dla naszej dzielnej drużyny?

W Kaerze popełniono kolejną zbrodnię. Tym razem krwawo zamordowany został jeden z członków Rady Kaeru – sędziwy i niezmiernie poczciwy Krasnolud. Znaleziono go martwego w kałuży krwi w jego domu. Początkowo ślady zbrodni prowadziły do jednego z rzemieślników zajmujących się pracą w jego domu. Wskazywał na niego tak ewidentny dowód jak zakrwawiony młot, którym prawdopodobnie dokonano mordu, a który moja drużyna zdołała odnaleźć w jego domu.
Jednak nie jest rzeczą mądrą dawać wiarę jednemu jedynie dowodowi. Dzięki wnikliwemu śledztwu, moi przyjaciele zdołali ostatecznie ustalić, iż zabójcą był nie kto inny, a staruszka – żona ofiary. Starała się widać podstępnie zrzucić winę na robotnika, ale nie udało się jej przechytrzyć Drużyny Kaeru Nadzieja. Moi przyjaciele odkryli, że nieszczęsna kobieta została widać splugawiona przez Bestię, która napadła Kaer lata temu i od dłuższego czasu dokonywała haniebnych czynów.

Podobno to jej wpływy sprawiły, że nieszczęśliwe dzieci, które rodziły się z jakimiś deformacjami trafiały na niższy poziom, gdzie były pożerane przez jego strasznych mieszkańców, albo same wyrastały na niektórych z nich. Decyzja pozostałych przy życiu członków Rady była oczywista. Zesłano kobietę tam, gdzie pośrednio to ona zsyłała innych. Oczywiście moi przyjaciele próbowali sprawić by przez wzgląd na podeszły wiek nie skazywać jej na pewną niemal śmierć, ale trudno im było dyskutować z argumentami Sędziego bądź starego Dalbara.

Taki los – niestety bądź na szczęście, a nie mnie to osądzać – czeka każdego kto złamie najważniejsze prawa Kaeru.

razan - 2010-12-15, 14:16

Ostateczna misja

Walka z Horrorem




Zostaliśmy wezwani na kolejne zebranie Rady Kaeru. W związku ze złożeniem Zegara Żywiołów i z tym, że wskazywał on wciąż wysoki poziom magii, należało poczynić pewne kroki. Wszyscy zgromadzeni adepci Kaeru zostali zapytani którzy z nich chcą wyjść i zbadać świat na zewnątrz, gdzie być może nadal szaleją Horrory. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu absolutnie nikt spoza naszej grupy się nie zgłosił. Nasza Drużyna natomiast od razu wykazała się odwagą oraz troską o pozostałych mieszkańców.

Natychmiast wyszedłem naprzeciw nowemu wyzwaniu. Obok mnie stanęli Lilianna i Navrik, oraz Sinis Xarian. Ochoczo wyrwała się także Auraya, lecz Marv przez chwilę skutecznie nie dał się jej dołączyć. Sam najmłodszy z Dalbarów dopiero po chwili ociągania się i po wygłoszeniu jakiejś pokrętnej wypowiedzi dołączył do naszej grupy. HRR i En nie byli obecni na spotkaniu, więc nie mogli zdecydować. Mirim natomiast pozostała z tyłu wraz z pozostałymi – trzeba tak to tutaj nazwać – tchórzliwymi adeptami mieszkającymi w naszym schronieniu.

Zostało ustalone, że pierwszy zwiad potrwa jedynie kilka dni, a po nim – jeśli bezpiecznie wrócimy i uda się nam wejść do Kaeru – kolejny zabierze nam miesiąc. W trakcie drugiej wyprawy celem naszym będzie dotarcie do siedzib Dawców Imion jeśli jacyś zdążyli opuścić już Kaery bądź przeżyć Pogrom. Niemniej przed wyprawami pozostała do wykonania jedna sprawa. Należało oczyścić Niższy poziom Kaeru z wszelkich stworów, które jeszcze tam żyły, aby pozostali Dawcy Imion, mogli bezpiecznie zapieczętować za nami bramę Kaeru.

Wiedząc już co nas może czekać, wyruszyliśmy więc na drugą stronę rozpadliny, gdzie wciąż czaiło się mnóstwo zła. Przechodząc przez przepaść, okazało się, że strzegące jej uprzednio cieniopłaszczki leżały martwe na jej dnie. Nie udało się nam ustalić co je zabiło, więc z lekkim niepokojem poszliśmy dalej.

Ominęliśmy dziwny plac pośród zabudowań, gdzie zalegały dziesiątki magicznych zbroi i mieczy, co do których mieliśmy podejrzenia, że noszą na sobie znamiona Horrora. Ilekroć widzieliśmy gdzieś w oddali postacie małych pokrwawionych dzieci, które poprzednio nas zaatakowały, te od razu znikały na dachach budynków.

Wtem, w ciemnościach usłyszeliśmy trzask bata. Dźwięk ten powtarzając się nieustannie przybliżał się do nas, niczym wielka fala zbliżająca się do brzegu, mająca doszczętnie zniszczyć portowe miasto. Wybaczcie ten wtręt rodem z opowieści o piratach, które krążyły przed Pogromem, ale miał on na celu oddanie atmosfery oczekiwania. Po chwili z ciemności wyłoniły się postaci żywotrupów. Poganiane przez martwego dzierżyciela bata, ciągnęły one ogromny drakkar.

Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy posępny głos, należący do przedstawiciela odwiecznego zła. „Kto śmie zakłócać mój spokój? Moje sługi zaraz was zniszczą!”. Wiedzieliśmy, że stoimy naprzeciwko Horrora. Być może tego, który zaatakował niegdyś Kaer. Bestia używała dziobu drakkara – bo nie był to jednak cały statek powietrzny, a jedynie oderwana jego przednia część – jako platformy na której mogła się poruszać. Nie widzieliśmy na jakiej części statku jest, ale wiedzieliśmy, że otoczony swoim martwym wojskiem, chce zniszczyć nas i wcielić do swej armii.

Spojrzeliśmy po sobie i rzuciliśmy się do walki. Navrik, Marv, Lilianna i oczywiście ja, zaatakowaliśmy straż Horrora, by po jej zniszczeniu przedrzeć się do samej bestii. Po kilku naszych ciosach i kilku wściekłych rykach bólu żywotrupów, ukazał się plugawy łeb stwora, wystający z dziobu statku. Usłyszeliśmy jego ryk i magiczny bez wątpienia terror ogarną nasze serca. Po sekundzie, jako najdzielniejszy, opanowałem się i szyderczo wyśmiałem bestię. Miałem wrażenie, iż moje słowa wsparte magią mej dyscypliny wyprowadziły Horrora z równowagi. W tym czasie ukryta w ciemności Mirim celnymi strzałami, zamiast szyć do bestii, rozwścieczała kolejne żywotrupy. Skryta również Auraya strzelała natomiast do potwora, za nic mając to, że jej strzały nie robią na nim większego wrażenia.

W trakcie tej walki poznaliśmy wpływ mrocznych mocy Pogromu. Lili jako sprawna Powietrzna Żeglarka dostała się do bestii i z sił całych cięła ją po paszczy. Po chwili jednak sama runęła na ziemię, ze śladem na twarzy analogicznym do pozostawionego przez jej miecz. Bestia zaśmiała się szyderczo. Nie zważając na to, Marv uderzył mieczem prosto w paszczękę Stwora. Aby jej sięgnąć, wojownik musiał wykonać skok, którego nie powstydziliby się sami barbarzyńscy Kryształowi Łupieżcy. Efekt nie mógł być lepszy. Po ciosie tym, by pozbawić stwora przytomności wystarczyło wbicie przez Aurayę malutkiej strzałki, która wcześniej nie zrobiłaby na nim żadnego wrażenia. Kolejnym z potężnych uderzeń Maruvil Dalbar odrąbał łeb Horrora i zakończył jego panowanie w tej części Kaeru.

Nie był to koniec potyczki. Walka ze sługami stwora trwała jeszcze kilka minut i kosztowała nas wiele wysiłku, ran i obrażeń. Ostatecznie jednak pokonaliśmy wszystkie z żywotrupów, które zdecydowały się nas zaatakować i mogliśmy ruszyć w dalszą eskapadę.

Widząc kolejne ślady dawnych walk z bestią przemierzaliśmy Kaer szukając wyjścia z niego. Dziwne były to pozostałości. Budynki kompletnie zniekształcone, Dawcy Imion przemienieni w kamień i wbici w skały, ślady na potężnych murach, które wyglądały jak efekty potężnego podmuchu w cienką ścianę z mokrego piasku. W końcu jednak doszliśmy do wewnętrznej bramy Kaeru. Wyglądała ona na niesforsowaną, a jednak nosiła ślady potężnych ciosów od drugiej strony. Obok, na ścianie znajdował się plan wyjścia ze schronienia, wraz z zaszyfrowanym opisem pułapek, który czym prędzej, w miarę swoich możliwości przekopiowała Auraya.
Pierwsze z poważnych zadań mieliśmy za sobą. Pokonaliśmy największe zagrożenie kryjące się po drugiej stronie rozpadliny i odnaleźliśmy wyjście z Kaeru. Pozostało nam wybić resztki żywotrupów krążących po tych okolicach i sprowadzić magów z Rady Kaeru, aby ci unieszkodliwili pułapki. Wtedy moglibyśmy wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem i nasycić swe serca widokiem prawdziwego nieba. Tak pokrzepieni wróciliśmy do swoich domów.

razan - 2010-12-17, 13:20

Przygotowania

Droga do wolności



Minęło kilka miesięcy. Wszyscy chcieliśmy być dobrze przygotowani do wyjścia z Kaeru, a Rada Kaeru chciała koniecznie zbadać jego dolne rejony, które im udostępniliśmy. W tym czasie miała miejsce jeszcze jedna wyprawa na drugą stronę rozpadliny, podczas której pokonaliśmy konstrukt Horrora, który ożywiał i tak dziwacznie odmieniał zwłoki martwych dzieci. Nie brałem udziału w samym starciu, lecz walka była niezmiernie ciężka i po raz kolejny niemal odebrała nam na zawsze kilkoro członków Drużyny Kaeru Nadzieja. Skoro piszę to takim lekkim tonem, nie muszę chyba dopowiadać, iż ostatecznie obyło się bez strat w Dawcach Imion. Oprócz tego moi przyjaciele zdobyli w Domu Wyjścia dalsze wskazówki dotyczące sposobu ominięcia pułapek magicznych znajdujących się przed bramą Kaeru.

Podczas gdy Drużyna przygotowywała się do wyruszenia, szkoliła w nowych Dyscyplinach i uczyła kolejnych przydatnych na powierzchni umiejętności, pozostali mieszkańcy zaczęli przywracać życie na dolny poziom Kaeru. Grupy poszukiwaczy cennych znalezisk przemierzały całe piętro, Głosiciele Jaspre uprawiali świecący mech na suficie piętra, a żyjący tam prymitywnie miejscowi zaczęli śmiało poruszać się po niebezpiecznym dotąd terenie. Nad mroczną rozpadliną pojawił się most linowy skonstruowany przy pomocy dociągniętego tam wraku drakkara.

Kiedy przyszła odpowiednia pora, a według naszych obliczeń na powierzchni rozkwitała życiodajna wiosna, zdecydowaliśmy się na opuszczenie Schronienia. Zgodnie ze zdobytymi wskazówkami powoli acz bezpiecznie pokonaliśmy wszystkie pułapki i dotarliśmy do wyjścia. Po trwającym dziesięć minut rytuale, potężne kamienne drzwi zaczęły się otwierać. Po drugiej stronie panowała ciemność rozświetlona nieznacznie magicznymi znakami, które delikatnie się jarzyły.

Jakkolwiek wyjście z jaskini, w której zbudowano nasz Kaer okazało się być zawalone, u góry widać było prawdziwe światło słońca. Lilianna chciała być pierwszą, która postawi stopę na powierzchni i aby to osiągnąć niemal pochwyciła i skrępowała Aurayę. Niemniej to właśnie Wietrzniaczka, co naturalne, poleciała na górę i przygotowała linę, z pomocą której wspięła się najpierw Lilianna, a potem Sinis. Pozostali członkowie naszej Drużyny zostali wciągnięci na górę i tak oto wszyscy odetchnęliśmy świeżym powietrzem, czując na sobie delikatne krople wiosennego deszczu.

Jako, że zdążył zapaść zmrok, przygotowaliśmy sobie prowizoryczne schronienie i z niepokojem oczekiwaliśmy na ranek. Deszcz okazał się być przysłowiową wiosenną burzą, gdyż towarzyszył nam przez całą noc, a jednak przynosił nadzieję na spotkanie ze światem. Woda, na co bardzo liczyliśmy, była pitna i przepyszna.

razan - 2010-12-20, 13:27

Poza Kaerem





Przez kilka godzin lał deszcz. Kiedy zaczynaliśmy marudzić na mokre powitanie, jakie zorganizowały nam Pasje, zza chmur pokazało się utęsknione słońce. Po kilku godzinach okazało się, iż doba w Kaerze było odrobinę zniekształcona i dzień dopiero zbliża się do swojej połowy, a nie ku wieczorowi, jak sądziliśmy.

Pokrzepieni większą ilością czasu jaka była nam dana, ruszyliśmy ku pogórzu. Musieliśmy pokonać po drodze ogromne osuwisko, ale dla naszej Drużyny wspinaczka stała się już chlebem powszednim, więc nie sprawiło nam to problemu. Lilianna sprawdzała okolicę i wartki strumień, który płynął wąwozem nieopodal, podczas gdy Navrik i Sinis Xarian opuszczali na linie kalekiego Haraga. Przyglądanie się tej czynności zostało przerwane przez wrzask Lili.

Pobiegliśmy do niej czym prędzej, a ta oświadczyła nam, że przeraził ją ogromny stwór, wyglądający jak niedźwiedź z rogami. Bydle to zamieszkiwało nieodległą jaskinię, która idealnie nadawała się na miejsce noclegowe. Kiedy nasi zaślepieni widocznie złym rozumieniem swojej dyscypliny Władcy Zwierząt zastanawiali się nad tym co począć z przeszkodą, postanowiłem zadziałać.

Jeśli bestia ta była jakimś splugawionym przez Horrory monstrum, należało ją zabić. Jeżeli natomiast była zwykłym zwierzęciem, o którym nic nie wiedzieliśmy w Kaerze, na pewno niczym trudnym dla takiego Adepta jak ja, byłoby wygnanie jej z jaskini. Ruszyłem uzbrojony w miecz i tarczę, nie zakładając nawet zbroi. Kiedy przeszedłem kilkanaście metrów ukazał się moim oczom wielki stwór, który jednakże nie budził takiego przerażania jak potworności, z którymi walczyliśmy w Kaerze. Bestia podniosła się na tylnie łapy i ryknęła. Ja w odpowiedzi dałem jej znak zapraszający do walki, który zrozumiała bez słów. Rzuciła się na mnie niczym statek powietrzny taranujący szalupę, lecz nic to dla mnie. Uchyliłem się i natychmiast ciąłem ją w przednią łapę. Buchnęła posoka, a stwór się skulił. Widziałem w oczach stwora strach przed kolejnymi ciosami i wiedziałem, że osiągnąłem swój cel. Wystarczyło jedynie skierować stworzenie ku wyjściu z jaskini by to opuściło ją na dłuższy czas.

I w tym właśnie momencie prawie zgubiła mnie głupota i porywczość przedstawicieli młodszych ras. Goronit jakim okazał się Sinis widząc, że „dzieje się krzywda malutkiemu biednemu stworzonku” bez uprzedzenia zaatakował od pleców i tylko dzięki temu zdołał na chwilę mnie skrępować. Ostatecznie Władcy Zwierząt i Głosicielka Jaspre nie zdołali swoimi metodami wygonić stwora z jaskini i musieliśmy iść dalej przed siebie. Po drodze atakowani byliśmy przez wielkie skrzydlate jaszczury, które uwidziały sobie w nas posiłek, ale ani żadne z nas, ani też żadne ze zwierząt nie poległo w tych potyczkach. Skrzydlate jaszczury nie były jednak najdziwniejszym stworzeniem, jakie dane nam było zobaczyć. Przyczepił się do nas jakiś nietypowy zwierz. Był to jakiś gatunek magicznego ptaka, z ogonem pokrytym łuskami, który próbował także skosztować mięsa Dawców Imion z Kaeru Nadzieja. Bezustannie nas nękał aż do momentu kiedy poszliśmy spać.

Kiedy nadeszła warta moja i Navrika, usłyszeliśmy, że stwór się zbliża. Zaczailiśmy się, po czym Narvik zręcznie go złapał, a ja ubiłem niczym kurczaka na Święto Ziemi. Po zbadaniu, okazało się, że stwór jest zarówno magiczny, jak i jadowity. Na szczęście nie zdołał nikogo zatruć w trakcie poprzednich ataków i z rana dalej mogliśmy zmierzać ku nizinom.

Kiedy widać już było żyzne i przyjazne trawy otaczające od północy góry Scytyjskie, w języku krasnoludzkim odezwał się do nas Pan ziem na których się znajdowaliśmy. Spotkaliśmy przedwiecznego stwora jakim była Mantikora. Okazała się być bardzo przyjazna i dała nam kilka wskazówek dotyczących przetrwania na tych terenach. Uprzedziła także, iż większość Mantikor, które możemy spotkać, będzie chciała nas rozerwać na strzępy. Takie to zmiany przyniósł Pogrom.

Po kilku godzinach, daleko wśród traw zobaczyliśmy stado dzikich kotów, którymi opiekowała się grupa Wietrzników. Pierwsi Dawcy Imion z jakimi zdarzyło się nam spotkać, okazali się być sympatycznymi hodowcami wspomnianych kotów, które sprzedawali jako wierzchowce w różnych miastach. Dowiedzieliśmy się od nich zatrważającej rzeczy.

Smocza Puszcza przestała istnieć, a wszystkie Elfy, które w niej mieszkały stały się nieszczęsnymi wypaczonymi Dawcami Imion porośniętymi cierniami! Niestety Genialny plan by uczynić Kaer z całej Puszczy się nie powiódł i słudzy Królowej Alachii drogo to odpokutowali. Podobne nieszczęścia spadły na wiele miast i Kaerów w trakcie Pogromu. O Parlainth, trochę czytałem w młodości, a jednocześnie od matki słyszałem, że przez większość jej życia ani jedno zdanie o nim nie było możliwe do ujrzenia w księgach. To wspaniałe Therańskie miasto, jak również wiele innych także straciły wszystkich mieszkańców. Żadna z tych informacji nie była jednak tak tragiczna, jak wieść o losie Smoczej Puszczy.

Dowiedzieliśmy się także, iż znaczna część schronień przetrwała Pogrom, a i wiele miast oraz osad już funkcjonuje i to od ponad stu lat. Wietrzniaki opowiedziały nam też o wielkiej wojnie całej Barsawii, która po wyjściu z Kaerów i Cytadel się zjednoczyła w walce z Therą, która nagle przestała być sojusznikiem mieszkańców prowincji. Wzięliśmy od Wietrzniaków kilka rzeczy na dowód tego, że poza Kaerem spotkaliśmy Dawców Imion i rozpoczęliśmy powrotną wędrówkę do naszego schronienia.

Poszła ona bez większych przygód i po jakimś czasie triumfalnie weszliśmy do naszego Kaeru. W trakcie spotkania z Radą opowiedzieliśmy jej o tym co ujrzeliśmy i czego się dowiedzieliśmy. Po rozmowie wiedzieliśmy już co będzie naszym kolejnym zadaniem. Mieliśmy znaleźć miejsce gdzie Kaer mógłby wybudować miasto, a także dowiedzieć się ile kosztują podstawowe dobra i skąd je zdobyć. Ogólnie, mieliśmy przygotować założenie osady na zewnątrz Kaeru dla jego mieszkańców.

razan - 2010-12-22, 13:48

Kolejne przygotowania

Przygody na szerokim świecie





Po raz kolejny moi przyjaciele przygotowywali się do wyruszenia na zewnątrz. Niestety moja siostra w tamtym czasie ponownie podupadła na zdrowiu i większość czasu spędzałem wówczas z nią. W przeciągu tych kilku tygodni jakie mieliśmy dla siebie w Kaerze z trudem znalazłem go tyle, by odebrać szkolenie u Anak’iana na czwarty już krąg mojej Dyscypliny.

Po odpowiednim dla każdego czasie, ruszyliśmy wszyscy na zewnątrz, a wrota Kaeru otworzyły się po raz trzeci. Z oczywistych przyczyn, o których nie czas tutaj rozprawiać, mój umysł był wtedy przy kochanej siostrze i nie brałem udziału w licznych przygodach, które spotykały moich towarzyszy.

Podsumowując ten okres kolejnych dwóch miesięcy, dzielna Drużyna Kaeru Nadzieja zdołała dotrzeć do kilku skupisk Dawców Imion. Informacje i zapasy, które zgromadziliśmy w tamtym czasie dawały nam możliwość zbudowania prawdziwego miasta zamieszkałego przez społeczność naszego schronienia. Nie obyło się oczywiście bez kilku przygód. Dajmy na to, starcie z jaskiniowymi Trollami kosztowało moich przyjaciół wiele. Czytałem dużo złych rzeczy o tych prostackich podobno Dawcach Imion jakimi są Trolle, ale ich zdziczali kuzyni nie zasługują według mnie nawet na bycie określanymi jako Dawcy Imion.

W kolejnej potyczce jaką stoczyliśmy z dzikimi Orkami nomadami, zginął HRR. Poczciwy Harag leżałby do teraz w grobie, bądź jego prochy leciałyby z wiatrem po całej Barsawii gdybyśmy nie poznali elfiego Ksenomanty Nissila. Ten dobroduszny acz potężny mag, z pomocą swej magii przywrócił biedaka do życia i na dodatek pomógł nam w inny jeszcze sposób.

W zamian za pomoc, której z wielką chęcią udzieliliśmy jego rodzinnej wiosce, Elf udał się do naszego Kaeru i zabrał tam zgromadzone przez nas informacje, które przechował w ciekawym magicznym urządzeniu. Jak potem się okazało, wspomógł też naszych Kawalerzystów kilkoma bojowymi rumakami, które miały się przydać w walce z przeciwnościami poza Kaerem.
Mijał powoli czas, a ja zacząłem wracać do siebie i postanowiłem bardziej czynnie wspierać moich kompanów.

razan - 2010-12-25, 17:01

Skarby ukryte we śnie





Pewnej nocy zdarzyło nam się spać w nawiedzonej farmie. Nie było to jakieś bardzo straszne miejsce, ale podobno zwano je nawiedzonym z powodu wiatru, który straszliwie zawodził tam nocami. Jak to naprawdę z tym nawiedzeniem było, nie mnie wiedzieć, ale w nocy na tej farmie przytrafiło się nam coś dziwnego. Otóż wszyscy mieliśmy taki sam sen, w którym zjawa jakiegoś Krasnoluda prowadziła nas przez pobliskie tereny do zawalonej jaskini. Po tym jak cała nasza Drużyna przeniknęła za Krasnoludem przez największy z kamieni, wszyscy nagle się obudziliśmy.

Po ustaleniu, iż każdy z nas śnił to samo i nasłuchaniu się kilku niewybrednych żartów Navrika, zdecydowaliśmy się odnaleźć tamto miejsce. Słyszeliśmy wcześniej, iż mieszkańcy tej farmy wynieśli się stamtąd po zaginięciu ich córki, która nie powróciła któregoś dnia do domu i Lilianna uznała, że to w jakiś sposób jej niespokojny duch chce nam coś przekazać. Po kilku godzinach drogi, która była na tyle daleka, iż wymagała skorzystania z naszych wierzchowców. Dotarliśmy wreszcie przed rumowisko z naszego snu.

W tym miejscu dodam, że wcześniej wszyscy z Wietrzniaczką włącznie nabyliśmy odpowiednie dla nas wierzchowce. Niektórzy za grube srebrniki zakupili sobie przedziwne huttawy – wielkie koty z łbami dzikich ptaków. Patrząc jak jeden z tych stworów usilnie próbował upolować swój ogon, ja wybrałem o wiele inteligentniejszą, dumną i szlachetną klacz, którą nazwałem Promieniem Słońca. Zresztą patrzenie na takiego choćby Haraga czy Navrika, którzy jadąc na swoich huttawach podciągają komicznie nogi, by nie szurać nimi po ziemi, potwierdza według mnie fakt, że może wierzchowce te nadają się może jedynie dla Krasnoludów.

Wracając do przerwanej historii, postanowiliśmy zbadać czy za głazami nie ma jaskini. Kosztowało nas to wiele godzin pracy – zwłaszcza, że pracowałem tylko ja, Navrik ze swoją siostrą i En – ale udało nam się odsłonić zawalony, wykonany ewidentnie przez Krasnoludy portyk u wejścia do jaskini. Po rozpaleniu światła, znaleźliśmy w dalszej części jaskini zwłoki jakiegoś człowieka bądź elfa, który lata temu zginął w tamtym miejscu. Ciekawie wyglądała jego połamana czaszka, ale nie odgadliśmy w jaki sposób mógł odnieść widoczne na niej obrażenia. Miał przy sobie resztki typowego ekwipunku poszukiwacza przygód, za jakiego – dajmy na to – ja mógłbym się uznać. No i dzierżył w swych połamanych rękach butwiejącą już, ale wciąż miejscami czytelną księgę ksenomancką, należącą niegdyś do jakiegoś T’skranga. Nie muszę mówić, że wszystko co przedstawiało jakąś wartość znalazło się prędko w bagażu moich przyjaciół. W końcu bezsensem byłoby pozostawienie takich rzeczy na zmarnowanie.

W dalszej części tunelu znaleźliśmy mnóstwo pułapek, które w większości były już rozbrojone, bądź które czas uczynił już niesprawnymi. Kilka, które mogły stanowić jakieś zagrożenie zostało dostatecznie oznaczone przez Aurayę, by nawet ślepy Troll mógł je ominąć.

Na samym końcu jaskini znajdowała się komnata grobowa. Według opisu spoczywał w niej książę Scythy – Cedryk zwany Samozwańcem, który zginął w dawnych czasach. Oprócz sarkofagu stojącego na środku tego pomieszczenia, w oczy rzucały się ciała dawno zmarłych Dawców Imion, które leżały w różnych miejscach tej komnaty. Większość kości było połamanych, a ekwipunek zniszczony, ale podejrzewaliśmy, iż mogą to być pozostali poszukiwacze przygód, którzy odkryli przed laty to miejsce. Jedno z ciał ewidentnie należało do T’skranga – być może właściciela wspomnianej magicznej księgi.
W sarkofagu, zgodnie z opisem leżał martwy krasnoludzki książę. Jego poddani zgotowali mu wspaniały pochówek i odziali go w najbogatsze szaty i największe skarby jakie widziałem w swoim krótkim życiu. Sama korona, którą książę miał na głowie była warta małą fortunę. Mirim oczywiście zabroniła dotykać dóbr martwego Krasnoluda, ale wszyscy pozostali zdecydowali, że nie można ich tutaj pozostawić. Z oddaniem należnych honorów i okazaniem szacunku biedakowi, którego zwłoki tam spoczywały, Harag spakował całość kosztowności znajdujących się w grobowcu. Wyruszyliśmy z powrotem do Faktorii Handlowej zastanawiając się co uczynić ze skarbami, które dostały się w nasze ręce.
Tylko w krótkich momentach przechodziło przez głowy niektórych z nas pytanie czemu pierwsi odkrywcy tego grobowca, leżeli w nim teraz martwi. Czy to była walka o skarby, czy też jakaś dziwna klątwa, która ich zabiła. Wszak śladów działania Horrorów nie znaleźliśmy w tamtym miejscu…

razan - 2010-12-27, 14:53

Spotkanie z ziomkami

Udany flirt

Przeciwnik, przed którym nas ostrzegano




Po jednym dniu od naszego powrotu do Faktorii Handlowej pojawił się tam Nissil. Przekazał nam, iż dotarł do Kearu Nadzieja w terminie umówionego otwarcia Wrót i przekazał wspólnocie nasze informacje oraz kilka darów ze swojej strony. Dodał niestety także, iż próbował z pomocą swojej magii wrócić życie Gravowi, bratu Lilianny i Navrika, ale ten za długo był już martwy i nie udało mu się.

Nissil powiedział, że ekspedycja około pięciuset Dawców Imion z Kaeru ma wyruszyć w znalezione przez nas miejsce i rozpocząć przygotowania do budowy nowego miasta. Mieliśmy co prawda w planach pewne szkolenia w Faktorii, ale postanowiliśmy przeciąć szlak naszych pobratymców i zaprowadzić ich do miejsca docelowego.

Po dwóch dniach drogi ujrzeliśmy powoli idącą grupę niedawnych mieszkańców Kaeru Nadzieja. Przeważały w niej Krasnoludy, ale znalazło się kilkoro Ludzi i Orków, a nawet jedna Elfka. Radośnie przywitaliśmy się z rodakami i oznajmiliśmy, że pomożemy im w dalszej drodze. Z ciekawością zobaczyłem promienne przywitanie Mirim ze wspomnianą przedstawicielką naszej rasy, którą znałem wcześniej tylko z widzenia. Okazało się, że jest ona młodszą siostrą Łuczniczki. Jako, że ewidentnie była mniej negatywnie nastawiona do świata niż jej ponura siostra, postanowiłem spędzić z nią więcej czasu kiedy będziemy wspólnie podróżować.

Elia, bo tak się nazywała śliczna Elfka, była bardzo pogodna i ciekawa świata. Po tym jak odstąpiłem jej Promień Słońca, by mogła na niej jechać i nie trudzić swoich stópek męczącym marszem, po kilku dniach podróżowaliśmy już we dwójkę na mojej klaczy. Opowiadałem jej o naszych przygodach w Kaerze i poza nim. Wspomniałem o moim ojcu, którego okazało się, że dziewczę znało za młodu. Elia, mimo wyglądu rozkwitającego dopiero kwiatka, była ode mnie o ładnych kilka lat starsza. Nie przeszkodziło mi to skraść jej kilku przemiłych pocałunków wieczorną porą przy ognisku. Cóż… Zgrabne słowa i dobre wino gronowe bardzo pasują do zgrabnych Elfek.

Kiedy tak kolejnego dnia drogi, opowiadałem jej w jaki to prosty, choć może według ludzkich standardów zabawny sposób Navrik próbuję od miesięcy uwieść En, któryś z moich towarzyszy zawołał, że coś pojawiło się na niebie. Z daleka widać było dużego skrzydlatego stwora, który leciał w naszym kierunku. Po kilku chwilach byliśmy już w stanie stwierdzić, że to Mantikora. Niestety leciała z przeciwnego kierunku niż ta, którą mieliśmy już przyjemność poznać jako przyjazne nam stworzenie. Utrzymując się w powietrzu poza zasięgiem łuków, plugawa bestia śmiała się szyderczo. Po kolejnych kilku minutach rwetesu jaki panował w naszej karawanie, w oddali pojawiły się kolejne latające stwory. Były to tym razem rogate stworzenia zbudowane częściowo z kamienia, jak obsydianie. Kiedy były blisko, Mantikora obrzuciła nas jakimiś kamieniami, które okazały się być esencją żywiołu ziemi, a kamienne stwory popędziły w naszą stronę.

Czym prędzej odgoniliśmy resztę karawany od tego terenu i postanowiliśmy związać stworzenia walką dopóki nasi pobratymcy nie oddalą się na bezpieczną odległość. Mirim celnie trafiła jedno ze stworzeń swoimi strzałami i stała się celem ataku bestii. W tym czasie Harag odjechał na swojej Huttawie by przygotować się do szarży w odpowiednim momencie.

Cóż tu długo opowiadać. Walka była krwawa i znojna. Jeden z ciosów kamiennych stworów niemal rozpruł Mirim, która wcześniej tak skutecznie zwróciła na siebie ich uwagę. Większość naszych pchnięć i cięć natomiast odbijała się od kamiennej skóry tych istot. Na szczęście ich uderzenia mimo potężnej siły, która w nich tkwiła, nie należały do najcelniejszych i udawało się nam dosyć łatwo ich unikać. W końcu udało się nam powalić wszystkie trzy ogromne stwory. Głównie to miecze wojowników miały w tym swój udział, ale i mnie udało się odsłonić ciało skryte pod kamienną powłoką.

W tym samym czasie Harag, który chciał zaatakować z całym impetem jednego z naszych przeciwników stanął przed groźniejszym wrogiem. Mantikora, która sprowadziła na nas tę walkę postanowiła pobawić się biednym Orkiem. Niech wiedzą od tej pory wszyscy, że nie jest to proste i bezkarne drwić z członka Drużyny Kaeru Nadzieja. Niedoceniwszy siły Orka i jego oręża, Mantikora niemal nie stosowała wobec niego swoich magicznych sztuczek. Kilka zaskakująco celnych i potężnych uderzeń zakończyło jej żywot zanim mogła wzbić się w powietrze i narobić więcej szkód. Tryumf Haraga był w tej mierze ogromny.
Po kolejnych kilkunastu dniach marszu, dotarliśmy razem z naszymi podopiecznymi do miejsca, które wkrótce miało stać się naszym nowym domem – wioską o dumnej nazwie Nowa Nadzieja.

razan - 2010-12-29, 15:04

Rozbudowa wioski

Niebezpieczne T’skrangi

Wizyta w Domu Syrtis




Wszyscy w trudzie i znoju rozpoczęliśmy budowę naszej wioski. Nie miało tu znaczenia czy ktoś jest potężnym adeptem czy też zwykłym Dawcą Imion, który walczył w Kaerze jedynie z przeciwnościami dnia codziennego. Magowie pomagali ścinać drzewa w pobliskim lesie, Wojownicy przy pługach zmagali się z mało jeszcze nawykłą do orania glebą, Władcy Zwierząt budowali domy i schronienia.

Jako, że nie mieliśmy dostępnych jeszcze wielu z dóbr, które przydatne nam były przy budowie, robota szła powoli. Wobec tego, zostaliśmy wysłani po niezbędne nam rzeczy do największego skupiska Dawców Imion we względnej okolicy – Domu Sytris. Mieliśmy także uzyskać zapewnienie Shivalahalli, iż nasza wioska będzie mile widziana przez Dom Sytris w miejscu, gdzie postanowiliśmy ją ulokować. Dołączył do nas młody, acz potężnie zbudowany Wojownik imieniem Gewof.

Po kilku dniach nieprzyjemnej i mokrej przeprawy przez niziny, a następnie przez puszczę, która porastała północny brzeg Wężowej Rzeki, dotarliśmy do przybrzeżnej wioski zwącej się Rozwidlony Język. Wioskę tę zamieszkiwały Krasnoludy i T’skrangi, a moi przyjaciele mieli już w niej jedną wizytę. Dowiedziałem się, że na skutek idiotycznego żartu Haraga, rodzeństwo Lili i Navrik, Mirim i sam HRR są niezbyt mile widziani w tamtej okolicy. Takie są oto efekty głupich żartów na temat bycia naznaczonym przez Horrora.

W związku z lękiem moich towarzyszy przed wizytą w wiosce, jedynie ja, En, wspomniany Gewof oraz goronit Sinis spędziliśmy kolejne dwie noce w stosunkowo przytulnej, a na pewno suchej karczmie. No, może nie do końca bo Władcy Zwierząt ostatecznie poszli spać do stajni i swoich pupili, ale to i tak wygodniej niż pozostali, którzy musieli czekać w namiotach i szałasach w lesie na nasz znak.

Po jakimś czasie do brzegu przybił t’skrangowy parostatek. Ciekawe to ustrojstwo miałem okazję widzieć po raz pierwszy. Jakkolwiek w gracji daleko mu do sławetnych żaglowców pływających niegdyś pod banderą Smoczej Puszczy, to widok ten jednak zapada w pamięć. Jego kapitanem była kobieta T’Skrang ubrana wielce kolorowo i zachowująca się jak pewny siebie Fechtmistrz, choć nie będąca Adeptem tej Dyscypliny. Jako, że swój swego pozna, szybko zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i stanęło na tym, iż moi towarzysze jako Adepci pomogą T’skrangom w razie napadu piratów na statek, a w zamian będą mogli zaokrętować się za darmo.

Wypłynęliśmy jeszcze tego samego dnia, by na noc zacumować w jakiejś małej krasnoludzkiej wiosce przy brzegu rzeki. Kolejny dzień zapowiadał się całkiem przyjemnie, zwłaszcza, że deszcz chwilowo przestał padać. Wyglądało to tak do momentu, gdy ujrzeliśmy zgliszcza rzecznej wioski T’skrangów.

Tu i ówdzie wystające ponad wodę fragmenty zabudowań nosiły ślady wystrzałów z dział ognistych. Wszędzie leżały ciała martwych Dawców Imion. Nie było żadnych śladów po napastnikach poza obrażeniami na ciałach ofiar. Ci, którzy nie zostali zabici w walce, mieli popodrzynane gardła i to niezależnie od wieku i płci. Jedyna żywa osoba, którą znaleźliśmy na miejscu miała wyrwany język i poobcinane palce u rąk, których kikuty nosiły ślady palenia żywym ogniem. Choć, widok był zaiste makabryczny i przypominał dzieło Horrora a nie Dawców Imion, dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie mord został dokonany przez konkurencyjny względem Domu Syrtis t’skrangowy Dom Ishkarat.

Przeczesywanie wioski przerwał nam bijący na alarm dzwon statku, którym płynęliśmy. Oto zza zakrętu rzeki pojawił się długi statek parowy, który prawdopodobnie odpowiadał za atak na nieszczęsna osadę. Kiedy wszyscy znaleźli się z powrotem na naszej jednostce, jej kapitan oceniła, iż nie mamy szans w bezpośredniej walce z Domem Ishakarat i zarządziła odwrót. Stałem na rufie naszego statku i przyglądałem się napastnikom, kiedy zobaczyłem, że coś z nimi było nie w porządku. Wokół goniącego nas statku wszędzie zalegała mgła, natomiast z komina nie wydobywał się charakterystyczny dla parostatków dym. Mimo to wrogowie nas szybko doganiali. Mój elfi wzrok pozwolił także, na stwierdzenie, iż T’skrangi chodzące po pokładzie wyglądały dziwnie blado i obszarpanie. Ciarki przeszły mi po plecach na wspomnienie wyglądających podobnie żywotrupów niegdyś zamieszkujących dolne piętro Kaeru Nadzieja.

W tym właśnie momencie najwidoczniej weszliśmy w zasięg dział przeciwnika, które odezwały się głośnym chórem. Wybuchy tu i ówdzie poszarpały nasz kadłub. Pani kapitan zdecydowała, iż przybijemy do brzegu niedalekiej wyspy i wśród drzew zwiążemy walką napastników jeśli ci zdecydują się za nami pogonić na ląd. Niestety na kilkadziesiąt metrów przed brzegiem wyspy, nasz statek został trafiony tak celnie i potężnie, iż byliśmy zmuszeni sami dostać się na wyspę. Silny nurt Wężowej doprowadził nas jednak do brzegu rzeki, a nie wyspy i pozostawił oddzielonych od T’skrangów i zwierząt, które pod swoją pieczą mieli En i Sinis.

Cały dzień zajęło nam konstruowanie tratwy, na której dostaliśmy się do naszej załogi, wraz z którą po jakimś czasie udało nam się dotrzeć do siedziby Domu Syrtis.
W Mieście w Klifie spędziliśmy kilka tygodni. Zostaliśmy przychylnie przyjęci przez władze Domu Syrtis i choć nie spotkaliśmy się z samą Shivalahallą, pozytywnie przywitano powstanie naszej wioski. W mieście zakupiliśmy towary, po które nas wysłano, zajmowaliśmy się też własnymi sprawami. Część z nas zdążyła się wyszkolić, część poza tym zajęła się pracą zarobkową i zdobywaniem informacji. Ja na przykład, poza namalowaniem kilku obrazków i poznaniem odrobinę pracy w straży Domu, nadrobiłem trochę zaległości jeśli chodzi o historię Barsawii po Pogromie.
Po powrocie do Nowej Nadziei czekały nas kolejne dni pracy fizycznej, tak potrzebnej by przygotować wioskę na przybycie kolejnych mieszkańców.

razan - 2010-12-31, 14:20

Kolejny powrót do Kaeru

Troll Wojownik i Klucze Śmierci

Zaskakujący przeciwnik



Kiedy zbliżała się data kolejnego otwarcia bramy Kaeru Nadzieja, zebraliśmy się do drogi. Należało wyprowadzić kolejną grupę członków naszej społeczności, a może nawet wszystkich Dawców Imion. Ja dostałem także kilka listów od tęskniących mężów do ich żon pozostawionych w Kaerze, z prośbą by Astendar uśmiechnął się przy ich przekazywaniu.
Drogę tę przebywaliśmy już kilka razy i nie stanowiła już dla nas takiego zagrożenia jak na początku. Niemniej po kilku dniach drogi ujrzeliśmy wóz zaatakowany przez żyjące na pustyni stworzenia. Jego widok jasno nam pokazał, iż Dawcy Imion, którzy zaniechają największej ostrożności giną w tych dzikich rejonach.

W nocy, jak każdej poprzedniej, wystawiliśmy warty i udaliśmy się na spoczynek. Wartujący akurat Harag i Navrik spostrzegli, że ktoś się do nas podkradł kiedy było już niemal za późno na reakcję. Potężny uzbrojony Troll klęczał nad En, przystawiając jej miecz do gardła. Ta sytuacja mogła skończyć się znacznym rozlewem krwi, ale na szczęście od momentu poznania mojej skromnej osoby Navrik nauczył się, jak wychodzić z takich sytuacji za pomocą gładkich słów.

Okazało się, iż Troll jest łowcą nagród, który poszukuje szajki Kluczy Śmierci – szalonych wyznawców Trzynastej Pasji, którzy za cel postawili sobie zabicie jak największej ilości Dawców Imion. To, że tak łatwo podszedł on moich przyjaciół daje się wytłumaczyć tym, iż podążał on jednocześnie ścieżką Wojownika i Zwiadowcy. Po wyjaśnieniu nieporozumienia i poznaniu się z sympatycznym skądinąd Dawcą Imion, przez kilka dni podróżowaliśmy razem. Dowiedzieliśmy się, że Klucze Śmierci wybiły już wiele małych wiosek, czy grup podróżników, do których przyłączali się pod różnymi pozorami. Przemieszczając się z Trollem, nie trafiliśmy na ślady podłych zabójców, w związku z czym drogi nasze musiały się rozejść.

Po kolejnych kilku dniach doszliśmy w okolice naszego Kaeru. Zaciekawił nas wygląd jaskini prowadzącej do bramy Nadziei. Była zawalona, a rumowisko wyglądało inaczej niż kiedy byliśmy tutaj ostatnim razem. Niemniej, bardziej zaskakująca była dla nas karawana Krasnoludów rozbita z namiotami przed samym rumowiskiem. Pamiętając historię o Kluczach Śmierci, dokładnie przyjrzeliśmy się obozowisku i Dawcom Imion. Namioty i wierzchowce ewidentnie należały do Krasnoludów, ale przy nich znajdował się jedynie Człowiek i grupa Orków. Krasnoludy natomiast leżały zakrwawione i martwe złożone pod jakimś brunatnym materiałem.

Podejrzewając, że trafiliśmy na zabójców, postanowiliśmy ostrożnie ich wybadać. Nie pokazując tego, iż domyślamy się, że rozmawiamy z Kluczami Śmierci, wypytaliśmy Człowieka i Orków o szczegóły tego co tu zaszło. Ci odpowiedzieli, że chcąc odnaleźć karawanę, znaleźli tutaj jedynie martwe ciała Dawców Imion. Wszystko to wyglądało podejrzanie, a obrażenia na Krasnoludach nie do końca przypominały ślady po ataku dzikich zwierząt czy bestii, z którymi walczyliśmy poza Kaerem. Dodatkowo żadne ze zwierząt nie zostało zabite, a Lilianna używając dostępnych dla niej mocy ustaliła, iż niektórzy Orkowie dziwnie się denerwują słysząc o rozlanej krwi, zaś inni są zupełnie wyprani z emocji – jakby to co tu miało miejsce nie robiło to na nich najmniejszego wrażenia. Naradziliśmy się i postanowiliśmy sprowokować atak Kluczy Śmierci obozując z nimi przez noc.

Kiedy tak położyliśmy się, ukrywając pod kocami swoją broń, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. En, która czuwała obok swoich zwierząt, spotkała Navrika. Problem był taki, że Navrik był wtedy w zupełnie innym miejscu, co zwróciło uwagę Lilianny. Ta chcąc ostrzec Władczynię Zwierząt, pod jakimś pozorem zawołała ją do siebie, ale było za późno. Ten z Navrików stojący obok En poruszył się, a młoda Adeptka zaczęła padać z rozszarpanymi plecami. Lili wrzasnęła „To nie jest Navrik! Uciekaj!”, ale En nie miała szansy zareagować, gdyż otrzymała kolejne dwa ciosy i osunęła się na ziemię.

Słysząc, że nastąpił spodziewany skądinąd atak, wszyscy zerwaliśmy się na nogi. Zobaczyłem jedynie Mirim stojącą nad zakrwawioną En. Co ciekawe, po sekundzie podbiegł do nich Navrik i zwrócił się do Mirim jak by rozmawiał ze swoim ojcem. Działo się coś niezwykle dziwnego. Na Mirim rzucił się Harag wołający coś o pomiocie Horrora oraz Lilianna. Z drugiej strony nadbiegła z szaleństwem w oczach kolejna Mirim, która wyglądała jakby chciała ustrzelić moich towarzyszy z łuku. W tej samej chwili Lilianna buchnęła krwią i się przewróciła.

Na szczęście w tej chwili chaosu to dziki na ogół Ork zachował głowę. Jakimś cudem przejrzał iluzję, która przeszkadzała nam wszystkim i zawołał by bić osobę, którą on atakuje. Po tym jak Harag niecelnie uderzył właśnie Mirim, ja oraz Navrik dopadliśmy istotę, która dla mnie wyglądała jak Elfka, a dla niego jak własny ojciec.

Mój celny cios bez trudu zabiłby Mirim, gdyby to była naprawdę ona. Po tym jak ostrze wiernego miecza zetknęło się z ciałem przeciwnika, iluzja rozwiała się także dla mnie i zobaczyłem paskudne stworzenie. Miało ono głowę przypominającą ludzką, ale zamiast ciała dołączone były do niej węże wyposażone w wielkie kolce jadowe. Kiedy uniknąłem zgrabnie pierwszy z ciosów stwora i równie zręcznie zbiłem kolejny, Bestia zaatakowała Navrika. Cóż tu długo mówić. Wraz z ludzkim Wojownikiem pokonaliśmy stwora, którego dobiła potem prawdziwa Elfia Łuczniczka.

Okazało się, że jest to stworzenie, o którym czytałem dawno temu. Wężoludzie, tacy jak on, byli plagą społeczności Dawców Imion przed Pogromem, gdyż potrafili się upodabniać do osób budzących zaufanie u każdorazowej ich ofiary. Zdarzało się, iż jeden taki stwór wymordował całą populację budującą swój Kaer. Na szczęście iluzja konstrukta każdemu mogła ukazać inną osobę i rozbieżności w tej kwestii potrafiły nas ocalić. Niemniej przeciwnik zebrał zaiste krwawe żniwo.

Oprócz tego, że zabił dwójkę wartowników Orków i – jak się teraz okazało – całą karawanę Krasnoludów, uśmiercił także En i Liliannę. Nie wiedząc, że biedactwo jest martwe, Harag użył swojej magii by uleczyć Władczynię Zwierząt i wrócił ją tym samym do życia, poświęcając część własnej energii życiowej. Pasję musiały nad En czuwać, gdyż o takim działaniu tego talentu nigdy nie słyszałem. Z Lilianną nie było już tak łatwo, ale na szczęście przezornie zakupiła w Domu Syrtis jeden eliksir ostatniej szansy.

Wykorzystaliśmy ten cudowny płyn, który już kilka razy ratował mnie i moich towarzyszy, dzięki czemu już po godzinie Lilianna także mogła nacieszyć oczy światłem słonecznym.
Wszystko stało się dla nas jasne. Kolce jadowe bestii idealnie pasowały do obrażeń, od których zginęły Krasnoludy. Podczas gdy podejrzewaliśmy Orki o złowrogą działalność jako Klucze Śmierci, prawdziwym przeciwnikiem okazała się znowu istota stworzona przez Bestie z innej przestrzeni astralnej.

razan - 2011-01-03, 13:53

Oczekiwanie na otwarcie Kaeru

Śmiertelne pragnienie




Jako, że w okolice Kaeru przyjechaliśmy tym razem konno – o ile to właściwe określenie na dosiadanie huttaw, czy troajinów – mieliśmy wciąż jakieś dwa tygodnie czasu do kolejnego otwarcia bramy. Ten czas zdecydowaliśmy poświęcić na medytację, naukę, bądź na oddawanie się sztuce. Jedynym problemem było to, iż zapasy wody i pożywienia zaczynały nam się kończyć.
Kiedy już planowaliśmy odnaleźć jeziorko, o którym wiedzieliśmy, że powinno znajdować się powyżej naszego Kaeru, pojawił się samotny kupiec z dwoma osiołkami. Krasnolud przyjechał by sprzedać wodę kupcom, których spodziewał się zastać niedaleko wejścia do naszego Kaeru. Tych samych kupców, których spotkało kilka dni wcześniej nieszczęście w postaci Konstruktu Horrora, który niecnie ich wymordował. Na szczęście dla Krasnoluda, my także mieliśmy zapotrzebowanie na wodę oraz srebro w trzosach, by za nią zapłacić.

Po dobiciu transakcji, Krasnolud samotnie oddalił się w kierunku Punktu Handlowego, a my zaczęliśmy planować polowanie na espagry i mniej groźne zwierzęta które zamieszkiwały pogórze gór scythyjskich. Skoro problem z pragnieniem został rozwiązany, postanowiliśmy napełnić swoje brzuchy. Rozdzieliliśmy się na dwie ekipy i poszliśmy w swoją stronę. Spiekota pory suchej wyjątkowo nam dokuczała.

Po dosłownie kilku godzinach polowania zwróciliśmy uwagę na coś dziwnego. Racje wody, które miały wystarczyć nam na cały dzień, zużyliśmy w przeciągu o wiele krótszego czasu, a pić chciało się nam niemiłosiernie. Upał był ogromy, ale nie tłumaczył czegoś takiego. Lilianna podejrzliwie postanowiła przyjrzeć się wodzie, zakupionej dzień wcześniej. Po bliższych badaniach okazało się, że pływały w niej jakieś malutkie czerwonawe glony. Po roztarciu ich między palcami okazało się, że są one oleiste i jakieś dziwne. Liliannie zaczęło się wtedy przypominać coś z ksiąg wyczytanych jeszcze w Kaerze.

Przed Pogromem w stojących wodach coraz częściej zaczął pojawiać się rodzaj glonu, będącego w rzeczywistości typem Konstruktu Horrora – tak zwane Krwawe Algi. Wyglądały one dokładnie tak jak paskudztwo, które od niemal dwóch dni piliśmy. Straszne pragnienie było tylko pierwszym symptomem zatrucia się Krwawymi Algami. Kolejnymi miały być obfite krwawienia, zmiękczenie kości, a ostatecznie paskudna śmierć! Kiedy tak słuchaliśmy z przerażeniem wizji przedstawianych przez Liliannę, wrócili pozostali z moich towarzyszy, którzy także zauważyli u siebie podobne objawy jak my. Zdrowe wydawały się jedynie Mirim i Auraya, podobnie jak część naszych zwierząt.

Nie mając pojęcia jak pozbyć się tej choroby, przegotowaliśmy magicznie resztę wody, która została nam w beczkach i mieliśmy już ruszać do Punktu Handlowego w poszukiwaniu pomocy. Wtedy, na szczęście, ktoś pomyślał logicznie. Skoro ta choroba została wywołana przez ciemne moce, czemu nie spróbować uleczyć jej mocami o wiele światlejszymi. Nasi Głosiciele Pasji Garlen poprosili swoją patronkę o wsparcie i po niedługim czasie pragnienie każdego z nas zaczęło wracać do normy.

razan - 2011-01-05, 14:25

Wielka wyprowadzka

Sztylet bohatera

Podziały rasowe




Dalsze oczekiwanie na otwarcie Kaeru przebiegało spokojnie. Po wejściu przekazałem wyrazy miłości każdej z kobiet, o których mężowie pamiętali i poprosili mnie o pomoc i czym prędzej udałem się do swej siostry i matki. Okazało się, że obydwie są gotowe do drogi, a co więcej – skrycie przygotował się do tego także cały Kaer. Zamiast wyruszyć w około pięć tysięcy Dawców Imion, bramę Kaeru Nadzieja minęło bezpowrotnie ponad dziesięć tysięcy Ludzi, Orków, Elfów, Krasnoludów oraz Wietrzniaków. Rodzina Dalbarów, która była przeciwna takiemu rozwiązaniu, została postawiona przed faktem dokonanym. Dalbarowie mieli wybór pozostania samotnie w opuszczonym Kaerze lub wyruszenia z tymi, którzy im się sprzeciwili do Nowej Nadziei. W ten sposób Maruvil i jego rodzina znów mieli się połączyć i zamieszkać w budowanym mieście.

W Kaerze pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Sztylet należący do Farlissa Wspaniałego wciąż tkwił w piersi Dawcy Imion spoczywającego w leżu Horrora. Niestety moi przyjaciele poszli wydobyć go beze mnie, co niemal pozbawiło ich życia.

Kiedy HRR wyciągnął oręż, obok pojawiła się zjawa zwana przez Ksenomantów Upiornym Tancerzem. Wijąc się, bez słów zaprosiła moją Drużynę do tańca. En jako pierwsza spróbowała ukoić cierpienia ducha, niestety nie była w stanie połączyć się z jego jaźnią za pośrednictwem swych ruchów. Widok jej padającego z wyczerpania ciała musiał być druzgoczący dla moich przyjaciół. W jego efekcie Navrik zdecydował się zakończyć próby porozumienia ze zjawą i zaatakował ją w normalny sposób. Wybuchła walka, która mogła się źle skończyć, ale na szczęście nie doszło do tego. Dzielna Drużyna Kaeru Nadzieja pokonała nieszczęsną istotę i odesłała ją w zaświaty.

Cóż rzec? Gdybym ja był w pobliżu, umiałbym w sposób mniej barbarzyński uporać się z Upiornym Tancerzem. Jako osoba o wiele wrażliwsza niż każdy z moich towarzyszy, a jednocześnie znając sztukę tańca, byłbym stanie okiełznać ból zjawy i jednocześnie dowiedzieć się tego, co miało miejsce w trakcie najazdu Horrora na nasz Kaer lata temu. Niestety, nie będzie dane nam się dowiedzieć co kryje przeszłość naszego Kaeru.

Ostatecznie wszyscy opuściliśmy schronienie, w którym nasza społeczność względnie bezpiecznie ukrywała się przez kilkaset lat. Z Kaeru wyszli także niegdysiejsi mieszkańcy jego dolnego poziomu, którzy jednak nie udali się do Nowej Nadziei, a w innym kierunku. Zaiste ciekawe jest czy los zetknie nas jeszcze ze Stokrotką i innymi Dawcami Imion, tak brutalnie potraktowanymi przez prawo Nadziei.

Kiedy po długiej i męczącej podróży dotarliśmy do naszego nowego miasta, jasne ostatecznie się stało, że nie wszyscy chcą w nim nadal mieszkać. Krasnoludy, które w międzyczasie usłyszały wiele historii o Throalu zdecydowały się na zamieszkanie w tym głównie krasnoludzkim królestwie. Przy ich bardzo mocnych więziach rodzinnych jedynie nieliczni zdecydowali się zostać w Nowej Nadziei. Podobnie moi ziomkowie czyli Elfy. Usłyszawszy od większej ilości Dawców Imion historie o splugawieniu Smoczej Puszczy, zdecydowana większość z moich braci i sióstr zapragnęła na własne oczy ujrzeć dawną stolicę naszej kultury. Strach o tym myśleć, ale nie jest wykluczone, że większość z nich pozostanie tam na zawsze. Moja matka zdecydowała się na poprowadzenie tej grupy, jako osoba o największej wiedzy i jednocześnie na tyle potężna by mogła sobie poradzić z przeciwnościami ją czekającymi. Ma kochana siostra podążyła wraz z nią, pomimo stanu zdrowia, który nie byłby wskazany w takiej podróży.

Moi przyjaciele zdecydowali się wyruszyć razem z pierwszą grupą Krasnoludów zamierzających się osiedlić w Throalu. W tym czasie ja zajmowałem się przygotowaniami do podróży Elfów w kierunku dawnej Smoczej Puszczy. Nie będę opisywał przygód Drużyny, jakie ją spotkały w drodze, gdyż nie byłem ich bezpośrednim świadkiem. Wystarczy powiedzieć, że droga nie była szybka i łatwa, nie zakończyła się też ich wizytą w tym ogromnym podziemnym królestwie.

razan - 2011-01-10, 13:25

Miasto Trzcin i Throal

Misja Drużyny

Resztki





Throal to zaiste wspaniałe miasto. Jako Elf urodzony i wychowany w Kaerze potrafię docenić piękno jeśli drzemie w skale. Same wrota do Throalu robią piorunujące wrażenie, a korytarze z pięknymi kafelkami pokrytymi misternym wzorami, mniej lub bardziej dopracowanymi muralami oraz dopracowanymi mozaikami wskazują na ogromne zaangażowanie mieszkańców miasta w to aby było ono w ich rozumieniu piękne. Jakkolwiek znaczna część tych ozdób nie przypadła do mojego osobistego gustu, potrafię docenić talent i zapał u innych.

Przybyłem do Throalu wraz z drugą grupą Krasnoludów z Kaeru Nadzieja, która zamierzała się tutaj osiedlić. Po drodze nie natrafiłem na moją Drużynę, choć słyszałem o jakiejś dużej grupie krasnoludów przemierzających tę trasę wraz z kilkoma Dawcami Imion innych ras. Jednym z większych punktów przystankowych na naszej trasie było Miasto Trzcin na jeziorze Ban. Zaiste imponująca to konstrukcja, pełna radosnych T’skrangów, którzy wiedzą jak czerpać przyjemność z różnych gatunków sztuki. Zabawiliśmy tam jednak bardzo krótko i nie mogłem w pełni docenić uroków tego miasta. Udaliśmy się stamtąd drogą rzeczną na północ do miasta Ardanyan, skąd po kilku dniach marszu dotarliśmy do Bram Throalu. Sam Wielki Targ, który rozpościera się przed Bramami Throalu oczywiście zrobił na mnie wrażenie z uwagi na rozmiar i ilość Dawców Imion, które tu zamieszkują, ale to Throal interesował mnie w większym stopniu.

Po oddzieleniu się do Krasnoludów, wynająłem sobie nocleg w tawernie, której nazwa i szyld przykuły mój wzrok. Zwała się „Kiścią Winogron” i była prowadzona przez śliczna Elfią niewiastę imieniem Kathieri. Skosztowałem tam najwspanialszych dań jakich do tej pory skosztowały me usta. Prawdziwie elfia kuchnia nie ma sobie równych w świecie! Niestety moja pierwsza próba zapoznania się z właścicielką „Kiści Winogron” nie powiodła się w stopniu jakiego bym oczekiwał i niepocieszony z rana ruszyłem zwiedzać miasto.

Zadziwiające jest to jak wielka ilość i różnorodność Dawców Imion zamieszkuje to rzekomo krasnoludzkie królestwo! Nieprzeliczone rzesze Orków zamieszkujących najbliższe Bazarowi rejony Korytarzy, dziesiątki Ludzi chodzących wszędzie, a nawet górujący nad wszystkimi Trolle i kilkoro Obsydian. Potrafi się od tego zakręcić w głowie. Zaciekawiony, zgodnie ze wskazówkami jakichś miłych Dawców Imion, udałem się w kierunku części Throalu zwanej Wewnętrznym Królestwem.
Oszałamiające wrażenie zrobiło na mnie Królewskie Audytorium – ogromny amfiteatr, w którym według mnie zmieściłoby się co najmniej cztery lub pięć tysięcy Dawców Imion. Co ciekawe, mimo relatywne wczesnej pory występowała tam akurat jakaś trupa muzyczna złożona z kilku Orków i jednego Trolla. Grali bardzo energiczną muzykę, która jednak nie w pełni trafiła w mój gust. Dziwne instrumenty strunowe przypominające odrobinę lutnie wydawały chaotyczne głośne dźwięki, a wielkie bębny i talerze w które uderzał Troll dopełniały tej kakofonii. Co ciekawe, kiedy w magiczny sposób zacząłem rozumieć język Orków, w którym ryczała liderka tej trupy, okazało się, że pieśń opowiada o nieszczęśliwej miłości i bohaterze, który walczy by wyrwać swą miłą z rąk straszliwego Horrora.

Występów tych słuchała zaledwie setka Dawców Imion, wśród których przeważali Orkowie. Znalazł się tam jednak także jeden młody Elf w dziwnie, bo chyba celowo, poszarpanym ubraniu i zafarbowanymi na zieleń i fiolet włosami. Ów chłopak powiedział mi, że jest to znana tu i ówdzie w Barsawii drużyna bohaterów, zwąca się Kamiennym Zespołem, która w przerwach pomiędzy swoimi przygodami umila swym ziomkom czas podobnymi koncertami.

Ciekawe to było doświadczenie, ale celem mojej wycieczki miał być inny gmach znajdujący się w Wewnętrznym Królestwie – przesławna Wielka Biblioteka Throalu. Przeszedłem przez wielkie drzwi wejściowe i minąłem uśmiechniętych Strażników Królewskich, którzy akurat sprawowali tam straż. Co tu dużo mówić. Następne trzy dni minęły mi na wertowaniu ksiąg i woluminów dotyczących najnowszej historii Barsawii, a w szczególności historii Smoczej Puszczy. Zamieniłem także wiele słów ze skrybami Wielkiej Biblioteki oraz poszukiwaczami przygód akurat szukającymi wskazówek przydatnych im w nadchodzących przygodach. Zaiste Barsawia zaczęła odkrywać przede mną swój koloryt.

Trzeciego dnia, wracając po lekturze do mej przytulnej tawerny, napotkałem jednego z byłych mieszkańców Kaeru Nadzieja. Młody Krasnolud od razu mnie rozpoznał i obdarzył typową dwugodzinną opowieścią o tym jak jego rodzina oraz kilka innych najbliżej spokrewnionych ulokowały się póki co w najbiedniejszej okolicy w pobliżu Wielkiego Bazaru. Opowiedział mi także, iż usłyszał od kogoś, gdzie znajduje się reszta moich przyjaciół.

W czasie kiedy ja poznawałem uroki Throalu, Drużyna Kaeru Nadzieja poszukiwała podobno jakąś zaginioną Krasnoludkę, którą porwał bodaj w Mieście Trzcin niecny Trubadur zakochany w niej. Usłyszawszy tę historię i widząc możliwość przypodobania się Pasji Astenadar rozpocząłem poszukiwania moich przyjaciół. Okazało się, że ścieżki skierowały ich ku kolejnemu wielkiemu miastu – okrytemu złą sławą Kratas. Udałem się w tym kierunku wraz z karawaną Orków i Ludzi, chcących tam sprzedać nabyte w Throalu dobra. W trakcie wielodniowej drogi okazało się, że rzekomo zakupione w Throalu rzeczy, zostały tak naprawdę skradzione z jednego z magazynów w Wielkim Targu. Nie ujawniłem faktu podsłuchania rozmowy prowadzonej w języku Orków, ale po przybyciu do miasta oddaliłem się czym prędzej od moich chwilowych towarzyszy podróży i rozpocząłem poszukiwania mej Drużyny.

Zajęło mi to ponad dzień i kosztowało wiele nerwów oraz utratę sakiewki, którą wcześniej zarobiłem eskortując wspomnianą karawanę. Nie dziwię się, że miasto to zwane jest Miastem Złodziei. Najgorsze było jednak odkrycie po przespanej nocy w moim posłaniu kilku wielkich tłustych pcheł. I to mimo tego, że wynająłem osobny pokój o rzekomo wyższym standardzie. Miejscowi bandyci jedynie raz w którymś z zaułków wykazali zainteresowanie moimi zdobnymi szatami, zawartością mej torby oraz klejnotem odbijającym światło słońca na rękojeści miecza mojego ojca. Byłem gotów bronić swego dziedzictwa do ostatniej kropli krwi, ale wystarczające okazało się obnażenie broni i oświadczenie, że mają do czynienia z doświadczonym Adeptem Dyscypliny Fechtmistrza.

Spotkałem moich przyjaciół kiedy przemierzali miasto w poszukiwaniu jakiejś innej grupy Adeptów. Maruvil opowiedział mi, że Trubadur i rzekomo porwana Krasnoludka byli w rzeczywistości w sobie zakochani a rodzina sprzeciwiała się ich ślubowi. Niestety biednego Dawcę Imion spotkała w międzyczasie smutna śmierć, a wybranka została porwana przez grupę tutejszych rzezimieszków zwących się Resztkami. Bandyci ci podobno byli niebezpiecznymi Adeptami, trudniącymi się w najplugawszych zadaniach. W chwili kiedy chciałem się dopytać o więcej szczegółów, po drugiej stronie wielkiego placu pojawiła się siódemka Krasnoludów a Navrik rzucił nam ostrzeżenie: „To te łotry”!

Starcie było nieuniknione. Navrik co prawda próbował dla zasady przekonać ich do pokojowego wydania nam dziewoi, ale Krasnoludy okazały się być głuche na jego groźby, podobnie jak i na moje prośby. Tedy wyciągnąłem obydwa miecze mówiąc im by szykowali się do walki. Zanim zdążyliśmy skrzyżować broń, jeden z Krasnoludów cisnął dwiema kulami ognia w jadącego na huttawie Haraga, zabijając biedne zwierze oraz unieruchamiając w dużym stopniu jednonogiego Orka. Dalsza walka trwała jakiś jeszcze czas. Po tym jak Resztki straciły początkową przewagę, a ich mag padł po strzałach Mirim, stanąłem do nierównej walki z ich Wojownikiem i Fechtmistrzem. Dzielnie odpierałem ich ataki, obrzucając drwinami i odwracając ich uwagę od moich przyjaciół. W tym czasie reszta z moich towarzyszy walczyła tak zaciekle jak umiała. W pewnym momencie doszło jednak do impasu, który dużo nas kosztował.

Wiele krwi przelano na tym zrujnowanym placu w mieście Kratas. Wiele krwi także przelało się tego konkretnego dnia. Powiem jedynie, że zwyciężyliśmy, a Lilianna żyje tylko dzięki temu, że po raz kolejny eliksir ostatniej szansy ożywił jej martwe ciało. Rana na boku, którą zadała mi magiczna halabarda Krasnoluda na szczęście zabliźnia się bez komplikacji i nie powinna w żadnej mierze mnie szpecić. Inni także ponieśli podobne obrażenia, choć ból Harraga chyba był największy.

Pozostali przy życiu Krasnoludowie oddali nam nieszczęsną młodą niewiastę, my zaś odebraliśmy im broń i przedmioty, dzięki którym byli tacy groźni. Marv oczywiście chciał zagarnąć wszystko dla siebie przez co straszliwie pokłócił się z Navrikiem. Próbowałem nie dopuścić do rękoczynów, ale po tym męczącym dniu marzyło mi się jedynie czyste łóżko throalskiej tawerny „Kiść Winogron”.

razan - 2011-01-12, 13:44

Poszukiwanie wspomnień wiekowego Elfa

Walki pod mroczną świątynią





Przebywając w Mieście Złodziei zetknęliśmy się z zadziwiającą prośbą o pomoc. Nie było to błaganie o odzyskanie skradzionych dóbr albo zemstę na bandytach, którzy dokonali niegodnego czynu, jakich to apeli w Kratas słyszy się zapewne dziesiątki. Drużyna Kaeru Nadzieja spotkała natomiast starego Elfa, który utracił nie kosztowności, a swoją pamięć.

Biedak nie pamiętał kim jest, nie wiedział jak znalazł się w tym miejscu, ani co się z nim ostatnio działo. Na swoim ciele nosił ślady dawnych obrażeń, podobnie jak wygojone rany po użyciu Magii Krwi. Mogły one być pozostałościami jakichś mrocznych rytuałów, ale także świadczyć, że Dawca Imion był – dajmy na to – Adeptem, który z pomocą tej posępnej metody zwiększał swoje zdolności.

Nie miałem do tej pory okazji by wspomnieć pasjonatom naszych przygód o Magii Krwi, więc zrobię to teraz. Uciekając się do tego rodzaju magii, Dawcy Imion mogą łatwym kosztem zwiększać swoje umiejętności, pieczętować ważne przysięgi czy wręcz – jak podają liczne opowieści – powstrzymywać Horrory. Wszystko to przy poświęceniu części swoich sił życiowych. W wypadku walki z Horrorami częste podobno były przypadki poświęcania swojego życia przez dziesiątki Dawców Imion by wyzwolona w ten sposób siła stawiła barierę chcącym wszystko zniszczyć stworom. Niemniej korzystanie z tak mrocznych sztuk nie może zawsze pozostawać bez echa.

W Kaerze Nadzieja Magia Krwi została zakazana i przez lata o niej zapomniano. Kiedy potężny Horror wdarł się do naszego schronienia, do walki z nim wyruszyła większość ówczesnych Adeptów Kaeru. Korzystali oni ze wszystkich metod by tylko pokonać potwora. Ci nieliczni, którzy przeżyli tę batalię i powrócili na drugi poziom naszego azylu, opowiadali jak Magia Krwi dosłownie wysysała życie z Dawców Imion, którzy próbowali z niej korzystać. Najwidoczniej Horror, który zaatakował Nadzieję potrafił w jakiś sposób obrócić tę moc przeciwko nieszczęśnikom, którzy po nią sięgnęli. Aby nie dopuścić do takich zdarzeń w przyszłości, wszelkie zapiski odnoszące się do tej wiedzy zostały zniszczone bądź ukryte, a szkoleni Adepci nie byli informowani o jej istnieniu.

Tymczasem na powierzchni Barsawii i całego znanego świata, Magia Krwi była i jest wciąż wykorzystywana pomimo ryzyka jakie stwarza czy może stwarzać. Co więcej, nawet moi towarzysze zaczęli stosować jej niektóre odmiany, pomimo niebezpieczeństwa jakie to niesie. Nie jest wykluczone, że to właśnie użycie Magii Krwi doprowadziło do osłabienia Wzorca napotkanego Elfa i w efekcie do utraty przez niego pamięci. Sprawdziliśmy wspomniany Wzorzec by się o tym przekonać. Bezimienny Elf okazał się być potężnym Adeptem, który powinien móc korzystać z licznych Talentów i znać wiele umiejętności. Jego Wzorzec był jednak podobno jakiś rozmazany czy blokowany przez coś nieokreślonego, jak podali nam magowie.

Gremialnie postanowiliśmy pomóc Elfowi odzyskać tożsamość. No, w każdym razie ostatecznie się na to zdecydowaliśmy po protestach Maruvila, który nie chciał się zdecydować na mieszanie w sprawy, które nie dotyczą go osobiście. Nieszczęśnik posiadał przy sobie mapę zachodnich rejonów Barsawii, na której zaznaczone zostały jakieś punkty i o której oczywiście nie wiedział nic a nic. Nasza przygoda zapewne miała wymagać zwiedzenia wszystkich tych miejsc, w związku z czym zaczęliśmy szykować się do podróży.

Udaliśmy się najpierw w kierunku pierwszego z miejsc zaznaczonych na mapie krzyżykami. Po raz kolejny nie będę tutaj rozwodził się nad samą podróżą. W końcu nie ma to być dokładny przewodnik po prowincji, a opowieść o przygodach dzielnej naszej grupy Adeptów. Dotarliśmy ostatecznie do miejsca, które powinno skrywać część tajemnicy Elfa. U wejścia do jakiejś kapliczki czy też świątyni, znajdowała się zaiste plugawa rzecz – ołtarz poświęcony parszywemu Horrorowi. Na ile nasza znajomość tematu wystarczyła po temu, rozpoznaliśmy wyrzeźbionego na ołtarzu stwora jako Verjigorma – mitycznego niemal Horrora, który miał niegdyś polować na Wielkie Smoki.

Zanim jednak zdążyliśmy się zastanowić nad naszym położeniem, uruchomiliśmy nietypową pułapkę. Wokół nas pojawiły się znienacka przedziwne węże, których ogony zakończone były wielkimi kolcami jadowymi, zaś paszcze wypełniały dziesiątki zębów. Walka z nimi nie była łatwa. Na nic były moje olśniewające na ogół przeciwników ruchy, na nic zawziętość Wojowników będących w mojej drużynie, na nic skrytość Złodziejki, czy ostrożność Łuczniczki. Niemal każdy z mych przyjaciół został przez podłe gady zraniony w którąś z kończyn zanim zobaczyliśmy, że nas atakują. Trucizna węży zaczynała działać błyskawicznie i powodowała natychmiastowe usychanie potraktowanych nią kończyn. Po kilkudziesięciu sekundach Mirim i Lilianna leżały już nieprzytomne, zaś ja i pozostali członkowie Drużyny Kaeru Nadzieja byliśmy zatruci i bliscy porażki.

Wtem brzmiący dźwięcznie głos nakazał wężom oddalenie się od nas. Kiedy gady się od nas oddalały, przy wejściu do świątyni pokazał się odziany w kolczugę Elf dowodzący grupą Krasnoludów i Ludzi, który nakazał swoim towarzyszom pochwycić nas żywcem. Pomimo odniesionych świeżo ran i braku pełnej władzy w kończynach, zdecydowani byliśmy się bronić. Tego zapewne nie spodziewali się napastnicy, którzy ewidentnie nie byli wytrawnymi rębaczami. Bardzo szybko kilkoro z nich leżało u naszych stóp, a pozostali tchórzowsko pierzchali. Elf, który okazał się być Władcą Zwierząt, jako jedyny mógł w pełni stawić nam czoło, ale walcząc z Marvem, także musiał ustąpić jego sile i paść nieprzytomny.

W miarę szybko i sprawnie ogarnęliśmy się po walce. Auraya z miną znawcy i przerażeniem w głosie powiedziała, ze węże, których ofiarą padliśmy to witherfangi, których truciznę może zwalczyć jedynie potężna magia lecząca, albo pewien wysoko-kręgowy czar Ksenomancki. Nie udało się skutecznie użyć mocy Głosicieli Garlen do pokonania jadu, nie udało się także ocucić żadnego z napastników, którzy pozostali przy życiu po starciu z Drużyną Kaeru Nadzieja. Nadal byliśmy poranieni, a dodatkowo większość z nas musiała teraz wspierać się na drewnianych sękach. Niemniej zdecydowani byliśmy od razu zbadać mroczną świątynie poświęconą wielkiemu Horrorowi.

Miejsce okazało się być aktualnym domostwem Dawców Imion, którzy nas zaatakowali. Oprócz posłań i przedmiotów codziennego użytku należących do tych szaleńców, natrafiliśmy na mroczną salę ofiarną ozdobioną gobelinami przedstawiającymi Horrora walczącego ze Smokami, a także pokój, w którym znajdowała się pieczołowicie wyrzeźbiona przy pomocy dawnej magii statuetka z obsydianu przedstawiająca Smoka. W pokoju tym stała także skrzynia, w której znajdowały się przedmioty należące prawdopodobnie do jakiegoś Ksenomanty z jego księgą włącznie. Wzięliśmy wszystkie przedmioty, które mogły nam się przydać w przyszłych walkach z plugastwami, którym służyli nasi wrogowie.

Dokładne przeszukiwanie sali ofiarnej przyniosło nam znaleziska w postaci starej księgi poświęconej Roshomonowi oraz ukrytego wejścia do kolejnego pomieszczenia. Znajdował się z nim kościany krąg, którego strzegł duch – rozpowszechniony czar ksenomancki, mający wiele zastosowań. Maruvil, który także od jakiegoś czasu kroczył drogą tej dyscypliny, zdecydował się na próbę porozumienia z duchem. Od uwięzionej w kręgu duszy, dowiedział się, że krąg był wykorzystywany do przechodzenia za jego pośrednictwem do innych podobnych kręgów. Co więcej, osobą, która korzystała z niego w ten sposób był właśnie Elf, któremu pomagaliśmy. Oprócz niego w kręgu zjawiał się między innymi także właśnie pokonany Władca Zwierząt. Nie udało się nam jednak dowiedzieć niczego pewnego, ponieważ duch strzegący kręgu nie był specjalnie bystry, a Talenty ksenomanckie Maruvila wciąż nie należały do najpotężniejszych.

Kiedy pod koniec dnia, w bezpiecznej odległości od niegdysiejszej świątyni Roshomona, ja zapisywałem tę przygodę, Marv zdołał udowodnić swoją przydatność nie tylko w walce. Ze znalezionej księgi Ksenomanty, którym zapewne był nasz wiekowy Elf, Marv zdołał odczytać i rzucić czar, powodujący przywrócenie życia w kończynach zaatakowanych przez Witherfangi. Nie musieliśmy już przemierzać dalekich mil szukając pomocy magów w Travarze ani w innym dużym mieście. Zdecydowaliśmy się z rana przesłuchać naszych jeńców i ruszyć do kolejnego z punktów wskazanych na mapie otrzymanej od bezimiennego Elfa. Elfa, którego tajemnica zaczynała się jawić jako coraz bardziej mroczna.

Kosmit - 2011-01-12, 14:44

Jak często macie sesje?
razan - 2011-01-12, 15:27

Przeważnie co tydzień, a te opowieści to sesje które już były jakiś czas temu, jeszcze trochę tego jest, potem pewnie będę zamieszczał już tylko raz na tydzień lub dwa.
Sethariel - 2011-01-12, 15:59

Ja już dawno nie nadążam z czytaniem.

Ale czekam na kolejne :mrgreen:

Kosmit - 2011-01-12, 18:21

Hmmm... A zdarza się, że macie wolne miejsca, czy zawsze raczej w komplecie? Bo w swojej grupie tylko MGuję, a chciałbym kiedyś gry zasmakować ;)
razan - 2011-01-13, 13:17

Ja mam nadkomplet , więc u mnie nic z tego niestety :( Mam 6-8 graczy na sesji, a to już duuuużo.
Kosmit - 2011-01-13, 21:53

Chciałbym kiedyś zobaczyć taką sesję ^^
razan - 2011-01-14, 13:35

Wietrzniaki z koszmaru

Zagubiony Kaer




Pokonany przez Marva Elf był wciąż nieprzytomny, a niektórzy z nas nadal poranieni. Uschnięte niedawno kończyny co prawda wracały do życia, ale zdecydowanie nie dało się uznać, że są w pełnej formie. Rozpalone ognisko dźwięcznie strzelało, a Lilianna w tych polowych warunkach przygotowywała ciasto z upolowanej wcześniej espagry. Mieliśmy chwilę względnego spokoju.

Kiedy ludzie głowili się nad tym co zrobić z pojmanym elfim Władcą Zwierząt, ja zamieniłem kilka słów z Mirim. Trochę przeraziło mnie to, że moja towarzyszka tak wprost zaproponowała mi możliwość namalowania aktu Elii. Prostacka – śmiem twierdzić – propozycja, jak na przedstawiciela naszej rasy mówiącego o swojej siostrze. Prędzej czegoś takiego spodziewałbym się po Haragu, który akurat po drugiej stronie ogniska puszczał bąki pijąc hurlg – podejrzany napój alkoholowy Orków tworzony z fermentowanego zboża z dodatkiem tłuszczu zwierzęcego. W każdym razie atmosfera robiła się pogodna, na swój pełen różnorodności sposób.

Lilianna opowiedziała nam historię swojej rodziny, w której każdy w którymś momencie życia zostawał Głosicielem jakiejś Pasji. Zdziwiło mnie to, bo nie słyszałem ani w Kaerze, ani po wyjściu z niego, o takim nagromadzeniu wybrańców Pasji wśród spokrewnionych ze sobą Dawców Imion. Ja odwdzięczyłem się opowiadając historię miecza odziedziczonego przeze mnie po ojcu, podobnie jak o ostatniej misji dzielnego Zaratuhliana – mojego pradziada, który zmuszony był zostać w Kaerze Nadzieja podczas pogromu.

Po tych błogich historiach, udaliśmy się na odpoczynek. Podczas mojej warty, którą pełniłem wraz z En, mój bystry wzrok wychwycił jakiś rozbłysk na odległej skale. Dziwne zielonkawe światła migały jakieś dwa kilometry od nas. Zdecydowaliśmy się to zbadać z Władczynią Zwierząt. Obudziłem Mirim by w naszym miejscu pełniła dalej pieczę nad śpiącymi towarzyszami i cicho jak dwa koty, udaliśmy się w kierunku tego zjawiska.

Kiedy się tam znaleźliśmy, ujrzeliśmy istoty budzące przerażenie w moim dzielnym przecież sercu. Z naczynia, które było zrobione z czaszki jakiegoś nieszczęsnego Trolla, wydobywały się płomienie o dziwnym zielonkawym zabarwieniu. Wokół tego krążyła czwórka istot, będących plugawszymi niż wszystkie żywotrupy, które spotkaliśmy do tej pory. Dziwne poskręcane nagie wietrzniaki. Wietrzniaki, które zamiast nóg miały larwalne odwłoki, samą siłą woli skręcały otaczające je kości. W trakcie mej krótkiej wizyty w Throalu natrafiłem na historię przestrzegającą przed tymi stworzeniami. Podobno są one ofiarami jakiegoś bezwzględnego Horrora, który ich tak wypaczył i uczynił złymi do szpiku kości. Podobno też samym umysłem są wstanie zadawać przerażające rany wszystkim stworzeniom, jakie znajdują się w ich okolicy. Umieszczona w księdze wzmianka o tych Odmieńcach nie była długa, ale w pamięci zostało mi szczególnie zdanie mówiące, iż obawiają się ich nawet Smoki.

Bezszelestnie jak dwa duchy powróciliśmy do naszej Drużyny. Ostrzegłem ich przed niebezpieczeństwem jakie sprowadzać może takie sąsiedztwo, zagasiłem także ognisko, które mogło zwrócić na nas ich uwagę. Zdecydowaliśmy, że jednak nie będziemy się przemieszczali tej nocy, gdyż byłoby to zbyt niebezpieczne, ale większość z nas uznała, że będzie czuwać do rana. HRR wsiadł na swojego konia i będąc teraz najbardziej mobilnym zdecydował się wyglądać tych stworzeń jako nasza przednia straż.

Nie minął długi czas, a dało się usłyszeć przeraźliwe rżenie wierzchowca Orka i jego donośne przekleństwa. Ci z nas, którzy byli gotowi, ruszyli mu na pomoc. Biedak, leżał obok swojego miatającego się konia, a nad nim fruwały cztery dziwaczne Wietrzniaki. Wiele szczęścia mieliśmy w tej walce. Strzały Łuczniczki zdołały dosięgnąć dwójkę z tych stworów, moje miecze powaliły kolejnego, a zaklęcia i siła ciosów mych towarzyszy, pozwoliły na zakończenie zmagań. Na szczęście nikomu z nas nie stała się większa krzywda. Jedynie nieszczęsne zwierzę, które dosiadał Harag, zostało na zawsze spaczone, a jego noga musiałaby pozostać nienormalnie wygięta do końca jego niedługiego życia. Litościwy pod tym względem Kawalerzysta, dobił rumaka, nie pozwalając mu się męczyć.

Z rana udało nam się ocucić mrocznego Elfa – Władcę Zwierząt, który zaatakował nas dzień wcześniej. Ani nasze prośby, ani groźby nic nie dały i nie chciał on nam nic zdradzić. Złoczyńca próbował nawet po chwilowym oswobodzeniu się wziąć Liliannę jako zakładniczkę, ale na szczęście mu to nie wyszło. Ostatecznie sytuacja ta zakończyła się pojedynkiem między nim a Navrikiem, którego Elf nie przeżył.

Wyruszyliśmy do kolejnego z miejsc zaznaczonych na mapie wiekowego Elfa. Był to stary Kaer położony o dwa dni drogi od świątyni Horrora. Omijając niezbyt kunsztowne pułapki weszliśmy do jego wnętrza. Był o wiele mniejszy niż nasza Nadzieja, ale wyglądał jakby przeszedł więcej. Ślady walk były wszechobecne w jego głównej komnacie, w innych natknęliśmy się na sterty gnijących ciał Dawców Imion. W dawnej bibliotece Kaeru odkryliśmy historyczne księgi, z których część nadal nadającą się do przechowywania udało mi się zebrać. Pobieżna lektura kroniki Kaeru pozwoliła dowiedzieć się, że pewien elfi Ksenomanta zamieszkał w nim, a jakiś czas po jego zamknięciu przyzwał do wnętrza Horrora, który pozabijał jego mieszkańców.

Badając to schronienie odkryliśmy również, że Kaer był teraz wykorzystywany do więzienia w nim ofiar kultu Horrora, z którego sługami zetknęliśmy się niedawno. W jednej z cel w dalszej części Kaeru znaleźliśmy nieszczęsnego Krasnoluda, który został porwany przez tych łotrów i czekał tutaj na jakiś straszny los. Wychudzonego biedaka wyciągnęliśmy z jego więzienia i daliśmy mu coś do jedzenia. Kiedy już szykowaliśmy się do wyjścia, naprzeciw nam wyszła zgraja stworów, które traktowaliśmy niemal jak starych znajomych. Żywotrupy próbowały nas pokonać, ale dzielnieśmy z nimi sobie poczynali. W trakcie walki nawet zaczęliśmy liczyć, kto ile już pokonał. W tym samym czasie jakiś inny konstrukt Horrora zaatakował nas od tyłu. Z nim więc musiały walczyć nasze towarzyszki.

Walka skończyła się ostatecznie naszym zwycięstwem, a konstrukt okazał się być uratowanym przez nas Krasnoludem, który tylko udawał obywatela Throalu. Na miejscu zbadaliśmy amulet uzyskany od wiekowego Elfa, który okazał się być przedmiotem Wzorca Dawcy Imion, jednocześnie przedmiotem Wzorca Grupy który się właśnie rozpadał. Układanka zaczynała nabierać sensu, który wcale nie musiał się spodobać naszemu zleceniodawcy.
Uczciwość też wymaga abym przyznał, że najwięcej zabitych żywotrupów tego dnia miał na swoim koncie Navrik.

Kosmit - 2011-01-15, 00:08

Ile trwała jedna sesja mniej więcej?
razan - 2011-01-17, 13:58

5-8 godzin, najbardziej przedłużają czas sesji walki na tyle osób :P
razan - 2011-01-17, 14:02

Historia miecza moich przodków





Zmierzając do ostatniego z punktów wskazanych nam przez mapę otrzymaną od sędziwego Elfa, mam wieczorami trochę więcej czasu by zająć się pisaniem. Niestety w podróżny nie mogę oddawać się mej ulubionej sztuce, czyli malarstwu. Postanowiłem przeto podzielić się z zafascynowanymi czytelnikami naszych przygód historią, z którą obdarzyłem ostatnio mych przyjaciół. Historią miecza mego ojca, pradziada i dawniejszych przodków z mej familii.
Piękny to miecz, nieprawdaż? Postaram się w niedługim czasie zamieścić w tym dzienniku jakiś jego szkic, by czytelnik miał świadomość o jakim przedmiocie mówię. Mogę śmiało powiedzieć, że wielu takich w Barsawii nie znajdziecie. Co tam w Barsawii, na całym świecie!

Przykład to misternej roboty, wskazującej na dzieło rąk elfickich Zbrojmistrzów. I to nie byle jakich! Nadwornych Zbrojmistrzów Dworu samej Królowej Elfów. Tylko oni potrafili niegdyś osiągnąć tak piękną zieleń metalu, z jakiego właśnie wykuty jest jelec przechodzący w zasłonę rękojeści tego miecza, bez straty jego trwałości. Zwróciłeś też zapewne uwagę na wspaniały ornament roślinny jakim zdobiony jest metal, z którego wykonano ten piękny kosz. Każdy ze Zbrojmistrzów dawnych Królowych, mógłby śmiało konkurować z najlepszymi jubilerami jacy kręcili się po dworach Throalu, Scythy czy samej Wielkiej Thery. Nie jest wykluczone, że teraz przy Dworze Królowej Alachii znajdują się równie wspaniali artyści, ale dzieł ich nie ujrzycie zapewne bez konieczności zapłacenia za to życiem.

Moglibyście się zapewne zastanawiać ile jest wart pojedynczy szmaragd tkwiący pomiędzy skupiającymi się wokół niego inkrustacjami liści? Zapewne po jego sprzedaży mógłbym przez kilka tygodni wystawnie żyć w najdroższych karczmach wielkich miast Barsawii. Ale właśnie ta broń, na której kamień ten się znajduje, czyni go niepowtarzalnym i wartym krocie więcej. Wrócę do tego za chwilę.

Mogłoby Was zadziwić to, że głownia miecza nie ma na sobie żadnych ozdób, a jedynie widać po jej strukturze ogromną ilość przekuć w trakcie w jej wykuwania. Otóż miecze Straży Królowej zdobione były jedynie na rękojeści, a jest to jeden z tych mieczy. Czyste, lekko zagięte jednosieczne ostrze miało symbolizować prostotę służby u boku Pani. Straż nie miała większych pragnień i ambicji niżeli za wszelką cenę obronić Królową bądź oddać życie w jej obronie. Wiele z takich właśnie mieczy niemal dwa milenia temu złamanych zostało na podłych łuskach niegodziwego Smoka Alamaise podczas obrony Królowej Dalii przed tym morderczym gadem.
Kamień szlachetny tkwiący w rękojeści takich mieczy wskazywał oddział Straży Królowej, w którym służył właściciel miecza. Oprócz mieczy zdobionych szafirem, występowały także ozdobione szmaragdem albo topazem. Grupy te miały ten sam zakres obowiązków i żadna nie była nadrzędna nad innymi, ale zwyczajowo konkurowały ze sobą w biegłości i umiłowaniu Królowej. Niemniej w chwili potrzeby każdy ze Szmaragdowych Strażników oddałby życie za Strażnika Szafirowego czy Topazowego.

Do służby w Straży Królowej wybierani byli jedynie najlepsi szermierze jakich posiadała Smocza Puszcza, bądź dalekie elfie królestwa uznające jej władzę nad sobą. Służba była zaszczytem jakiemu mało który z Elfów mógł się oprzeć mając taką możliwość. Strażnikami zostawali głównie Fechtmistrze, z uwagi na piękny styl walki jaki prezentowali. Stosunkowo liczni byli także Wojownicy, a zdarzali się też przykładowo Trubadurzy, Leśnicy czy nawet uzdolnione Elfy nie będące Adeptami. Również jeżeli Strażnik idący ścieżkami Koła Życia zmieniał Dyscyplinę, pozostawał nadal w swojej formacji, choć mógł stać się już na przykład Czarodziejem czy Złodziejem.

Jeśli ktoś zostawał Strażnikiem, jego miecz na zawsze pozostawał w rodzinie i niemal zawsze któreś z dzieci czy dalszych potomków, dążyło do osiągnięcia mistrzostwa w walce by także móc nim władać. Jeśli któryś ze strażników umierał bezpotomnie, jego miecz przekazywany był kolejnej osobie, która rozpoczynała służbę, a nie odziedziczyła własnego. Strażnicy nigdy nie byli bardzo liczni, więc takich mieczy nie wykuto wiele.

W trakcie swojego panowania Królowa Failla powołała do życia Straż Puszczy – zakon potężnych magów mający być zawsze odpowiedzią na wszelkie zagrożenia wiszące nad Elfim Dworem. Niektórzy Strażnicy Królowej – ci którzy posiadali odpowiednie umiejętności magiczne, zostali równolegle Strażnikami Puszczy. Tacy Strażnicy byli wyjątkowo sprawni i potężni. Przez długie lata mało kto był w stanie zagrozić Smoczej Puszczy, która do swej obrony miała powołanych takich protektorów. Aż do nastania Czarnych Dni.

We wspaniałym mieście Domu Syrtis miałem przyjemność rozmawiać z elfim Trubadurem, który opowiedział mi historię Strażników Królowej i Strażników Puszczy po Pogromie i Rytuale Cierni, jaki miał miejsce w trakcie owego mrocznego czasu. Obydwie te Straże zmieniły się w jedną okrutną formację zwaną Krwawymi Strażnikami. Nie wszyscy z nich posiadają teraz takie piękne i charakterystyczne miecze, a te, które dzierżone są przez obrońców Królowej Alachii wyglądają już nieco inaczej niż mój oręż. Wszystkie piękne szafiry, szmaragdy i topazy, jakie zdobiły rękojeści tych mieczy zostały zastąpione kamieniami bardziej pasującymi do aktualnego wyglądu i ducha Smoczej Puszczy. Niektórych spośród Krwawych Strażników Przyjacielu możesz śmiało rozpoznać po mieczach takich jak mój – równie pięknych, lecz ozdobionych wielkimi rubinami, wyglądającymi jakby bezustannie krwawiły, podobnie jak ich właściciele.

Zapytać się teraz możecie, jak w takim razie miecz, który jest taką pamiątką po świetlistych czasach Dworu Królowej Elfów, wylądował u mego pasa? Jak możecie się zapewne domyślać, wśród moich przodków byli Strażnicy Królowej. Z opowieści mojego ojca, którymi raczył mnie w dzieciństwie wiem, że tradycja ta sięga o wiele dawniej niż czasy Królowej Dalli.

Mój pozostający w pamięci Pasji pradziad, który zmarł już w Kaerze Nadzieja, był ostatnim z mej linii służącym przy boku Królowej Elfów. Zwał się on Zaratuhlian i był oczywiście doskonałym Fechtmistrzem. Miało to miejsce już za panowania Królowej Alachii, której rządy nastały po burzliwych okresach panowania Królowych Failli i Liary, a które okazały się jeszcze bardziej burzliwymi. Pradziad mój wraz z dwójką innych Szmaragdowych Strażników i małym oddziałem wojska został wysłany na tereny Królestwa Scythy. Był to okres przed nastaniem Długiej Nocy i zagrożenie ze strony Horrorów stawało się coraz poważniejsze.

Nieco wcześniej jedna z potężniejszych bestii wtargnęła na teren Smoczej Puszczy i w sobie znany podły sposób przejęła kontrolę nad grupą Elfów wysłanych by ją powstrzymać. Wśród tych przeklętych elfów była trójka Strażników Królowej dzierżących miecze zdobione topazem, jak również dwóch potężnych magów – Strażników Puszczy z Dworu Alachii. Zgodnie z mroczną wolą ich nowego władcy, Elfy te mordowały wszystkich, którzy stanęli na ich drodze. Po większej potyczce, w której Straży Królowej udało się uśmiercić część ze splugawionych renegatów, reszta z nich opuściła granice Smoczej Puszczy i udała się w Góry Scythyjskie, gdzie dalej jej szlak znaczony był krwią niewinnych Dawców Imion.

Był to już okres kiedy Alachia przygotowywała przemianę Smoczej Puszczy w jedyne w swoim rodzaju schronienie przed Horrorami i cierpienia Dawców Imion nie będących jej poddanymi nie przejmowały zbytnio władczyni. Niemniej Królowa postanowiła ukarać jej własnych podanych, którzy pod wpływem mrocznych mocy ośmielili się przelać tyle niewinnej elfiej krwi. Stąd właśnie Zaratuhlian i jego towarzysze znaleźli się w Królestwie Scythy.

W trakcie tropienia splugawionych renegatów, wielokrotnie natykali się oni na dziwaczne bestie, które magowie zaczęli określać wtedy jako konstrukty Horrorów. Wielu spośród żołnierzy wysłanych ze Strażnikami Królowej straciło życie w walkach z bestiami szalejącymi wówczas po Barsawii. Mimo to oddział niestrudzenie poszukiwał swojego celu zmierzając do odnalezienia przeciwnika za którym został wysłany. Ostatecznie niedaleko pewnej krasnoludzkiej wioski to tropiona zwierzyna dopadła myśliwych. Pozostały przy życiu mag, będący jednym z opanowanych przez Horrora Elfów, wraz z Adeptami będącymi wcześniej Topazowymi Strażnikami zastawili pułapkę na Straż Królowej Alachii. Rozpoczęła się potyczka, która śmiało mogłaby wejść do opowieści najwspanialszych Trubadurów Barsawii.

Większość ze zmagających się Elfów była potężnymi Adeptami i magia taka jak ta, z której wtedy korzystali, nie była w tamtej okolicy widziana przez długie stulecia. Efekt zaskoczenia oraz potężne czary maga wyrównały przewagę liczebną oddziału, który został wysłany za zbiegami. Jeden ze Strażników Królowej świadomie poświęcił swoje życie by pokonać miotającego zaklęcia Czarodzieja. W tym czasie Fechtmistrze i Wojownicy dawali wspaniały pokaz walki na najwyższym poziomie. Po kilku jej minutach pozostała przy życiu naprzeciwko siebie jedynie dwójka Strażników wiernych Królowej i trójka, która była owładnięta przez Horrora. Ta nierówna walka trwała jakiś czas, aż przyciągnęła uwagę znajdującego się nieopodal Dawcy Imion, nie będącego Elfem.

We wspomnianej niedalekiej wiosce przebywał akurat znamienity Trubadur imieniem Farliss, o którym wcześniej już wspominałem w moich historiach. Słysząc odgłosy walki i zauważając rozbłyski rzucanych zaklęć, Farliss dyskretnie zbliżył się do walczących. Widząc odzianych podobnie Elfów, walczących takimi samymi, znanymi mu mieczami, domyślił się, że jakaś mroczna przyczyna była powodem tej walki. Wyczuwszy emocje jakie stały po każdej ze stron, w ostatniej chwili rzucił się on do pomocy mojemu pradziadowi i jego towarzyszowi. Kiedy krwawa potyczka wreszcie się zakończyła, na nogach stał jedynie Farliss i jeden ze Strażników Królowej – przyjaciel mojego praddziada. Niestety w trakcie tej wiekopomnej walki, Zaratuhlian powalając swojego przeciwnika otrzymał potężne pchnięcie mieczem, które przebiło go na wylot.

Trubadur obiecał zadbać o ciężko rannego Elfa i pomógł odnieść go do wioski, o północy zaś razem z pozostałym przy zdrowiu Strażnikiem Królowej odprawili wspominając zmarłych elficki Rytuał Wiecznego Życia. Kiedy Elf oddalił się w kierunku Smoczej Puszczy, zabierając ze sobą jedynie miecze martwych Strażników, Farliss pochował wszystkich, którzy polegli dzień wcześniej. Po tym jak Trubadur upewnił się, że Zaratuhlian otoczony jest dobrą opieką, udał się poszukiwaniu jakiegoś Horrora i słuch o nim na kilka miesięcy zaginął.

Mój pradziad bardzo długo wracał do siebie po otrzymanym ciosie. Głosiciel Garlen przebywający w wiosce, nie był w stanie uleczyć jego rany. W pobliżu budowano akurat wielki Kaer, tworzony siłami wielu grup Dawców Imion, więc przybywali tam przeróżni Adepci i mędrcy, ale nikt nie był w stanie wyleczyć uczynionej zgodnie z wolą Horrora rany Fechtmistrza. Królestwo Scythy nie zorganizowało się na tyle by utworzyć jeden ogromny Kaer dla jego mieszkańców, tak jak uczynił to Throal, więc małe miasta i wioski na jego terenie decydowały się własnymi siłami przy pomocy drogo okupionej Therańskiej wiedzy budować mniejsze schronienia. Ostatecznie kiedy Dawcy Imion zamierzający ukryć się w Kaerze o dumnej nazwie Nadzieja mieli zamykać jego bramę, grupa Elfów przybyłych by w nim zamieszkać zabrała ze sobą rannego nadal Zaratuhliana. Wtedy też do wioski powrócił Farliss, który także wybrał to właśnie miejsce na schronienie przed Długa Nocą.

Co ciekawe, po zapieczętowaniu Kaeru mój pradziad szybko zaczął zdrowieć, co było widocznym znakiem odcięcia schronienia od mrocznych sił władających w coraz większym stopniu Barsawią.

To już właściwie koniec mojej historii. Elfi Fechtmistrz długo nie mógł pogodzić się z rozłąką od Smoczej Puszczy, ale ostatecznie zakochał się w młodej Elfce, co pozwoliło ukoić nieco jego ból. Miecz ten został ostatecznie przekazany synowi córki Zaratuhliana – mojemu ojcu, który także został Fechtmistrzem. Kiedy ten podobno wyruszył zbadać tajemną drogę opuszczenia Kaeru Nadzieja, zostawił swój cenny miecz w domu, jakby przewidywał, że nie uda mu się wrócić. Co się z nim później stało, tego do dziś nie wiem.

Teraz ja otrzymałem od matki tę broń i mogę dumnie nią władać, pamiętając o dokonaniach mych przodków. Spytacie się co dalej z nią uczynię? Odpowiem zgodnie z prawdą, że jeszcze nie wiem. Całą swą młodość chciałem zostać członkiem Straży Królowej. Kiedy opuściłem Kaer i dowiedziałem się, co stało się ze Smoczą Puszczą, moje plany legły w gruzach. Jestem jednak pewien, że z jego pomocą uda mi się śmiało i pozytywnie wyjść z wielu przygód, jakie Pasje postawią przede mną.

Czy miecz ten jest magiczny? Wszystkie miecze Straży Królowej były wzmacniane esencją żywiołów, co czyniło je bardziej podatnymi na zostanie magicznym orężem. Podobnie jest z tym. Jak widzicie, historia tej broni jest o wiele dłuższa i ciekawsza niż wielu znanych magicznych mieczy. Czy ten jest magiczny? Niestety wszystkie znaczące czyny dokonane przy jego udziale, nie wystarczyły by pojawił się jego prawdziwy wzorzec. Zapewne niegdyś był on przedmiotem wzorca innych Wojowników czy Fechtmistrzów z mej rodziny, ale za wiele lat minęło od ich odejścia by to ustalić. Teraz jego przeznaczeniem jest dokonać jeszcze większej rzeczy. Gdy uczynię go poprzez taki właśnie czyn bronią magiczną, będę mógł wreszcie śmiało powiedzieć, że jest to moje Ostrze Duszy – broń będąca doskonałym dopełnieniem Fechtmistrza.

razan - 2011-01-19, 15:06

Badanie Kolejnego Kaeru

Walka z Ksenomantą





Opiszę Wam teraz ostateczne starcie z mrocznymi przeciwnikami, których los postawił nam na drodze. Ale do starcia nie doszło przecież tak od razu.

Nie wspomniałem wcześniej, ale od dwóch dni podróżowaliśmy z kolejnym wietrzniackim Złodziejem. Niejaki Frrrrrrr Świst, koniecznie przez siedem „r” co kilkukrotnie powtarzał, został przez nas spotkany po upuszczeniu Kaeru Varenna. Okazał się być bardzo radosnym kompanem mającym wiele historii do opowiedzenia. Niestety dosyć trudno było uzyskać od niego jakieś dokładniejsze informacje, gdyż Wietrzniak miał problemy ze skupieniem się nad jedną myślą przez dłuższy czas. W każdym razie, okazał się on poszukiwaczem przygód, który od wielu lat przemierzał Barsawię.

Nie wróżyło zbyt dobrze naszym losom to, co niewielki Złodziej opowiadał. W ciągu swojego pełnego przygód życia wielokrotnie podróżował z grupami innych poszukiwaczy przygód, którym ostatecznie nigdy nie dopisywało szczęście. Między innymi należał do grupy Adeptów, która pierwsza odkryła grobowiec krasnoludzkiego księcia, który następnie kilka miesięcy temu nam udało się zbadać. Nie muszę Wam przypominać, że ciała martwych członków tamtej wyprawy, które leżały w krypcie, nie za dobrze świadczą o losie przyjaciół Frrrrrrr? Sam Świst wydostał się stamtąd, ale niestety wyniósł z tego miejsca także potężną klątwę, której uleczenia teraz szukał.

Wietrzniak napomknął także o przygodach z niejakimi Tarczami Barsawii, które kilkanaście lat temu były dosyć dobrze znaną grupą Adeptów, a teraz słuch po nich zaginął. Ja ze swojej strony, mimo niezbyt długiego czasu chłonięcia historii Barsawii, także słyszałem o dwójce z nich. Potężnym elfickim Mistrzu Żywiołów – Xenomie Srebrzystym i szlachetnej Elfce – Fechtmistrzyni Astrantii. Los tego pierwszego nieznany jest Dawcom Imion, ale o Astrantii słyszałem, że zdarza się jej do tej pory bywać w Throalu. Kto wie? Może się kiedyś od niej nauczę jakichś przydatnych trików lub manewrów.

Setnie natomiast rozbawiła mnie opowieść Frrrrrrr o grupie Adeptów, z którymi także przez kilka dni podróżował. Nieszczęśni Orkowie i Troll, nie mogąc znieść podejścia do życia Wietrzniaka, po kilku wspólnych dobach, kazali mu się oddalić z prędkością wiatru, lub poznać siłę ich argumentu siły. Z opisu nietypowych instrumentów muzycznych jakie posiadali ci Adepci, mogę śmiało wnosić, że był to Kamienny Zespół, którego występ widziałem w Throalu.

Wracając do naszej przygody, ostatecznie udało się nam znaleźć przed jaskinią nadającą się na umieszczenie w niej Kaeru. Najbardziej prawdopodobne miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę gdyż po kilkunastu krokach rozpoznaliśmy na skale efekty działania narzędzi Krasnoludów i Ludzi. Kiedy zaczęliśmy zwiedzać podziemia, odkryliśmy zabezpieczony magią pokój, w którym przechowywane były trzy kryształowe trumny. W dwóch z nich znajdowali się Dawcy Imion wyglądający na ledwo żywych, a naznaczeni podobnymi śladami Magii Krwi, jak wiekowy Elf, który poprosił nas o pomoc.

Chcąc uwolnić jednego z Dawców Imion, nagle poczułem potężne uderzenie w plecy. Moja nowa kolczuga była rozerwana, ale nie dostrzegłem napastnika. Po kilku podobnych uderzeniach, które spadły na moich towarzyszy pozornie znikąd, wreszcie naszym oczom ukazał się przeciwnik. Był to ten sam konstrukt Horrora, z którym walczyliśmy w Kaerze Varenna. Obcięta przez Liliannę głowa stwora, przyszyta teraz była nicią, zaś wściekłość nadawała mu sił. Udało się nam parszywca odegnać, ale nie potrafiliśmy go dopaść i ostatecznie zabić. Zdołał on mocno dać się nam we znaki, a jego potężne czary pokiereszowały nie tylko mnie.

Po odsapnięciu i wyleczeniu części ze świeżo nabytych obrażeń, udaliśmy się w głąb Kaeru. Dosyć szybko natrafiliśmy na pomieszczenie, w którym mogła zakończyć się nasza przygoda. W pomieszczeniu na sześciu z siedmiu cokołów stały ogromne jaja. Od razu mogłem założyć, że złożyć musiała je jakaś z istot smoczych. Zanim jednak mieliśmy okazję je zbadać, czy też przyjrzeć się plugawej mazi, która je pokrywała, natknęliśmy się na grupę innych Dawców Imion. Wyglądający na starca Elf, ubrany w ewidentnie ksenomanckie szaty nakazał swoim podwładnym zabicie nas.

I tak znowu stanęliśmy naprzeciw Dawców Imion, obdarzonych mocami Talentów. Poza niegodziwym Ksenomantą, naprzeciw nas stał Ork Fechtmistrz, dwa dziwacznie wyglądające Wietrzniaki oraz grupa żywotrupów. Oczywiście rzuciłem się do walki z Fechtmistrzem, ciekaw będąc czy ma on mi do zaoferowania jakiś wiekopomny pojedynek. Fechtmistrz co prawda całkiem dzielnie sobie radził z naszym orkowym Kawalerzystą-Zbrojmistrzem, ale ze mną nie poszło mu tak łatwo. Okazało się, że jego technika, podobnie jak banalne szyderstwa, którymi rzucał, nie powalały na kolana. Trzeba jednak przyznać, że walczył ładniej niż ktokolwiek, z kim miałem do tej pory do czynienia. Po kilku młynkach i zwodach, otrzymawszy raptem dwa ciosy, w tym tylko jedną naprawdę ciężką ranę, mieczem mych przodków zręcznie rozciąłem mu tętnicę szyjną, zaś celnym kopniakiem i uderzeniem głowicy mej drugiej broni powaliłem na ziemię.

Moi przyjaciele przez ten czas starali się unieszkodliwić maga, który ciskał w nich niszczącymi czarami. Jego pierwsze zaklęcia zdecydowanie zmniejszyły możliwości Marva. Na szczęście Drużyna Kaeru Nadzieja była dobrze przygotowana i nawet ponowne pojawienie się konstruktu Horrora, który już dwa razy nas nękał, nie przeszkodziło nam zwyciężyć. Ksenomanta został w brawurowy sposób powalony przez Navrika. Niestety okupione to zostało strasznym czynem. Młody Człowiek aby upewnić się, że osiągnie sukces zadał sobie potężną ranę i użył Magii Krwi. Młodsze rasy niestety są zbyt nieroztropne by pamiętać o straszliwych skutkach jakie takie zachowanie może wywołać. Elficki Ksenomanta ostatecznie skończył plugawe życie dobity przez Haraga. Z Wietrzniakami poradził sobie Frrrrrrr wraz z Marvem, a ja zręcznym ciosem ponownie odciąłem głowę konstruktowi Horrora. Był to ruch godny najlepszych krawców, gdyż miecz mój celnie przeciął świeże szwy, którymi przyszyto odrąbaną głowę stwora. Pozostałe przy nieżyciu żywotrupy nie stanowiły dla nas najmniejszego zagrożenia.
Mogliśmy wreszcie odsapnąć i rozejrzeć się po okolicy.

razan - 2011-01-21, 14:39

Smocze jaja

Kolejna wizyta w Throalu

Klątwa




Kaer w którym pokonaliśmy niegodziwego Ksenomantę oraz jego sługusów przyniósł nam rozwiązanie tajemnicy, z którą się zmagaliśmy od kilku dni. Elf ten okazał się być tym niegodziwym magiem, o którym wspominały kroniki Kaeru Varenna. Tym samym, który sprowadził nieszczęście i zgubę na swoje schronienie. To także o nim mówił Maruvilowi duch uwięziony w kościanym kręgu.

Nieszczęśni Dawcy Imion uwięzieniu w kryształowych trumnach w jednym z pomieszczeń Kaeru byli w rzeczywistości Smokowcami. Słyszałem kiedyś legendy o tych stworzeniach, potrafiących upodobnić się do zwykłych śmiertelników a służących podłym i niegodziwym gadom jak ten, który onegdaj pożarł nieszczęsną Królową Dalię. Mimo potęgi, którą przedstawiali oni sami oraz ich smoczy pan, Smokowcy nie zdołali uczynić tego, co wyszło bez większych problemów skromnej Drużynie Kaeru Nadzieja. Okazało się także, iż wspominany wielokroć wiekowy Elf był również jednym z nich, któremu udało się uciec, ale przypłacając to osłabionym wzorcem i utratą pamięci.

Jaja, które odkryliśmy tuż przed walką z Ksenomantą były do niedawna w pieczy Wielkiego Smoka Lodoskrzydłego. O tym gadzie oczywiście także słyszałem legendy jeszcze sprzed Pogromu. Te z kolei mówiły, że nie jest on tak niegodziwy jak morderca Alamaise i nawet stara się pomagać mieszkańcom Barsawii. Niewątpliwie takim właśnie stara się ukazać prostym Krasnoludom i Ludziom, ale Elfów już tak łatwo nie zwiedzie. W każdym razie ów potężny gad utracił trójkę wyszkolonych Smokowców, kilka jaj, których podobno strzegł, jak również figurkę w kształcie Smoka, na której ogromnie mu zależało, a którą zdobyliśmy kilka dni wcześniej w siedzibie sług Horrora. Nikt inny jak Zaratustran i jego kompania zdołali odzyskać to czego nie udało się Smokowi.

Zwróciliśmy ostatecznie utracone dobra panu uratowanych Smokowców. Zostaliśmy nawet doprowadzeni w góry Throalskie do jego podobno sławnej na cały świat siedziby. Gdyby uznawać Smoki za zwierzęta, powiedziałbym, że są najpiękniejszymi drapieżnikami na świecie. Wiedząc jednak, że zwane są one przez magów nawet Twórcami Imion, określiłbym je jako przerażające. I właśnie taki przerażający Dawca Imion osobiście nam podziękował, a nawet uścisnął rękę każdemu z nas. Przyjął co prawda kształt Dawcy Imion, ale zdecydowanie dziwnie było ściskać kończynę, która w mgnieniu oka mogłaby zmiażdżyć piszącego niniejsze słowa.

Moi towarzysze czuli się w jakiś sposób dumni, że pomogliśmy Lodoskrzydłemu, ja natomiast osobiście wolałbym by okazało się, iż ratowaliśmy nieszczęsnego Elfa a nie Smoka. Nie należy jednak niedoceniać tego, że gad ten obiecał odpowiedzieć kiedyś nam na jedno pytanie. Nie omieszkamy wykorzystać tego w chwili, która będzie dla nas najodpowiedniejsza. Może ten jeden raz legendy o smoczych zdradach czy podstępach się nie potwierdzą. Nie bez znaczenia miała także pewna kwota srebra, którą wynieśliśmy ze smoczego leża.

W każdym razie, po tych przygodach udaliśmy się do Throalu gdzie wszyscy moi przyjaciele chcieli szkolić się wśród dostępnych tam potężnych Adeptów. Moi Towarzysze wkraczający do podziemnego królestwa po raz pierwszy, byli zachwyceni wrotami Throalu w stopniu podobnym jak ja jakiś czas wcześniej. Wynajęliśmy kawałek zacnej gospody, którą niestety nie była „Kiść Winogron”. Nie chciałem sypiać w innym miejscu niż oni – w końcu nasza Drużyna była drużyną. W związku z tym jedynie kilkunastokrotnie odwiedziłem piękną Kathieri i jej przybytek, aby skosztować tamtejszego zacnego jadła i wina. Po naszej ostatniej przygodzie udało się nam zaoszczędzić kilka srebrników, więc małe przyjemności się mi należały. Poza tym, w gospodzie, w której się zatrzymaliśmy, dosyć szybko w kuchni pojawiła się Lilianna i przejęła tam pewien zakres władzy. Za jej sprawą zawsze dostawaliśmy tam porządne domowe jedzenie. Problem w tym, że smaczne ludzkie jedzenie nie umywa się nawet do doskonałych elfich dań, w których zdążyłem się już rozsmakować.

W wolnej chwili oczywiście także ja zająłem się szkoleniem na szósty już krąg mojej Dyscypliny. Skierowano mnie do Królewskiej Gildii Trenerów, która z wielką chęcią zajmowała się szkoleniem ambitnych Adeptów. Okazało się, że aby zostać przeszkolony przez członka tej gildii, musiałem stoczyć jednego wieczoru pojedynek z innym Adeptem w Królewskim Audytorium. Czym prędzej zgodziłem się wiedząc, że będzie to wspaniałe przeżycie. I tak właśnie było. Wieczorem na trybunach Audytorium znalazło się kilka tysięcy Dawców Imion, a wśród Adeptów, którzy mieli toczyć pojedynki byli przedstawiciele większości Dyscyplin bojowych, oraz dwóch magicznych. Przyznam, że z zaciekawieniem patrzyłem na walkę dwóch Wojowników, którzy reprezentowali całkiem inne style walki. Oczywiście Obsydianin nie mógł przegrać z Wietrzniakiem, ale pokonanie go, zajęło olbrzymowi niemal trzy minuty.

W końcu przyszła moja kolej, kiedy stanąłem na wprost Trolla zwącego się Garmak Szybkie Pchnięcie. Był tak jak ja Fechtmistrzem Piątego Kręgu i przybył do Throalu z dalekich Lśniących Szczytów, gdzie wcześniejsze nauki pobierał w jakimś klanie należącym do przymierza Kamiennych Pazurów. Co mocno mnie zdziwiło, posługiwał się on dwoma połyskującymi sztyletami z niebieskawego kryształu. Zakładałem, że będę musiał parować potężne ciosy topora i uderzenia tarczą, ale mój pojedynek okazał się trudniejszy. Półmetrowej długości sztylety latały wokół mnie z błyskawiczną szybkością. Miecz moich przodków doskonale sprawdzał się do zbijania ciosów mojego przeciwnika, ale niestety, z podobną sprawnością były ripostowane moje uderzenia. Kiedy użyłem całej swej siły by powstrzymać równoległe dwa pchnięcia sztyletami, otrzymałem zaskakujący kopniak, który posłał mnie niemal dwa metry w górę i co najmniej cztery do tyłu. Ignorując ból złamanego bez wątpienia żebra, szybko przeturlałem się unikając kolejnych razów i podniosłem. Przyjąłem najtrudniejszą do pokonania pozycję, jaką z danym momencie dało się osiągnąć i czekałem na atak Garmaka. Kiedy trzy z jego uderzeń zostały przeze mnie zbite, mój prosty cios przebił na wylot brzuch Trolla.

Wiedziałem, że nie powinienem go zabić tym ciosem – w końcu chroniła go magia Talentu Wytrzymałości – ale nie sądziłem, że nie zrobię na nim większego wrażenia. Garmak Szybkie Pchnięcie, nie przejmując się wbitym w niego mieczem, wyrwanym właśnie z moich rąk, zaatakował jak szaleniec. Przez kilkanaście sekund odbijałem drugą ze swoich broni jego ciosy, patrząc jak krew tryska mu z brzucha i pleców. W tym momencie między nas bezpośrednio z trybun wskoczyła ubrana kolorowo kobieta T’skrang, która bez większego problemu, przy pomocy swoich rapierów pozbawiła Trolla broni i ogłosiła wszem, że walka zakończyła się. Tak właśnie poznałem moją nową nauczycielkę – Tisquiltlessę. Zarówno ja jak i Garmak dostaliśmy od razu po eliksirze leczenia i opuściliśmy scenę wśród braw i okrzyków gawiedzi.

Udałem się do Navrika by nastawił mi pęknięte kości i skierował na mnie leczącą moc Garlen. Eliksir oczywiście zostawiłem sobie na późniejszą chwilę, kiedy bardziej się może przydać. Przez kolejne tygodnie Tisquiltlessa szkoliła mnie, Garmaka i jeszcze dwójkę młodych Krasnoludów, pokazując zupełnie inny styl walki niż w swoim czasie Anak’ian. Po zakończonym szkoleniu odniosłem wrażenie, że Garmak mnie nawet polubił. Trzeba być chyba szalonym Kryształowym Łupieżcą aby odczuwać sympatię do Dawcy Imion, który nadział cię na miecz.

Wieczorem w gospodzie zacząłem medytować nowo nabyte Talenty. Przez kilka kolejnych dni, spędzałem południa na malowaniu, czytaniu ksiąg w Wielkiej Bibliotece oraz beztroskim flircie z młodymi Elfkami i ludzkimi kobietami, które pojawiały się w naszej gospodzie bądź w „Kiści Winogron”. Jedna z tych ostatnich chciała nawet ordynarnie zaciągnąć mnie do łóżka po kilku kieliszkach wina, ale na szczęście silna wola jest jedynym z moich doskonalszych atrybutów. Nie żeby na swój sympatyczny i prosty sposób mi się nie podobała. Po prostu nie chciałbym w takich banalnych okolicznościach tracić swej niewinności. Nie miejsce to na tę historię w każdym razie.

Moi przyjaciele również nie próżnowali i również zdobywali szlify w swych Dyscyplinach. Harag został nawet członkiem miejscowej Gildii Producentów Pancerzy i Zbrojmistrzów. Któregoś wieczora kiedy medytowałem kolejny swój Talent dobiegł mnie ryk wspomnianego przed chwilą Orka: „Tak nie może być!” Nie wyrwało mnie to z transu, czego nie mogę powiedzieć o zjawisku, które nadeszło po chwili. Ukazała mi się wizja Krasnoluda, który był ubrany podobnie do księcia zwanego Cedrykiem Samozwańcem, którego ciało znaleźliśmy w jego krypcie. W jakiś sposób od razu moja medytacja zakończyła się.

Dowiedziałem się, że moi towarzysze mieli podobne wizje, choć Krasnolud w niektórych wyglądał trochę inaczej. Po kilku kolejnych próbach wiedzieliśmy już, że nie uda nam się wymedytować żadnego Talentu, jeśli nie usuniemy ciążącej na nas klątwy. A jasnym było, że to właśnie to same przekleństwo, o którym wspominał nam przed kilkoma tygodniami Frrrrrrr. Swoją drogą gdzie on się udał po naszym starciu z Ksenomantą i wizytą w tamtym Kaerze – nie potrafię powiedzieć.
Musieliśmy więc sami ustalić jak się pozbyć klątwy. Po wielu dyskusjach postanowiliśmy odzyskać koronę księcia Cedryka, którą wydobyliśmy z jego grobowca oraz odwiedzić ten grobowiec. Korona została przez Haraga sprzedana Elfickiemu Trubadurowi w Mieście Domu Syrtis i tam się udaliśmy.

razan - 2011-01-24, 13:37

Pół roku wśród ziomków

Wymarsz ku kolejnej przygodzie



Zaokrętowaliśmy się na powietrznym okręcie, który akurat leciał do Miasta Klifów. Wrażenie jakie zrobiła na mnie podróż tą drogą było olśniewające. Wcześniej kilkukrotnie myślałem, o doli Powietrznych Żeglarzy, ale tego dnia uznałem, że muszę zostać jednym z nich. Zawsze imponowały mi historie o tym, jak radzą sobie oni z przeciwnościami losu w sposób ambitny i sprytny. Teraz natomiast pokochałem wizję szerokiego świata, na który mogę spojrzeć z góry by na raz zobaczyć jego różnorakie cuda. Obrót głowy dzielił widok śniegów lśniących na szczytach gór od widoku połyskującego Węża płynącego przez całą Barsawię czy innych cudownych zjawisk, w które ta ziemia obfitowała.

W Mieście Syrtis dowiedzieliśmy się, że koronę odkupił od Trubadura jakiś Krasnoludzki baron z Szelmowskiego Jaru – małej doliny w górach Throalskich. My byliśmy niepocieszeni wizją kolejnej dalekiej wyprawy, a Lilianna dodatkowo odmową Elfa. Dziewczę chciało się bowiem szkolić na Trubadura u tego przedstawiciela naszej rasy. Zaciekawiło mnie to, gdyż w dalszej perspektywie również ja chcę podążyć tą ścieżką. Niemniej nastawienie Elfa do opowieści Lilianny o Cedryku wskazało mi na to, że sercem jest mu bliżej profesji kupca niż Dyscyplinie Trubadura. Spędziłem onegdaj wiele dni na rozmowach z najlepszym Trubadurem Kaeru Nadzieja, który w swoim czasie nawet chciał bym został jego uczniem i mogę powiedzieć, że ten Elf mógłby mu najwyżej buty czyścić.

Chcąc udać się ponownie w strony Troalu musieliśmy już płynąć rzeką. Jako, że po drodze była Nowa Nadzieja, wstydem byłoby nie odwiedzić ziomków. Na miejscu zobaczyliśmy coraz lepiej rozwijające się miasto. Przybyli nawet do niego nowi mieszkańcy szukający tu pracy. W mieście na dodatek miała być dziś uczta z powodu pierwszych narodzin dziecka po wyjściu z Kaeru. Z rana po zabawie, postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze na tydzień by En mogła spokojnie popracować nad sporządzeniem nowych eliksirów. Ja dowiedziałem się niestety, że Anak’ian zdążył odejść z tego świata. Nie pokonali go przeciwnicy, a wiek. Tego przeciwnika ostatecznie nikomu nie udało się pokonać. Mój elficki nauczyciel pozostawił mi dziennik, w którym za zapiskami dotyczącymi naszej Dyscypliny ukrył przepis wykonania zabójczego Manewru, którym można ostatecznie pokonać przeciwnika.

Co do innych znajomych, to zarówno moja matka jak i siostra nie wróciły jeszcze z wyprawy do Smoczej Puszczy. Te Elfy, które przybyły stamtąd do naszej wioski nie chciały nawet mówić jak wygląda teraz to miejsce. Śliczna siostra Mirim także udała się szukać przygód, ale pozostali członkowie rodzin Drużyny Kaeru Nadzieja byli na miejscu i mieli się doskonale. Najlepiej chyba Dalbarowie, którzy nadal trzymali władzę w społeczności Nowej Nadziei. W trakcie pierwszych dni pobytu w Nowej Nadziei Harag odebrał poród źrebaka, którego za moją podpowiedzią nazwał Imieniem Niezłomny.

Po kilku dniach okazało się, że zostaniemy tutaj odrobinę dłużej, gdyż Marv i Harag zaczęli zajmować się tworzeniem magicznej broni, a Navrik z moją pomocą przygotowywał bibliotekę miejską. Później z Lilianną i Władcami Zwierząt udaliśmy po nasze wierzchowce, które zostały w Throalu. Przez ten cały czas Powietrzna Żeglarka przedstawiała mi wizję swej Dyscypliny i dawała coraz to nowe zadania związane z nawigacją, wiedzą o okrętach i innych praktycznych aspektach tej ścieżki. Po powrocie, każdy zajmował się swoimi sprawami. Dzięki pracy Haraga zostałem niemal ostatnim z członków Drużyny Kaeru Nadzieja, który nie dysponował magiczną bronią. Oczywiście umagicznienie miecza moich przodków przy jego potencjale byłoby dlań pewnie dziecinną igraszką, ale to mój postępek musiał to uczynić.
Ostatecznie w Nowej Nadziei spędziliśmy pół roku. Ja namalowałem kilka obrazów, dowiedziałem się też większości o Dyscyplinie Powietrznego Żaglarza. Nie mogłem jednak podążyć jeszcze jej ścieżką, nie mogąc medytować. Har wyprodukował kilka bardzo silnych, acz prymitywnie wyglądających narzędzi do zadawania śmierci. En i Lilianna sporządziły zapas eliksirów, które mogły ocalić nam kiedyś życie. Navrik zaś uporządkował księgi pochodzące z Kaeru Nadzieja i założył trzy różne ich indeksy w naszej nowej bibliotece. Ja ze swojej strony zdeponowałem w niej tomy wyciągnięte z Kaeru Varenna. Mam nadzieję, że w ciągu roku biblioteka ta doczeka się murowanego przybytku, bo zamierzam uczynić ją konkurującą z księgozbiorami wielkich miast Barsawii, o których słyszałem. Urupa, Jerris czy Lepos będą zazdrościły unikatowych dzieł Nowej Nadziei. Nie powinno zająć nam to więcej niż pięćdziesiąt czy może sto lat.

W trakcie pobytu w naszym mieście odwiedziliśmy także położony nieopodal grobowiec Cedryka, który oczywiście nie miał żadnych zabezpieczeń powodujących pojawienie się klątwy. Musieliśmy więc odnaleźć koronę księcia i albo zwrócić ją jego potomkom, albo złożyć w jego grobie. Udaliśmy się więc po raz kolejny w Góry Throalskie. Po kilku dniach marszu dotarliśmy do malutkiego kasztelu w Szelmowskim Jarze, którego baron okazał się być bardzo sympatycznym Krasnoludem. Co prawda mieliśmy problem z dostaniem się wcześniej do jednej z wiosek należących do barona, ale Mirim już po dwóch godzinach zdołała wyrzeźbić coś pięknego i miejscowi nam zaufali.

Na nasze nieszczęście korona została oddana w zamian za pieniądze kolejnemu z pobliskich baronów, do którego znowu musieliśmy się udać. Wybraliśmy drogę owianym złą sławą tunelem. Po jednym dniu niewygodnej pieszej podróży w niskim przejściu okazało się, że zaginione karawany musiały padać tu ofiarą żarłocznych jaskiniowych krabów. My też niemal padliśmy ich ofiarą, gdyż Mirim widząc, że nadchodzą nie uznała za stosowne poinformować nas o tym. Wydobywszy się jednak z zaskoczenia odnosząc jedynie kilka ran, pokonaliśmy przerośnięte zwierzęta. Nowy magiczny berdysz Marva doskonale się sprawdził i mocarna zbroja Krabów nie stanowiła dla niego przeszkody.

Kolejne dwa dni nie widzieliśmy słońca, aż wreszcie odnaleźliśmy wyjście z tunelów. Włości tego barona były o wiele większe, ale on sam był bardzo podobny do swego kuzyna z Szelmowskiego Jaru. Usłyszawszy o ciążącej nad nami klątwie powiedział, że jest gotów odstąpić nam koronę. Wymagało to od nas jedynie małej przysługi. Mieliśmy udać się do jednej z kopalni i pokonać zło, które się tam zagnieździło. Biorąc pod uwagę, że kopalnia ta była częścią dawnego królestwa Brazy, nie musiało być to łatwe zadanie. Cóż, na ile słyszałem, takie miejsca u stóp garahamickich osiedli potrafią być zamieszkałe przez wszelakie stwory i bestie z Horrorami włącznie. Zapowiadała się nowa niebezpieczna przygoda.

razan - 2011-01-26, 14:39

Zmiana planów

Podziemia

Pech za pechem




Plan jawił się początkowo bardzo jasno. Mieliśmy udać się do krasnoludzkich kopalni, łączących się z owianym złą sławą Królestwem Brazy i pokonać zagnieżdżone tam istoty. Uzyskaliśmy niedokładną informację z czym konkretnie mamy walczyć. Słyszeliśmy mianowicie jakieś historie o nieokreślonych stworzeniach, które pluły kwasem i przegnały Krasnoludów z ich miejsca pracy.

Próbując dowiedzieć się więcej o samej kopalni i podpytać Krasnoludy o ich spotkania z istotami, które przejęły kopalnię, natrafiliśmy na nową możliwość pozbycia się klątwy ciążącej nam coraz bardziej. W tej małej baronii istniała grupka malkontentów, którzy chętnie zrobiliby zamianę w gronie osób nią władających. Oferowali nam koronę Cedryka jeżeli bylibyśmy skłonni im pomóc w osiągnięciu sukcesu. Po trwającej chwilę naradzie zdecydowaliśmy się jednak nie mieszać w miejscową politykę. Jakkolwiek zapewne pokonanie wszystkich wojów barona nie sprawiłoby nam trudności, to nie jesteśmy jakimiś Łupieżcami, by uciekać się do takiego pozbywania się problemów.

Kolejną, bardziej honorową możliwość przedstawił nam żyjący w tych stronach Ksenomanta. Powiedział, że korona zostanie nam oddana jeżeli odnajdziemy zagubiony w jaskini magiczny młot. Narzędzie to było rodową pamiątką tutejszych krasnoludów i według maga baron z wielką chęcią miał wymienić je na koronę scytyjskiego księcia. Przedstawiało się to o wiele prościej niż szukanie nieokreślonych stworów po ogromnych kopalniach i jaskiniach. Zgodziliśmy się na tę alternatywę i dostaliśmy w miarę dokładne wskazówki jak odnaleźć młot.

Schodząc do jaskini byliśmy przygotowani na wiele. Cena jaką zapłaciliśmy była jednakowoż większa niż taka na którą zgodziłby się świadomy jej Dawca Imion.

Pierwszą przykrą niespodzianką były stare schody prowadzące do jednego z szybów. Widząc, że są one przegniłe, Navrik zdecydował się nam pomóc i rzucił przydatne zaklęcie, którego nauczył się w ostatnim czasie. Będąc świeżo upieczonym Adeptem dyscypliny Czarodzieja, mój przyjaciel szybko chłonął wiedzę. Niestety nie przyswajał on jej dostatecznie dokładnie. Czar lewitacji, który stworzył niewidoczną magiczną platformę pod nami był bardzo pomocny. Niestety aby unieść nas wszystkich, należało rzucić go kilka razy, czego młody mag najwyraźniej nie doczytał. Kiedy na platformę wkroczyła Mirim, magia przestała działać i wszyscy runęliśmy dwadzieścia metrów w dół.

Większość z nas zdołała się złapać schodów, ale jedynie Harag utrzymał się na nich i zdołał wdrapać. Zarówno ja, jak i Mirim oraz Marv spadliśmy boleśnie na ziemię. Lilianna utrzymała się w powietrzu dzięki magii swej dyscypliny, Marv jednak nie zdołał tego uczynić pomimo wcześniejszego nauczenia się od niej Talentu pozwalającego na chwytanie wiatru. Odniesione obrażenia może nie były śmiertelne, ale zaczęliśmy badanie jaskiń mocno poturbowani.
Dalej okazało się, że czeka nas pokonanie wielu pułapek zastawionych prawdopodobnie przez Krasnoludy, choć w kopalni nie miało to według nas żadnego sensu. Jedna z nich zatrzaskując się sprawiła, że Har stracił kolejną nogę. Była to na szczęście jego drewniana noga i zdołał ją szybko wymienić na jedną z zapasowych, w które zawsze był wyposażony. Kolejna pułapka uwięziła na kilka chwil Navrika i Orka wśród ostrzy które wyskoczyły nagle ze ściany. Udało mi się ich uwolnić na chwilę przed pojawieniem się dziwnych mieszkańców podziemi. Schowaliśmy się przy zgaszonym świetle w odchodzącej od korytarza szczelinie i obserwowaliśmy grupkę obdartych Krasnoludów prowadzącą jakieś owinięte łachmanami, biegające na czterech łapach stwory, które przemknęły koło nas.

W końcu dotarliśmy do głębokiej studni, przez którą mieliśmy przepłynąć zgodnie z opisem Krasnoludów. Zanim zanurkowaliśmy, Auraya rozbroiła pułapkę strzegącą tego przejścia i choć raz tego dnia uniknęliśmy zagrożenia. Przepłynęliśmy sprawnie i mogliśmy dalej penetrować opuszczoną kopalnię. Staraliśmy się przy tym nie zostawiać żadnych śladów, które skierowałyby na nas aktualnych mieszkańców tego miejsca.

Następną przeszkodą były jakieś przedziwne magiczne nietoperze, które zaatakowały nas nad rozpadliną w jednym z pomieszczeń podziemi. Harag został w jakiś sposób sparaliżowany przez nie, a ich piski skierowane na niego sprawiły, że wszystkie flakoniki z eliksirami, które miał przy sobie pękły w jednej chwili. Chwilę potem latające stworzenia zaczęły atakować nieruchomego Orka. Plątało się ich wokół niego mrowie i trudno powiedzieć czy byśmy byli w stanie przegonić je zanim pokąsany biedak by się wykrwawił. Na szczęście Marv użył jednego ze swoich Talentów i zawładnął jednym z nietoperzy. Stając się małym ssakiem, nakłonił pozostałe z nich do szybkiej ucieczki, co prawdopodobnie uratowało Haraga.

Odnieśliśmy więc kolejne rany i straciliśmy bezcenne eliksiry leczenia oraz jeden eliksir ostatniej szansy, ale byliśmy gotowi do dalszej drogi. Najpierw przez jakąś wyrwę zobaczyliśmy cel naszej podróżny w postaci doskonale wyposażonej krasnoludzkiej kuźni położonej kilka poziomów niżej, a w końcu dotarliśmy do rozgałęzienia w którym znajdowały się różnorakie krasnoludzkie sztolnie oraz widziane wcześniej miejsce. Nie było tutaj co prawda opisanej idącej w lewo drogi prowadzącej do magicznego młota, ale była brama pasująca do opisu Ksenomanty. Tyle, że była rozbita przez jakieś pojedyncze uderzenie nieznanej nam mocarnej istoty i leżała teraz w kawałkach przed spostrzeżoną wcześniej kuźnią. W kuźni znajdowały się wzmocnione magią przyrządy należące do wspaniałych Zbrojmistrzów, nie było wśród nich jednak poszukiwanego przez nas mistycznego narzędzia. Mimo to, przedmioty te niemal dosłownie zaczarowały Haraga. Pod wpływem chwili Ork zdecydował się na nową ścieżkę w swoim życiu i oznajmił wszem, że zostaje Głosicielem Upandala. Wśród buchających ogniem magicznych palenisk kuźni głos jego brzmiał donośnie i pewnie.

Niemniej wciąż nie mieliśmy tego, po co przyszliśmy. Uznaliśmy tedy, że pójdziemy korytarzem, nad który widniał mało czytelny napis „Do Skarbca”. Po kilkudziesięciu krokach zatrzasnęły się za nami kamienne ukryte drzwi, a kolejne zaczęły się zamykać przed naszymi oczyma. Ruszyliśmy czym prędzej przed siebie, po to jedynie, aby głupio wpaść w kolejną pułapkę. Potężne pociski zaczęły rozrywać nas na strzępy. Przez niemal minutę otrzymywaliśmy obrażenia, które powaliłyby rosłego grzmotorożca. Gdyby nie magia ziemi, zapewne nie przeżylibyśmy tej nauczki, ale ostatecznie wszyscy wyszliśmy z niej żywi. Pisząc te słowa zaznaczam, że nigdy jeszcze nie byłem tak pokiereszowany jak w tamtym momencie. Zresztą nie ja jeden.

Bilans przebycia tego korytarza był niezbyt korzystny. Navrik, który jako jedyny uniknął czaru wyzwolonego przez pułapkę, musiał znów użyć Magii Krwi by zniweczyć zaklęcie raniące jego siostrę. Moja przytomność wróciła dopiero kiedy nasz czarny Zbrojmistrz przejął część mych obrażeń na siebie. Świadomości Mirim tego dnia nie dało się już przywrócić. Dodatkowo okazało się, że na końcu drogi nie czekał żaden skarbiec, a napis miał jedynie sprowadzić śmierć na złodziei, którzy zamarzyliby o krasnoludzkim złocie. W taki oto sposób zostaliśmy uwięzieni w pustym zamkniętym pomieszczeniu, ranni, obolali i w zdecydowanie złym nastroju. Chyba nie wspomniałem do tej pory czytelnikom, że jakkolwiek kransoludzki Ksenomanta nie wspominał nam nic o Horrorach zamieszkujących tutejszą przestrzeń astralną, to do najczystszych ona nie należała…

Pomimo tego, jedyną opcją wyjścia było przyzwanie żywiołaka, który by nam pomógł. Auraya, która nauczyła się ostatnio dokonywać takich rzeczy, osiągnęła zamierzony cel już za drugim razem. Zaczęła rozmawiać z przybyłym duchem żywiołu ziemi, który okazał się nie być w ciemię bity. Usłyszawszy kategoryczne stwierdzenie Aurayi by nie zwracał uwagi na Haraga, który w trakcie pertraktacji próbował do niego mówić, żywiołak uznał, że to po to został przyzwany. W ten prosty sposób prośba, której spełnienie Wietrzniaczka miała zagwarantowane, musiała zostać opłacona w inny sposób. Żywiołak otrzymał posiadany przez nas orichalk oraz esencję żywiołu ziemi i dopiero wtedy wykopał nam tunel, przez który przeszliśmy z powrotem do korytarza leżącego kilkadziesiąt metrów wcześniej.

Widząc, że nie ma młota w pomieszczeniach już spenetrowanych, moi przyjaciele zaczęli sprawdzać uprzednio opukaną przeze mnie ścianę po lewej stronie korytarza. Doszli oczywiście do tego samego wniosku co ja, natykając się na litą skałę. Marv jednak nie dał się zmylić. Tak długo uderzał łomem w skałę, aż cios jego przebił się na wylot i rozwiał iluzję ściany. Chwilę później każdy z nas zdołał uczynić podobnie i przez kamienną bramę weszliśmy do miejsca w którym ukryte były Błogosławieństwa Upandala.

Odkryłem, że narzędzia kamieniarskie, na które się natknęliśmy w tym krótkim korytarzu, zostały pobłogosławione przez Pasję i dawały ich dzierżycielom możliwość poprawiania niedoróbek jakie pojawiły się w ich pracy twórczej. Słyszałem kiedyś o tego typu mistycznych przedmiotach, choć to oczywiste, że Upandal raczej nie obdarował łaską wielu malarzy, takich jak ja. Wśród narzędzi tych był oczywiście młot, będący celem naszej wyprawy pod ziemię. Przy przedmiotach znajdowała się też przestroga nakazująca strzec się Dawcom Imion, którzy chcieliby je zabrać. Auraya szybko odkryła, że każdy z nich strzeżony jest przez magiczny glif, który połączony jest z pozostałymi. Wietrzniaczka nie miała możliwości samodzielnego rozbrojenia żadnego z nich bez uruchomienia pułapki przy pozostałych trzech.

Kiedyśmy tak deliberowali na temat sposobów wyciągnięcia Błogosławieństw Upandala, usłyszeliśmy odgłosy dochodzące z korytarza, z którego tutaj przeszliśmy. Dyskretnie spojrzeliśmy w tamtą stronę wiedząc, że chroni nas magia iluzji, którą my akurat pokonaliśmy, ale inni – jeśli Pasje były łaskawe – już nie koniecznie. Otóż którąś z dróg wiodących przez te opuszczone kopalnie, dotarły do nas te same Krasnoludy wraz z dziwnymi stworami, które widzieliśmy na górze. Ewidentnie nas szukali – Krasnoludy się rozglądały a stwory węszyły wszędzie wokół. Na szczęście ściana, którą widzieli była doskonałą kryjówką i mimo podejrzeń, że jesteśmy gdzieś w pobliżu, nie zdołali nas odnaleźć. Zirytowany stwór splunął na ścianę i się odwrócił, a wokół niego pojawiło się jeszcze kilka podobnych ubranych w łachmany stworzeń, które przed chwilą były niewidoczne. Krasnoludy i ich podopieczni odeszli, mówiąc do siebie, że i tak nas gdzieś znajdą, a my z pewną dozą zaniepokojenia patrzyliśmy na dym unoszący się z miejsca gdzie kapnęły kwasowe plwociny paskudztwa.

Postanowiliśmy zabrać magiczne przedmioty i wracać stąd do cywilizacji. Ostatecznie Harag zdecydował się zaufać Upandalowi i razem z Marvem, który także w wolnych chwilach zajmował się ryciem runów i rzeźbiarstwem, w jednym momencie podnieśli wszystkie cztery przedmioty. Błyskawicznie, jak spod ziemi, pojawił się koło nas krasnolud zrobiony z metalu. Pomyślałbym, że to odlana rzeźba, gdyby się nie poruszał. Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą jednego z golemów – sztucznych stworów ożywionych dzięki magii, skonstruowanych by wypełniały jakiś cel. Ten akurat był strażnikiem Błogosławieństw Upandala, ale nie zaatakował nas a jedynie się nam przyglądał.

Okazało się, że w kopalni tej skonstruowany był przedziwny system ochrony. Droga powrotna zamknęła się za nami i dopóki nie odłożyliśmy magicznych przedmiotów na ich miejsce, nie dało się wyjść z tej części podziemi. Jedyną ewentualną drogą odwrotu był wyłom w ścianie kuźni, pod którym bezustannie buchał magiczny ogień, a przez który wcześniej zobaczyliśmy kuźnię z góry. Będąc wciąż mocno poturbowanymi postanowiliśmy odpocząć trzy dni w tym miejscu, aby wyleczyć rany i przygotować się do prawdopodobnej walki. W tym czasie badaliśmy zachowanie golema, który starał się nigdy nie spuszczać z oka powierzonych jego pieczy przedmiotów. Pozwalał on jednak na wyniesienie ich poza miejsce, gdzie były przez lata złożone i na korzystanie z nich przy pracy w kuźni.

Niestety trzeciego dnia, podczas odprawiania rytuału karmicznego w magicznej kuźni, Harag zwabił do siebie tutejsze dziwne stwory. Zobaczyły poruszającego się Dawcę Imion z miejsca, gdzie po raz pierwszy my zobaczyliśmy kuźnię. Zdecydowaliśmy, że trzeba działać szybko. Marv i Navrik błyskawicznie złapali wszystkie Błogosławieństwa Upandala poza młotem, po który nas wysłano i umieścili wysoko na jednej z płaskorzeźb poza zasięgiem golema. Kiedy golem próbował dosięgnąć narzędzi, HRR chwycił młot i pobiegł z nim do kuźni. Navrik i Auraya obrzucili kilkoma zaklęciami stwory, które myślały właśnie o przekroczeniu ognia i zaatakowaniu nas w pomieszczeniu. Kiedy ranne paskudztwa wycofały się kilka metrów usłyszeliśmy, że golem za nami zburzył ścianę by dosięgnąć upragnionych przedmiotów. Opatuliliśmy się naszymi płaszczami z espagry i przeskoczyliśmy przez ogień.

Płomienie jedynie liznęły moje ciało, ale inni mieli mniej szczęścia. Kilkoro z nas zostało solidnie poparzonych, ale wszyscy wciąż byliśmy w stanie biec. Dzieliło nas kilkadziesiąt metrów od niemal pionowej skały, w której szczelinie prześwitywał tunel przebyty przez nas kilka dni wcześniej. U góry widziałem jedynie kilkoro z tych podejrzanych obdartych Krasnoludów, ale usłyszałem od Aurayi, że w przestrzeni astralnej widoczne są także ich dziwne stworzenia, które potrafiły najwyraźniej kryć się przed moim wzrokiem. Navrik przygotował się tym razem odrobinę lepiej ze znajomości własnych czarów i gdy dobiegliśmy do ściany rzucił dwa zaklęcia lewitacji, które mogły unieść już nas wszystkich. Zaczęliśmy podnosić się w tempie kilkudziesięciu metrów na minutę. Auraya obrzucała kulami ognia ukryte tu i ówdzie na ścianie stworzenia, a my patrzyliśmy na golema, który wyskoczył z kuźni i podbiegł do miejsca gdzie jeszcze przed chwilą staliśmy.

Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Golem zaczął wbijać ręce i nogi w litą skałę i szedł w górę niczym po drabinie. Na szczęście zaklęcie Navrika prowadziło nas w górę szybciej niż siła golema. Kiedy byliśmy już raptem parę metrów od przejścia, w którym czekała nas walka, jedno z plujących kwasem stworzeń zeskoczyło na naszą magiczną platformę. Navrik rzucił coś w stylu „Żeby się nie zdziwił jak mu się uda tutaj wskoczyć” i nie skupił się wcale na utrzymaniu w górze kolejnej istoty. Zgodnie z jego planem stworzenie miało spaść w głęboką przepaść ponad trzydzieści metrów pod nami i tak się stało. Niestety pisząc, że Navrik poznał „odrobinę lepiej” własny czar, celowo nie użyłem określenia „dokładnie”. W momencie kiedy napastnik poleciał w dół, całe zaklęcie rozwiało się i spadliśmy w głęboką przepaść. Tym razem to Maruvil zdołał utrzymać się w powietrzu, a nie wyszło to Liliannie. Bezpieczni byli także Auraya, która jako Wietrzniak nie bała się wysokości, a także sam Navrik, który przed jakimś czasem rzucił na siebie trwałe Nazwane zaklęcie lotu. Wszyscy pozostali runęli w dół jak kamienie z urwiska.
Nie będę tego ubierał w literackie słowa. Zobaczyliśmy, że Lili, Har oraz Mirim nie przeżyli tego upadku. Ja miałem więcej szczęścia i spadłem najwidoczniej na któreś z nich. Nie złamawszy sobie nawet żadnej kości, spojrzałem na zeskakującego ze ściany golema, który znalazł się po chwili przy Haragu. Niewysoki – wydawałoby się – kolos jedną ręką podniósł ciało Orka i wyjął mu zza pasa młot, po czym skierował się do swojej części kopalni. Podniosłem się z bólem, patrząc jak Navrik ląduje przy swojej siostrze. Wiedziałem już, że oparta na Magii Krwi przysięga braterstwa będzie w stanie ożywić młodą Powietrzną Żeglarkę. Ta świadomość pozwoliła mi spojrzeć łaskawszym okiem na tę odmianę magii. Wiedziałem jednak, że obok leży jeszcze dwójka Dawców Imion, których Wzorce zaczynają gasnąć. Problem był taki, że posiadaliśmy jedynie jeden eliksir ostatniej szansy.

Ścisnąłem mocno oba miecze wiedząc, że zaraz mogę ich potrzebować. Wokół na pewno czaiły się ukryte te dziwne stworzenia, ja byłem ciężko ranny, a moi towarzysze rozbici sytuacją, która miała przed chwilą miejsce. To zdecydowanie nie była najbardziej pomyślna przygoda naszego życia.

sirserafin - 2011-01-27, 19:58

No żesz ty, niezłe akcje tu odchodziły. Co chwila tak umykać śmierci. Bardzo ładnie. Ale z lewitacją to koncertowo zrąbaliście. Zadufanie Czarodzieja was zgubiło, jak nic.
Piotrek - 2011-01-28, 00:12

Nie zadufanie czarodzieja tylko złośliwy MG :P
Kosmit - 2011-01-28, 00:58

Jak ja bym chciał wziąć udział w takiej sesji... I na koniec świetny wybór :) Którą postać wskrzeszać :D
razan - 2011-01-28, 13:12

MG nie jest złośliwy (MG to Ja :P ), gracz prowadzący czarodzieja czytał opis Lewitacji tuż przed jej każdorazowym rzuceniem, ale nie doczytał....:P

Kosmit w wawie mieszkasz? Bo my w wawie gramy, jedną sesję mogę poprowadzić w jeszcze większym składzie. :)

razan - 2011-01-28, 13:58

Powstanie po upadku

Niemiłe powitanie

Smocza „pomoc”





Jak już pisałem, chwilę wcześniej ponieśliśmy znaczne straty w krasnoludzkich kopalniach. Po nieszczęsnym upadku wraz z Marvem wypatrywaliśmy stworów, które w każdej chwili mogły ponownie nas zaatakować, a w tym czasie Navrik i Auraya oglądali ciała Trójki nieszczęśników. Młody Questorius po chwili z ulgą nam powiedział, że Lili jednak oddycha. Widocznie wszczepiony w Throalu przedmiot Magii Krwi zwany Amuletem Oszukania Śmierci zadziałał i ocalił ją przed odejściem w świat mroku. Otulając się po raz kolejny naszymi espagrzymi płaszczami przeskoczyliśmy ścianę płomieni i wróciliśmy do kuźni.
Chwilę pewną trwały debaty kogo mamy spróbować ożywić ostatnim posiadanym eliksirem ostatniej szansy. Stanęło ostatecznie na Mirim, która przecież sama go nabyła, choć wielokroć irytujące zachowanie Elfki sprawiało, że zdania w Drużynie były podzielone. Na szczęście magia zadziałała i Łuczniczka również ponownie zaczęła oddychać. Pozostało nam mieć nadzieję, że w kasztelu miejscowego barona jego nadworny Ksenomanta posiada jakiś eliksir mogący uratować Hara.

Przygotowaliśmy się jak najlepiej mogliśmy do kolejnego wyjścia z kuźni i zaczęliśmy się głowić jak wydostać młot. Golem nie był wobec nas agresywny, ale nie pozwalał już Marvowi wynieść narzędzia z miejsca gdzie spoczywało. Navrika natomiast wypuścił z przedmiotem, ale bacznie go obserwował. W tej sytuacji Auraya wykazała się złodziejskim sprytem i trzymając młot, przemieniła się w sokoła. Dzięki magii żywiołów, która jej to umożliwiła, wszystkie ubrania i przedmioty Wietrzniaczki automatycznie przemieniły się w ptasie pióra. Golem nerwowo zaczął się rozglądać, nie wiedząc gdzie znikł przedmiot, którego miał strzec. Widząc, że logiczne rozumowanie nie jest najmocniejszą stroną istoty, postanowiliśmy skorzystać z chwili i wydostać się wreszcie z kopalni.

Jako, że moce głosicieli Garlen chwilę wcześniej zadziałały na mnie, byłem w miarę zdolny do walki. Wraz z Marvem i Navrikiem postanowiliśmy przepędzić plujące kwasem stworzenia, które stały na drodze do naszego wyjścia. Przeskoczyliśmy przez płomienie, nie odnosząc większych obrażeń i wyglądaliśmy stworów. Navrik ujrzał je w przestrzeni astralnej, niestety ja nie mogłem zobaczyć żadnego z nich. Usunąłem się poza zasięg ich ataków i patrzyłem jak Wojownicy walczą z niewidzialnymi dla mnie wrogami, których zwłoki po chwili zaczęły pojawiać się na ziemi. Kiedy przez płomienie przeskoczyła również Mirim i zaczęła szyć do naszych przeciwników z łuku, wiedziałem już gdzie mniej więcej się oni znajdują. Wirując jak w tańcu zacząłem na wyczucie uderzać tam, gdzie miałem wrażenie, że stoją moi przeciwnicy i przeczucie mnie nie myliło. Po chwili ostrza moich mieczy spłynęły krwią, a Marv z Navrikiem rzucili się w pogoń za uciekającymi stworzeniami. Strzały elfiej Łuczniczki pozbawiły życia ostatnie z paskudztw. Rozejrzeliśmy się, ale nigdzie nie było widać krasnoludów, które wcześniej nimi dowodziły.
Po kilkunastu minutach dostaliśmy się na półkę skalną, z której po raz pierwszy zobaczyliśmy kuźnię. Wymagało to od nas trochę zachodu, kombinowania i użycia magii, gdyż nie pozwoliłem się wciągnąć Navrikowi na linie jak jakiś worek rzepy. Musicie pamiętać, że piszący te słowa stara się zachować należytą godność nawet w najtrudniejszych sytuacjach.

Po trwającym jeszcze kilka godzin marszu przez jaskinie, przepłynięciu przez studnię i uniknięciu kilku pułapek dotarliśmy do przegniłych schodów, przy których niedawno otrzymaliśmy pierwsze obrażenia. Po tym jak Navrik powiedział nam, że w przestrzeni astralnej widzi kolejne ze stworzeń, które ukrywały się na ich szczycie, tym razem także ja je dostrzegłem. Navrik z Marvem jako pierwsi ruszyli do walki z nimi, ale ja nie zostawałem daleko w tyle.

Kiedy ostrożnie biegłem po schodach mogących w każdej chwili runąć na dziewczęta, które zostały na dole, minęła mnie Auraya. Wietrzniaczka poruszała się w górę łatwej niż ja, podobnie zresztą jak Wojownicy będący też magami. Tymczasem jedno ze stworzeń zostało zrzucone na dół przez Marva i zaczęło walkę z Mirim i Lilianną. Kiedy dobiegłem na szczyt, okazało się, że Marv, Navrik oraz Auraya leżą na ziemi i próbują zerwać z twarzy żrącą maź wydzielaną przez paskudne stworzenia. Czym prędzej uśmierciłem paskudztwo, które przyssało się do Złodziejki i stanąłem naprzeciw trójki, która chciała pożreć Dalbara. Kolejny z nich zdążył paść pod moimi ciosami, kiedy i mnie dosięgła chmura kwasu, powalając na ziemię. Na szczęście Mirim odciągnęła na chwilę uwagę stworzeń i Auraya z Navrikiem, którzy w tym czasie zdołali się podnieść, pokonali ostatnie z nich. Mogliśmy wyjść wreszcie na powierzchnie i jako bohaterowie oświadczyć Krasnoludom, że odzyskaliśmy magiczny młot, a przy okazji prawdopodobnie oczyściliśmy kopalnie z zamieszkujących je paskudztw.

W kasztelu czekał nas jednak zimny prysznic, że się tak wyrażę. Kazano nam zostawić broń i poddać się sprawdzeniu czy nie jesteśmy splugawieni przez Horrora. Jako, że zarówno mojego miecza, jak i magicznej broni Wojowników nie chcieliśmy oddawać w ręce przypadkowych Dawców Imion, do środka weszli najpierw Marv, Lili i Mirim, oraz Auraya, wciąż skryta pod postacią sokoła. Usłyszałem później, że baron oskarżył nas o to, że ukryliśmy przed nim planowaną rebelię, o której słyszeliśmy kilka dni wcześniej. Na nic się zdały tłumaczenia Maruvila i Lilianny, że przecież nadworny Ksenomanta został poinformowany o buncie. Kiedy sytuacja była już napięta, swoją opinię wypowiedziała Mirim. Nie wiem dokładnie jakich słów użyła, ale efekt był taki jak zwykle. Cały klan sprowokowanych Krasnoludów wygnał naszą drużynę z ziemi tej baronii i nie mogliśmy nawet próbować z nimi dyskutować.

Kiedy ku granicy eskortował nas mały oddział kransoludzkich wojów, poprosiłem jednego z nich by przekazał Ksenomancie, że chcę się z nim zobaczyć. Udało mi się w ten sposób nie dopuścić by wyprawa skończyła się totalną klęską. O północy, przy wejściu do tunelu przybył mag, który niemal bez słowa wymienił koronę Cedryka na magiczny młot. Ostrzegliśmy go, że młota strzegł potężny golem, który może wyjść i starać się go odzyskać, ale na to Krasnolud podstępnie się uśmiechnął i powiedział, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Widocznie polityka w tym odległym i niewielkim rejonie była o wiele bardziej zagmatwana niż sądziliśmy na samym początku.

Po kolejnych trzech dniach podróży tunelem, dotarliśmy do Szelmowskiego Jaru gdzie miejscowy baron przyjął nas o wiele przychylniej. Nakarmieni i wypoczęci mogliśmy dalej udać się do Throalu, w którym mieliśmy nadzieję wrócić do życia Haraga. W trakcie tych kilku dni drogi zdecydowaliśmy się jednak zboczyć odrobinę z trasy i odwiedzić Wielkiego Smoka, mieszkającego nieopodal Królestwa Krasnoludów. Liczyliśmy, że uda nam się wykorzystać przysługę, którą Lodoskrzydły był nam winien i ożywić Orka.

Podróż do smoczego leża nie była skomplikowana. Ścieżka, która prowadziła do siedziby gada była ukryta przed wzrokiem Dawców Imion w magicznej mgle, a lina służąca za kierunkowskaz została przez kogoś zerwana, jednak my już tam raz byliśmy i zdołaliśmy dotrzeć po raz kolejny. Przywitał nas jeden ze Smokowców, który wysłuchał naszej prośby. Po jakimś czasie wyszedł również inny, który oświadczył, że Lodoskrzydły nie życzy sobie interweniować w domenę Śmierci. Powiedział, że Smok może nam udzielić jedynie informacji, gdzie znaleźć możemy maga, który zna czar umożliwiający powrót do życia naszemu towarzyszowi. Nie mając innego wyjścia zmuszeni byliśmy się zgodzić. Usłyszeliśmy, że w mieście Travar, położonym koło terenu zwanego Złoziemiem, mieszka Czarodziej na usługach jednego z rajców. On właśnie – być może – zechce nam pomóc i rzuci poszukiwane przez nas zaklęcie.

Z markotnymi minami udaliśmy się do Throalu. Spotkaliśmy się tam z wróżbitą, który wcześniej poradził moim przyjaciołom jak mogą zdjąć ciążącą nam klątwę. Dowiedzieliśmy się, że nie wystarczy zwrócić koronę potomkom Cedryka. Jakby było tego mało, będziemy musieli uczestniczyć w bitwie prowadzącej do wyniesienia żyjących krewnych księcia na tron. Jedyna informacja, dzięki której część moich przyjaciół się uśmiechnęła była taka, że dla unicestwienia klątwy obojętne jest jaki to będzie tron. Od razu wspomnieliśmy „gościnną” garahamicką baronię, w której mieliśmy możliwość dokonania przewrotu i z której nas ostatecznie wygnano.

Były jednak sprawy pilniejsze niż klątwy, przewroty, bitwy i polityka. Musieliśmy znaleźć statek lecący do Travaru, przekonać jego kapitana by nas zabrał i ożywić wreszcie Haraga.

Kosmit - 2011-01-28, 17:08

Dzięki za propozycję :) Nawet nie musiałbym grać, chciałbym po prostu zobaczyć jak to wygląda. No i poznać innych earthdawnowców :)
razan - 2011-01-31, 13:22

Podróż wraz z duchem do Urupy

Walka z bestią

Poważna decyzja





W Throalu spotkaliśmy zaprzyjaźnionego kupca z Kompanii Koła, z którym moi towarzysze podróżowali już wcześniej. Słysząc, że chcemy się udać do Travaru zaoferował nam pomoc. Potrzebował akurat grupy śmiałych Adeptów, która stanowiłaby ochronę dla wiezionych przez niego do Urupy drogocennych lodowych rzeźb. W zamian oferował nam miejsce na powietrznej galerze udającej się do tego miasta, podobnie jak na statku, który lecieć miał stamtąd do Travaru za kilka dni. Nie mogąc znaleźć innej szybkiej opcji na dostanie się do leżącego na zachód miasta, zgodziliśmy się na tę propozycję.

W międzyczasie pojawił się nam kolejny problem. Otóż z rzeczami osobistymi zmarłego Haraga zaczęły wiązać się dziwne przypadki. Odnajdowały się w innych miejscach niż zostały wcześniej schowane, a wokół nich zdawało się słyszeć głos Orka. Niemniej magowie przeszukując przestrzeń astralną nie zdołali odnaleźć ducha, który mógłby płatać te głupie figle. Jednym z bardziej irytujących z nich było podmienienie t’skrangowego wina w bukłakach Lilianny na hurlg, tuż przed tym, jak Powietrzna Żeglarka chciała poczęstować nim kapitana.

Kapitanem statku był zaś poważny Elf imieniem Milthildiel , z którym spędziliśmy wiele czasu podczas tej trzydniowej podróży. Drugiego dnia wziął nas na pokład i opowiedział przejmującą historię o Kaerze ludzkiego miasta Vorstów. Pokazał małą wioskę, która zamieszkała jest teraz przez nielicznych Dawców Imion, którzy pozostali przy życiu i wydostali się po Pogromie z przełamanego schronienia. Smutna to była zaiste historia, godna ballady najlepszych Trubadurów. Elf pokazał nam także pozostałości po zrujnowanym mieście i wyjawił dlaczego rejs potrzebował takiej solidnej ochrony.

Otóż specyfika rzeźb, którymi handlował akurat krasnoludzki kupiec wymagała by zostały dostarczone do Urupy zanim chłodząca je magia przestanie działać. Problem był taki, że nie było prostej drogi powietrznej z Trollu do Urupy. Przelatując nad dawnymi ziemiami Vorstów, liczne statki od lat padały ofiarami żyjącej tam bestii. Magiczny stwór zwany chimerą atakował drakkary i galeony i pożerał ich załogi. Usłyszawszy to wiedzieliśmy już, że przy naszym pechu stworzenie z pewnością zaatakuje „Grzmocącego”, którym akurat lecieliśmy. Uzbroiliśmy się i czekaliśmy na pojawienie się bestii.

Nie minęło kilka minut, a z ruin miasta wyleciało straszliwe paskudztwo. Wyglądało jak ogromny lew ze skrzydłami nietoperza, któremu wyrosły dodatkowo głowy smoka i ogromnego czarnego psa. Zobaczyłem, że cała załoga jest strwożona. Obsługa dział ognistych i balist nic nie mogła zrobić, gdyż bestia celowo nadlatywała pod kątem nieosiągalnym dla broni pokładowej. Mirim wyjrzała i wystrzeliła kilka celnych strzał, które jednak nie zdołały zatrzymać stworzenia.
Zaśmiałem się wesoło na myśl o nadchodzącym starciu, a załoga i Drużyna Kaeru Nadzieja jakby odrobinę się uspokoiły. Wtedy jednak bestia złowieszczo zaryczała i wskoczyła na pokład ziejąc ogniem, a strach ponownie zagościł w sercach Dawców Imion. Jako pierwszy, wspomagany przez moc mojego i swego Talentu, spod działania magicznego ryku wyzwolił się Maruvil, po krótkiej chwili Lilianna, a jako trzeci ja. Niestety nie było mi już dane wziąć udział w tej potyczce.

Marv widząc, że chimera atakuje członków załogi, bohatersko wskoczył na jej grzbiet i z całych sił uderzył ją swym wielkim toporem. Stworzenie przez chwilę starało się go zrzucić na ziemię, ale Człowiek wybrał na tyle sprawnie miejsce dla siebie, by nie było to łatwe. Po chwili do walki dołączyła Lili, która wcześniej zajęła miejsce przy ożaglowaniu statku. Chwyciwszy się jednej z lin, zaatakowała z impetem stwora i wraziła mu swój miecz aż po jelec. Kiedy dobiegłem do bestii, ta już nie dychała.

Cała załoga w tym czasie wiwatowała i dało się słyszeć głos także radosnego HRR. Nasze zasługi zostały nagrodzone beczułką ciemnego krasnoludzkiego piwa, które może nie równało się z elfickim czy t’skrangowym winem, lecz do złych trunków nie należało. Lilianna, która ubiła chimerę zamarzyła o zbroi zrobionej z jej futra, niemniej pierwsza próba przecięcia w jakiś w miarę prosty sposób skóry stworzenia nie powiodła się.

Dolecieliśmy tedy do pięknego portowego miasta zwanego Urupą. Samo miasto zrobiło na mnie dobre wrażenie, choć zdecydowanie nie przyćmiło widoku morza. Zaiste wspaniałe to zjawisko i swych doznań nie jestem w stanie dokładnie przelać na papier. Odebraliśmy nagrodę, którą rada miejska wyznaczyła za zabicie chimery i przez kolejne kilka godzin chodziliśmy po mieście szukając garbarza, który podjąłby się oskórowania ubitego stwora. Kiedy w końcu udało się to nam, skierowaliśmy się ku karczmom, by w spokoju spędzić tam dwa dni. Zorganizowany przez krasnoluda statek do Travaru miał być gotowy do drogi właśnie pojutrze. Wcześniej gdy chodziliśmy po mieście minęliśmy tawernę zwącą się „Okiem Syreny”, której nazwa z czymś mi się kojarzyła, ale nie potrafiłem ustalić z czym. Ostatecznie miejscem naszego noclegu został niczym się nie wyróżniający przybytek kierowany przez dwójkę Orków. Mając przed sobą wieczór, postanowiłem obejrzeć miejski amfiteatr, który również spostrzegłem przed kilkoma godzinami.

Po kilkuset metrach zaczepił mnie idący z postawioną na sztorc kosą Ork. Zapytał mnie czy jestem jednym z Adeptów, którzy zabili ostatnio wielkiego potwora i poprosił o pomoc. Opowiedział też o pobliskiej wiosce terroryzowanej przez jakąś bestię, z którą tylko bohaterowie tacy jak my mogą sobie poradzić. Zgodziłem się na przedstawienie jego historii moim towarzyszom i wróciłem do gospody. Czym prędzej udałem się do pokoju zajmowanego przez Questoriusów, by spytać ich o opinie. Wiedziałem, iż zaczynanie rozmowy na temat bezinteresownej pomocy Dawcom Imion z samym Maruvilem Dalbarem zakończyć się może tylko odmową. Navrik zaczytany był w jakiejś księdze, a Lili akurat kąpała się w balii z ciepłą wodą. Rzec muszę, że pomimo szpetnych ran otrzymanych od przeciwności, z którymi Powietrzna Żeglarka się zmagała do tej pory, widok jej nagiego ciała nie należał do przykrych.

Gdy zgrabnie uniknąłem lecącego w mą stronę mydła i pokrótce opisałem problem z jakim zwrócili się do nas mieszkańcy wioski, wszyscy zebraliśmy się na dole gospody by przedyskutować go na spokojnie. Rozmawiając z Orkiem usłyszeliśmy o kilku ofiarach, które w ostatnim czasie znaleziono nieopodal zabudowań rybaków. Czujna Lilianna zwróciła jednak uwagę na to, że nasz rozmówca w niektórych momentach kłamie. Kiedy podejrzliwie zaczęliśmy dopytywać się o szczegóły ataków tej nieznanej bestii, głos Haraga podpowiedział Navrikowi by ten spojrzał na Orka w przestrzeni astralnej. Młody Człowiek, który uczynił to ujrzał coś zaskakującego. Niedaleko stołu stał duch naszego zmarłego przed kilkoma tygodniami przyjaciela. Na dodatek Ork okazał się być wyszkolonym adeptem Dyscypliny, której Navrik nie był w stanie rozpoznać.
Kiedy przyparliśmy naszego rozmówcę do muru powiedział, że w rzeczywistości jest Łowcą Horrorów, który potrzebuje naszej pomocy do walki z jedną z astralnych bestii. Powiedział, że od dawna toczy z nią boje, czasem przy pomocy innych Adeptów takich jak my. Opowiedział, że szkarada ta potrafi przebywać zarówno w przestrzeni astralnej jak i w naszym wymiarze, nie ma określonego wyglądu, a jej potęga jest wielka. Wspomniał, że potrafi magicznie zdzierać skórę swoim ofiarom, ale woli walczyć fizycznie, dajmy na to rzucając w nie potężnym drzewem a potem rozrywając na strzępy. Pełne uroku cyniczne stwierdzenie Maruvila opisało tę sytuację: „Podsumujmy. Potężny Horror, bardzo magiczny i niepokonany do tej pory. Nie ma wśród nas tego, który najlepiej potrafi oprzeć się jego mocy i mamy małe szanse na przeżycie. Poza tym mamy ważną misję wskrzeszenia Haraga, która nam się przeciągnie, jeśli nie dostaniemy się pojutrze na statek powietrzny. Pewnie, że się zgadzamy!”.

Przeszliśmy się do portu powietrznego, szukając sposobu szybszego transportu niżeli łódź wiosłowa. Na szczęście kapitan „Grzmocącego” ostatecznie zgodził się wykonać krótki przelot, który oszczędzić miał nam dwóch dni drogi. Następnego dnia mieliśmy stoczyć być może najtrudniejszą walkę naszego życia. Moi przyjaciele zaczęli mówić o kupowaniu eliksirów i Amuletów Krwi pomagających w walce z Horrorami. Cóż... Jakkolwiek brzydzę się Magią Krwi, to zacząłem zastanawiać się nad możliwością ocalenia swego żywota przy jej użyciu.

Piotrek - 2011-01-31, 15:44

Hej czy ta przygoda miała jakiś związek z
http://www.earthdawn.pl/j...d=151&Itemid=88

opowiadankiem Jeden Cel ;) czy jest starsza niż ono.

pozdrawiam Piotrek

razan - 2011-01-31, 18:01

Związku nie miała, ale Orka sobie wypożyczyłem :D Kanibalizowanie tego co się czyta to podstawa :P
Piotrek - 2011-01-31, 18:09

Nie no jasne "kanibalizowanie" to podstawa, poza tym tam tylko ten Ork był do wzięcia chyba. Byłem ciekaw czy ta postać to był przypadek czy nie.
Do dzisiaj nie wiedziałem czy ktokolwiek wykorzystał cokolwiek z tego co pisałem ;) a teraz już wiem ;). Fajne uczucie.

razan - 2011-02-02, 13:59

Wymordowana wieś

Piękne i niebezpieczne stworzenia





Przygotowawszy się, ruszyliśmy do wioski pod Urupą, gdzie mieliśmy stoczyć walkę z Horrorem. Ostatecznie uznaliśmy, że damy radę bez amuletów Magii Krwi i wsiedliśmy do statku powietrznego. Po dotarciu do wioski, okazało się, iż przybyliśmy za późno. Wszyscy mieszkańcy byli już wymordowani. Dokładniejsze zbadanie śladów uzmysłowiło nam, że krwiożercą jest ktoś inny niż się spodziewaliśmy. Ślady wskazywały na jakieś zwierzęta, a nie na Horrora.

Łowca Horrorów po ich analizie wraz z Mirim stwierdził, że do zabudowań jeszcze przed Horrorem musiały dotrzeć jednorożce. Pamiętam legendy o tych straszliwych stworzeniach, które siały zniszczenie przed Pogromem wokół granic Smoczej Puszczy i współczuję biedakom, którzy nie mieli szans na przeżycie. Łowca widząc, że jego nemezis udało się gdzie indziej, podziękował nam za oferowaną pomoc i udał się w poszukiwaniu „swojego” Horrora, zostawiając walkę z magicznymi stworzeniami nam samym.

Rozpoczęły się próby odnalezienia krwawych rogatych koni. Ostatecznie dzięki umiejętności latania posiadanej rzez Navrika, to grupie składającej się z niego, Lilianny i Mirim udało się dopaść bestie. Po drodze Wojownik, co prawda musiał pokonać kilka zbłąkanych espagr, ale nie był to zwierz, który by nas teraz już przerażał. Sama walka moich przyjaciół przebiegła niezmiernie sprawnie. Co prawda nieszczęsna żeglarka otrzymała magicznym rogiem cios, który przebił ją na wylot, ale nie zdołało to wpłynąć na wynik starcia. Celne strzały z łuku, mocarne uderzenia mieczami... To wystarczyło by trzy ciała pięknych stworzeń leżały na ziemi. Co oczywiste, nie mówię tutaj o moich towarzyszach, gdyż nawet w chwilach najprzedniejszej zabawy z młodym Questoriusem, nie określił bym go urodziwym podług moich standardów.

Jako łup, trójka bohaterów wzięła sobie rogi tych mitycznych stworzeń. Według historii powstałych tuż przed Pogromem, jeden cios taką bronią jest wstanie zabić Horrora. W tę opowieść nie wierzyłbym akurat zbyt mocno, ale historie mówiące ich o właściwościach wykrywających i neutralizujących trucizny, mają dalsze korzenie i budzą więcej zaufania. Kiedyśmy się spotkali, wróciliśmy z zadowolonymi minami do portowego miasta. Obyło się bez straszliwej walki, która kosztować mogła nas życie…

Piotrek - 2011-02-02, 22:51

Hahaha :)

nie spodziewałem się tego. Super zahaczka na przygodę.

razan - 2011-02-07, 11:33

Travar

Magiczne Emporium

Podróż rzeką i lądem




Po kolejnej nocy spędzonej w Urupie, weszliśmy na drakkar, który miał nas zawieść do Travaru. Był to śmigły statek należący do klanu miejscowych Trolli, pod komendą niejakiego Yorkawa. Okazało się, że pierwszy z nauczycieli Lilianny wpoił jej niechęć nie tylko do Powietrznych Łupieżców, ale do Trolli jako takich. Musieliśmy ją przez jeden cały dzień pilnować by nie obraziła któregoś z wielkoludów, albo przypadkiem chyłkiem nie opluła. Ja natomiast, w wolnych od tego obowiązku chwilach, miałem okazję porozmawiać o trollowych zwyczajach i przygodach jakie spotykały załogę tego statku.

Po dwóch dniach lotu, który przebiegł już bez większych przygód, oczom naszym ukazało się najpiękniejsze miasto jakie do tej pory widziałem. Wielkością ustępowało Throalowi, ale strzeliste wieżyczki, pozłacane dachy, regularny rozkład ulic oraz cały koloryt, sprawiał, że nawet urokliwe pływające miasto na jeziorze Ban, było mniej miłym widokiem dla mych oczu. Nic dziwnego, że najpotężniejszy Elf, którego do tej pory spotkaliśmy po wyjściu poza Kaer Nadzieja, zdecydował się tutaj zamieszkać. Może to akurat niezbyt dokładne stwierdzenie, bo nie wiem czy Nissil mógłby równać się ze służącym Horrorowi Ksenomantą, ale czytelnicy wybaczą mi niewielkie nieścisłości.

Po krótkich poszukiwaniach dotarliśmy do przybytku, w którym mieliśmy znaleźć maga potrafiącego wskrzesić Hara. Duch Orka od kilku dni przestał się pojawiać i dawać znaki swojego nieżycia, ale wiedzieliśmy, że jest w pobliżu. Wspomniany przybytek okazał się być czymś w rodzaju sklepu z wszelakimi magicznymi rzeczami określanego jako „Magiczne Emporium Rodziny ill Archimond” prowadzonego przez maga zwanego Talibem. Tenże zgodził się rzucić potężny czar mogący przywrócić do życia Haraga, oczekując oczywiście pewnej przysługi w zamian. Zlecił nam sprawdzenie czemu z wioski znajdującej się kilka dni drogi na południe od Travaru nie powróciła żadna z kilku grup Dawców Imion mających przetransportować urobek z kopalni kwarcu.

W trakcie wizyty w „Magicznym Emporium” wyszło przy okazji na jaw, że w mieście tym podczas kolejnego Święta Ziemi odbędzie się wielki turniej drużyn Adeptów, w którym nagrodą będzie jakiś potężny magiczny przedmiot. Nie muszę tu pisać, że wizja konkurencji rozpaliła moją chęć na zaprezentowanie się w tym turnieju, podobnie jak wizja nagrody rozpaliła chęci moich towarzyszy.

Za poradą Taliba spędziliśmy noc w znakomitej miejscowej gospodzie. Opłata, jaką musieliśmy za to z rana uiścić, była wprost proporcjonalna do wygody w jakiej spaliśmy. Dałoby się przeżyć za to przez kilka dobrych tygodni w innych częściach Barsawii. W każdym razie z rana ruszyliśmy do przystani, gdzie zaokrętowaliśmy się na małej parowej barce z załogą przemiłych T’skrangów.
„Zwinny Śledź” miał bardzo radosną załogę. W trakcie tego krótkiego rejsu, nauczyłem się grać w jedną z odmian gry w karty, przegrałem też kilka miedziaków przy zabawie w rzucanie kośćmi. W nocy było tak upalnie, że musiałem spać na pokładzie statku, podobnie jak Navrik i większość załogi. W pewnym momencie obudziły nas jakieś trzaski. Kiedy moim sprawnym w ciemnościach wzrokiem próbowałem odnaleźć ich źródło, okazało się, że to ogromny wąż miażdży jednego z załogantów statku. Jakkolwiek sprawnie w ciągu kilku raptem sekund uporaliśmy się ze zwierzęciem, nie udało się uratować nieszczęsnego T’skranga. Został biedak zmiażdżony i przebity kolcami, które nagle wyrosły z węża. Oddaliśmy wspomnienia o nim opiece pasji.
Zeszliśmy na ląd następnego dnia w małej rybackiej wiosce zamieszkałej przez Orki. T’skrangi miały na nas czekać 9 dni, co powinno bez problemu wystarczyć do dotarcia do osady górniczej oraz powrotu stamtąd. We wsi dzieciaki bawiły się i grały między sobą i z nami. Nastrój był bardzo lekki, ale nikt nie chciał pójść z nami w kierunku osady będącej naszym celem. Mieszkańcy doskonale wiedzieli o poborcach, którzy nigdy stamtąd nie wrócili.

Jako, że droga została opisana nam dokładnie, poszliśmy nią sami. Już niedaleko natknęliśmy się na przeszkodę, która mogła kosztować nas życie. Co gorsza, śmierć jaką mogliśmy ponieść nie wyglądałaby zbyt bohatersko i nie nadawałaby się do umieszczenia później w kronikach czy eposach. Lepiej już byłoby odejść w ciszy jak osławione Tarcze Barsawii, balladę o których zniknięciu słyszałem w Urupie.

W każdym razie, kiedy szliśmy przez stepy, oczom naszym ukazało się przedziwne stworzenie. Byt ten był pokryty całkowicie elementami pancerzy, przedmiotów codziennego użytku i ciałami nieszczęsnych Dawców Imion, które najwidoczniej poprzylepiane były do jego ciała. Nie było wątpliwości, że stworzenie to było agresywnie nastawione. Pomimo naszej dużej szybkości marszu, starało się za nami podążać. Uznaliśmy, że nie możemy pozostawić takiego zagrożenia za plecami i postanowiliśmy to zabić, cokolwiek by to nie było. Kiedy Mirim odmówiła strzelania do stwora, Razem z Navrikiem poszliśmy pobić je w bardziej tradycyjny sposób.

Niestety zanim doszedłem do stwora unieruchomiła mnie fala oślizgłego kleju, który paskudztwo wystrzeliło w moją stronę. Po jakimś czasie unieruchomiony został też Navrik i Lilianna. Co prawda kilka mocarnych ciosów Maruvila zapewne osłabiło bardzo stworzenie, ale i członek rodu Dalbarów skończył po kilkudziesięciu sekundach przylepiony do tej paskudnej sunącej bryły. Na szczęście wsparty magią celny strzał Mirim dosłownie chwilę później zakończył życie tego najdziwniejszego z naszych przeciwników.

Kiedyśmy się wreszcie oderwali od tego lepkiego i oślizgłego ciała, przyjrzeliśmy się martwemu wrogowi. Okazało się, że wśród ciał nieszczęśników, którzy padli wcześniej jego ofiarą, widać kilkoro Dawców Imion w strojach oznaczonych emblematami Travaru. W taki oto sposób udało nam się odkryć czemu wysyłani przez miasto poborcy nie wrócili nigdy z powrotem. Jako, że byliśmy kilka dni drogi od osady górniczej, postanowiliśmy zobaczyć czy wszystko jest z nią w porządku, by przekazać Talibowi ill Archimond komplet informacji. Nie wiedzieliśmy jeszcze jak bardzo przykre wieści to będą.

razan - 2011-02-09, 11:51

Kolejna splądrowana osada

Pościg

Walka z hordą barbarzyńców




Po południu następnego dnia po walce z dziwnym stworzeniem ujrzeliśmy wioskę wydobywczą, do której zmierzaliśmy. Już z daleka widać było, że jest opustoszała. Po wizycie w wiosce nieopodal Urupy, mieliśmy złe podejrzenia. Gdy przeszukaliśmy wioskę, potwierdziło się, że nikogo w niej nie ma. Wszystkie sprzęty domowe zostały porozbijane, zaś wszystkie narzędzia zabrane. Zaczęlibyśmy może przypuszczać, że mieszkańcy wioski opuścili ją celowo, gdyby nie ślady krwi widoczne w kilku miejscach.

Złe przeczucia okazały się prawdziwe kiedy poszliśmy do kopalni. W ognisku przed wejściem do niej były ślady ludzkich kości, a wewnątrz ślady obozowania grupy Dawców Imion oraz pożywiania się ciałami prawdopodobnie mieszkańców osady. W jednym z korytarzy znajdowała się paskudna kapliczka zbudowana z wyprawionych wnętrzności Dawców Imion. Nie ulegało wątpliwości, że poświęcona została jakimś mrocznym siłom. W innym korytarzu znaleźliśmy jamę więzienną, w której znajdowały się zwłoki kobiety. Dzięki czarowi Marva dowiedzieliśmy się, że nieszczęśniczka odebrała życie sobie i swemu niemowlęciu by uniknąć losu innych mieszkańców swej wioski.

Od razu jak jeden mąż zdecydowaliśmy się ruszyć za plugawymi mordercami, którzy prawdopodobnie wyprowadzili z osady pozostałych jej mieszkańców. Mogliśmy oszacować, że szubrawcy wyruszyli kilka dni przed nami, choć nie wiedzieliśmy dokładnie kiedy. Wspomagani magią poruszaliśmy się o wiele szybciej, przeto jak tylko odnaleźliśmy ich ślad, poszliśmy za nim.
W nocy okazało się, że nadchodząca pora deszczowa daje o sobie znać i lunął potężny deszcz. Jak zapewne wiedzą wszyscy czytelnicy tej kroniki, co u nas jednak początkowo wzbudziło duże zadziwienie, podczas Pogromu cztery pory roku, o których słyszałem w Kaerze, przestały istnieć. Lato, jesień, zima i wiosna, podczas której powinniśmy po raz pierwszy wyjść z naszego Kaeru, ustąpiły miejsca porze deszczowej i porze suchej. Ten pierwszy od dłuższego czasu poważniejszy opad deszczu zwiastować miał kilka kolejnych chmurnych i mokrych miesięcy.

W każdym razie pomimo złej pogody, podczas naszej warty udało się mi i Navrikowi usłyszeć jakiś hałas. Młody Człowiek podleciał ostrożnie do jego źródła i stwierdził, że jacyś wielcy Dawcy Imion podciągają sterty kamieni nad miejsce gdzie rozmieszczone zostały nasze namioty. Dyskretnie obudziliśmy pozostałych przyjaciół i skryliśmy się koło skalnej ściany czekając na rozwój wypadków. Nie minęło kilka minut, a na pozostawione namioty runęła lawina kamieni, a po niej jakaś błyskawica. Niestety pomimo naszego oczekiwania, nikt nie przybył by sprawdzić czy żyjemy i zastawiona przez nas pułapka nie zadziałała.

Wdrapaliśmy się na skałę i poszliśmy za śladami tych niecnych Dawców Imion do ich siedziby. Kiedy dyskretnie zakradliśmy się do jaskini gdzie przebywali, okazało się, że są oni jakimiś prymitywnymi Ludźmi, odzianymi w skóry i futra. Dosyć łatwo udało nam się obezwładnić czwórkę wartowników siedzących przy ognisku. Niestety mimo, że zrobiliśmy to w chwilę, postanowiliśmy łaskawie oszczędzić ich życie, a oni zawołali o pomoc. Po chwili leżeli już nieprzytomni, ale ich kamraci wiedzieli, że jesteśmy w pobliżu.

Wiedząc, że stawką może być życie przetrzymywanych ludzi z górniczej osady, wraz z Navrikiem i jego siostrą wbiegliśmy do kolejnej pieczary. Wtedy stało się coś zadziwiającego. Biegnąc Lili krzyknęła do Mirim by ta związała nieprzytomnych przeciwników. Złośliwy wobec Elfki Maruvil zawołał by najlepiej w ogóle została z tyłu czym śmiertelnie ją obraził. Łuczniczka w odpowiedzi krzyknęła do nas, że w takim razie opuszcza tę drużynę, odwróciła się i podążyła do wyjścia z jaskini.

Na naszą trójkę w międzyczasie wyskoczyło kilkunastu barbarzyńców uzbrojonych w różne siekiery i podobną temu „broń”. Za plecami dało się słyszeć z ust Maruvila wzywania Tystoniusa, który zamiast stanąć do walki, prosił o pomoc swą pasję. Minęło kilkanaście sekund, a u naszych stóp leżało kilkoro martwych napastników. Nagle z wybudowanej na górze tego pomieszczenia kamiennej klatki nadleciała błyskawica, trafiając w pierś Navrika. Po kilku sekundach, któryś z napastników powalił Powietrzną Żeglarkę, a kolejna błyskawica pozbawiła ją przytomności.
Osłaniałem plecy Questoriusów, kiedy Navrik wycofał się trzymając siostrę w ramionach. W poprzednim pomieszczeniu Marv skończył swe modły, kiedy akurat w naszą stronę poleciały toporki prostackich przeciwników. Mordercy nie odważyli się wyjść do nas bez osłony ciskającego błyskawicami drucha, ale mieli śmiałość obrzucać nas różną bronią miotaną. Kilka celniejszych uderzeń trafiło w Marva i mnie zanim umiejętności Navrika i magia Pasji Garlen ocuciła Liliannę i uczyniła ją zdatną do dalszej walki.

Wbiegliśmy ponownie do pomieszczenia gdzie stało naprzeciwko kilkunastu dzikusów, a wciąż widać było nowych, nadbiegających z wnętrza jaskini. Walka była znojna i męcząca. Navrik starał się pokonać maga wspierającego barbarzyńców, a mógł to uczynić jedynie przy pomocy magii, w której nie był bardzo biegły. My powalaliśmy jednego przeciwnika za drugim, ale w miejsce poprzedniego zawsze wchodził następny i nic nie wskazywało na to by ich liczba miała się zmniejszyć. Potem zmęczenie i otrzymywane co jakiś czas rany zaczęły dawać się nam we znaki. Najpierw padł nieprzytomny Navrik. Co prawda Marv swoją długą bronią zdołał dosięgnąć i zabić dzikusa, który ciskał w nas magicznymi pociskami, ale po kilku kolejnych sekundach na ziemię osunęła się Lili. Kolejną minutę walczyliśmy w ciszy, starając się oszczędzić każdą cząstkę naszej mocy karmicznej i każdą resztkę sił.

Kiedy przeciwników została już mniej niż dziesiątka, od strony wejścia do korytarza zaczęły lecieć na dzikusów elfie strzały. To Mirim zdecydowała się łaskawie nam pomóc. W ten sposób udało się zmniejszyć przewagę barbarzyńców o kolejnych trzech, którzy pobiegli w kierunku Elfki. Kiedy pozostało już ich naprawdę niewielu, jednemu z nich udało się uderzenie prawdopodobnie najlepsze w jego pugawym życiu. Dzięki niebywałemu szczęściu zdołał ominąć mą zastawę i wbił swój topór w moją klatkę piersiową. Osunąłem się na ziemię czując jak życie ulatuje z mego ciała.
Kiedy się obudziłem od zakończenia walki minęło raptem kilka minut. Lili i Navrik ocuceni chwilę wcześniej przez Marva, użyli na mnie jednego z zakupionych w Urupie Eliksirów Ostatniej Szansy i swych mocy Głosicieli. Przeciwnicy leżeli martwi, bądź śmiertelnie poranieni czy nieprzytomni. W jaskini nie było żadnych żywych Dawców Imion z osady wydobywczej zaatakowanej przez tych krwiożerczych dzikusów, a jedynie resztki ich ciał. Cały pościg był na próżno, jeżeli pominąć sprawiedliwość, która została wymierzona.

W tej smutnej chwili Mirim krzyknęła do mnie, Lilianny i Maruvila, że jeżeli natychmiast nie usłyszy naszych przeprosin, opuści Drużynę Kaeru Nadzieja i pójdzie swoją drogą. Oczywiście czułem się winny, że z jakiegoś powodu wydawało jej się, że uczyniłem jej przykrość i zamierzałem ją przeprosić, kiedy tylko pozbieram się odrobinę. Z drugiej strony, mając baczenie na jej wielokrotne absurdalne zachowanie, dziwne branie do siebie wszelakich uwag i poleceń innych Dawców Imion, opatrzne rozpoznawanie i wybór zagrożeń, jak również zdolność zwracania przeciwko sobie nastawienia innych, zastanawiałem się czy nie byłoby lepiej podróżować jednak bez niej.

Me myśli tymczasem poszły w inną stronę. Biorąc pod uwagę, że kilkukrotnie spotkaliśmy się ostatnio z przypadkami wymordowanych wiosek, a słyszałem też o wielu innych takich historiach, zrozumiałem jak trudne jest życie prostego mieszkańca tej prowincji. Gdy innych zaprzątała Mirim i jej urażona duma, w mej głowie zaczął układać się prosty tekst poświęcony zwykłym mieszkańcom Barsawii…



Oda do ciężkiej doli rolnika

Jakże ciężko ziemię orać,
Czy to deszcz, czy ciepła pora.
Same wokół zagrożenia,
Znacznie większe od plewienia.

Są wyzwania poważniejsze
Niźli zebrać plon przed burzą.
Jeśliś twardym, dzielnym chłopem,
Twoje widły walce służą.

Czyś spracowan górnik stary,
Czyś t’skrangowy rybak jary,
Czy Ci tylko rola w głowie,
Można rzec, że już po Tobie.

Byt farmera w tej Barsawii
Niebezpieczny jak Adepta.
Już na zwłokach niejednego,
Przelewana krew zakrzepła.

Gdy jednakże Adept dzielny,
Sam się Śmierci pcha w jej szpony.
Ty rolniku, też śmiertelny,
Chcesz się trzymać swojej brony.

Nie chcesz walczyć z potworami,
W głowie Ci nie starcia zbrojne,
Marzysz by wychować dzieci
I wieść życie tu spokojne.

Lecz zły los na wszystkie wioski,
Które leżą z dala Ludzi,
Lubi zsyłać potworności.
Żądne krwi stworzenia budzi.

Taka ciężka dola chłopa.
Żywiąc całą tę krainę,
Można w dzień zarobić kopa,
W nocy dostać nóż w pachwinę.

Nocą serce drży ze strachu
Bardzo uzasadnionego.
Czy dożyjesz tego ranka?
A wieczora najbliższego?

Z takim złym przeczuciem Człowiek,
T’skrang, Krasnolud oraz Orki,
Co mieszkają na swych farmach,
Brną przez każdy dzień swej orki.

sirserafin - 2011-02-09, 13:52

Niezły wierszyk. Brawo!
razan - 2011-02-09, 15:45

Dziękujemy. My, bo troszkę ugładziłem pierwowzór Puenty. 8-)
Puenta - 2011-02-09, 17:39

Jedną zwrotkę raptem, która była nie do końca udana. Po zmianach też niedokładnie przekazuje to co chciałem, ale to wydawca decyduje w końcu ;)
Piotrek - 2011-02-09, 19:48

Szacun :D
razan - 2011-02-14, 21:23

Wyprawa wojskowa

Ogromna batalia

Parszywa zdrada




Kiedy wszyscy odrobinę wydobrzeli, przeprosiłem na boku Mirim za przykrość jakiej doznała, jakkolwiek bez mego zamiaru. Będąc nadal bardzo obolałym, pozostawałem przez kolejne dni w cieniu moich towarzyszy. Minęło już kilka lat odkąd napisałem, że umieranie bywa nieco wycieńczające, ale pozostaje to do dziś prawdą.

W każdym razie, po kolejnych kilku dniach napotkaliśmy zbrojną grupę Dawców Imion. Po pewnej konsternacji i zastanawianiu się kim oni są, spotkaliśmy się z nimi i uzyskaliśmy tę informację. Była to grupa żołnierzy z Travaru, która pod wodzą potężnego Władcy Żywiołów została wysłana by zbadać kto opustosza wioski na południe od miasta.
Znaczyło to, że w pobliżu gdzieś jest więcej barbarzyńców, podobnych do tych, z który mi walczyliśmy niedawno. Jako, że ich cel łączył się z naszym zdecydowaliśmy, że połączymy swoje siły. Przeto ruszyliśmy wiedząc, że takiej sile mało kto może się oprzeć. Podczas pokonywania lodowych rozpadlin w wyższych partiach Gór Smoczych Mistrz Żywiołów pokazał swoją moc ratując grupkę żołnierzy przed śmiertelnym upadkiem. Zarówno Marv jak i Navrik stwierdzili, że to nie byle jaki czar został użyty, a jakaś specyficzna magia oparta na żywiole wody.

Niestety niedługo później mag zginął pogrzebany pod jakimś ogromnym zwaliskiem. Jako, że wojsko miało nadal nas – dzielną Drużynę Kaeru Nadzieja – postanowiliśmy, że poprowadzimy wyprawę do końca. Kiedyśmy wytropili dzikusów, okazało się, że ich liczba jest znacznie większa niż nasza. Co gorsza, ja wciąż nie nadawałem się do walki, pozostając jakąś większą odległość za naszymi siłami, no i nie mieliśmy wśród nas potężnego maga, który by nas wspierał. Tak czy inaczej ustawiliśmy się wokół niecki, którą miała za chwilę przejść kilkusetosobowa banda dzikusów. En, Navrik i Marv postanowili stanąć im naprzeciw, podczas gdy Lili, Mirim oraz Auraya miały osłaniać ich na odległość wraz z wojskiem.
Po chwili okazało się, że ogromna liczba przeciwników nie była naszym największym problemem. Wśród ich szeregów znajdował się Władca Żywiołów, który do niedawna przewodził naszej wyprawie. Był on nikim innym a podłym zdrajcą!

Rozpoczęła się batalia, w której żałuję, iż nie mogłem wziąć udziału. Strzały śmigały, wybuchały magiczne pociski, zaś ciosy padały na lewo i prawo. Po początkowej fazie powodzenia tak skonstruowanego planu, nasza przewaga zaczęła topnieć. Cios za ciosem, nasi Wojownicy słabli. Coraz więcej dzikusów przedostawało się na granice krwawej niecki i wiązało walką żołnierzy Travaru. Jeden po drugim moi towarzysze zaczęli padać. Po jakimś czasie z ogromnym poświęceniem został powalony wrogi mag. Mirim robiąc to co prawda bez żadnego kunsztu i tak po prostu, skutecznie powalała jednego barbarzyńcę za drugim. W końcu gdy zbolały dotarłem na pole bitwy chcąc już ruszyć do walki, okazało się, że spośród około dwóch setek walczących jedynie kilkunastu stoi na nogach, a batalia została wygrana przez bohaterów.

Na szczęście nikt z naszej Drużyny nie pokłonił się Śmierci i wszyscy wróciliśmy do Travaru żywi. Schwytany żywcem Mistrz Żywiołów w trakcie przesłuchania powiedział nam, że odkrył przed laty ten klan ludzkich górali, który charakteryzował się ogromnym potencjałem magicznym. Niemal każdy z nich gdyby chciał, mógł zostać Adeptem. Postanowił więc go chronić i ratować przed zemstą Travaru, jednocześnie nie zwracając uwagi na ich polowania na wioski Dawców Imion.

Po takiej historii, którą usłyszeliśmy byliśmy pewni, że w mieście niegodziwiec zostanie ukarany śmiercią. Tak zresztą może kiedyś się stanie, ale nie zaszło to po naszym powrocie. Mag wykorzystując chwilę nieuwagi strzegącego go Navrika przyzwał nocą żywiołaka powietrza, który wyniósł go poza zasięg łuczników pilnujących obozu i w ten sposób umknął sprawiedliwości. Nie mam nawet krzty wątpliwości, że nasze ścieżki raz jeszcze się splotą i być może to mój miecz skieruje go w zaświaty.

Kiedy po kilku kolejnych dniach powróciliśmy do Travaru, moi przyjaciele postanowili odpocząć przez nadchodzące Dni Ziemi i poczekać tam podczas gdy duch Haraga będzie powracał do jego ciała. Ja natomiast miałem konkretne plany. Znalazłem miejsce w jednym ze statków kupieckich, które chciały zdążyć z towarami do Throalu przed świętem. Udałem się do miasta krasnoludów wraz z Mirim wiedząc co tam będzie się odbywało już za kilkadziesiąt godzin.

Podczas Dni Ziemi miał tam miejsce Wielki Turniej Fechtmistrzów, gromadzący największe sławy świata szermierki i w którym każdy szanujący się Adept mej dyscypliny musiał wziąć udział…

Piotrek - 2011-02-15, 12:44

Jak rozwiązałeś bitwę :), czy przez cały dzień rzucaliście kostkami :), czy jakoś inaczej ?

I czy barbarzyńcy mieli nieskończone morale, skoro na końcu zostało ich mało :D? Nie tam, żeby się czepiał, ale ucieczka przeciwników skraca walkę która i tak zawsze stanowi długą część sesji u nas...

sirserafin - 2011-02-15, 13:03

No... jakby tak 1/3 padła w ciągu kilku rund, w dodatku tracąc czempiona/dowódcę, to reszta już powinna stosować strategiczny odwrót i przegrupować się, żeby sprawniej uderzyć albo w ogóle uciec gdzie pieprz rośnie.

Dobry motyw: niemal każdy z tego plemienia mógł zostać adeptem. Chyba chodziło o wyszkolenie grupy Mistrzów Żywiołów, którzy będą rzucali Roślinną Ucztę :-D

razan - 2011-02-16, 11:10

Siły drużyny: 6 Bohaterów i 60 żołnierzy

Siły "ludożerców": około 200 wojowników, w tym potężny Mistrz Żywiołów, kilku nisko kręgowych szamanów.

Większość szamanów i MŻ plus około 30 wojów zajęło się Bohaterami, reszta wspinała się do żołnierzy.

Rzuty obejmowały kawałek bitwy dotyczący Bohaterów, reszta walk była tylko opisem.

Morale mieli bardzo wysokie do chwili aż padł MŻ, a to szybko nie nastąpiło. Wcześniej jednak zaczęli padać Bohaterowie i z każdym omdlonym morale "ludożercom" rosło.

Żołnierze też nieźłe sobie radzili bo mieli dobre taktycznie miejsce i byli chronieni rzuconą Gołoledzią, więc spychali przeciwników co chwila.

Musicie też pamiętać że Zar jest Fechmistrzem i jak każdy z tej dyscypliny bardzo lubi ubarwiać. :)

razan - 2011-02-16, 11:16

Turniej Fechtmistrzów

Rozwój nowej Nadziei





Podczas gdy ja przebywałem w Throalu dzielnie stając na turnieju fechtmistrzów, moi przyjaciele spędzali czas w Travrze. Dni Ziemi były tam także wspaniale obchodzone, jak zresztą w każdym większym mieście Barsawii. Ostatniego dnia święta HRRR się wreszcie obudził. Nie pamiętał co prawda swojej egzystencji jako irytujący wszystkich duch, ale już wkrótce miał wypróbować możliwości swych krzepkich na nowo mięśni.

Tymczasem w Throalu obchody Dni Ziemi było czymś więcej niż tylko hucznymi igrzyskami sportowymi. Było to prawdziwe święto – największe w roku i trwające aż pięć dni! Fechtmistrze z całej Barsawii zjawili się by wziąć udział w swoich dorocznych potyczkach, a ja byłem jednym z nich. Nie będę moich czytelników zanudzał opisem każdej z walk jakie obserwowałem i w których brałem udział. To po prostu trzeba było zobaczyć!
Oprócz obserwacji znakomitych fint, pchnięć i imponujących ripost, można było usłyszeć śmiałe zawołania, szydercze śmiechy oraz radosne dowcipy. Zdziwiłem się, iż mój pomysł z wyciągnięciem róży z rękawa w trakcie walki z piękną Elfką nikogo nie zaskoczył. Jak potem usłyszałem, co roku kilku Fechtmistrzów robi coś podobnego.

Zdziwiłem się natomiast bardziej kiedy jeden z tegorocznych śmiałków zaczął walczyć swoją długą różą, którą chciał onieśmielić swego przeciwnika. T’skrang o imieniu Tessla się doskonale przygotował i wcześniej zapłacił za wtarcie w kwiat esencji żywiołu ziemi i drewna. W ten sposób uzyskał on trwałą i ostrą broń, której łodygą był w stanie zadawać celne pchnięcia.

Niestety musze przyznać, że jego walka niespecjalnie się powiodła. Jego przeciwnikiem był bowiem wspominany kiedyś przeze mnie Garmak Szybkie Pchnięcie. Potężny Troll otrzymawszy kilka irytujących ciosów różą, niemal zmiażdżył drobnego T’skranga.
Ja z kolei gładko wygrałem pierwsze dwa ze swoich starć. Krasnolud walczący mieczem dwuręcznym nie był zbyt imponującym przeciwnikiem. Ludzka kobieta walcząca dwoma mieczami, z których jeden był z pewnością magiczną bronią, był natomiast ciężkim orzechem do zgryzienia. Ostatecznie pokonałem ją bezustannie manewrując i szybko odpowiadając na jej ciosy. Mój trzeci mecz zakończył się niestety bardzo szybko. Jedyny Krwawy Elf biorący udział w turnieju, wytrącił mi dosyć szybko z rąk obie bronie i dosłownie upokorzył. Widząc mój rodowy miecz już na samym początku walki rzucił uwagę na temat wyższości formacji Exolasherów nad złodziejami elfiego dziedzictwa sprzed Pogromu. Po tych słowach wspartych magią Dyscypliny nie byłem w stanie skutecznie uniknąć rozbrojenia, co oczywiście częściowo było spowodowane ciążącą na mnie klątwą.

W każdym razie w moim przedziale zawodników reprezentujących kręgi od piątego do ósmego, wszystkie walki wygrał właśnie ten Krwawy Elf, którego określano jako Bezimiennego, gdyż nie przedstawił się w żaden sposób Krasnoludom, którzy wypełniali formularze zapisów. Dodam, że nie miał on też większych problemów z pokonaniem szalonego Garmaka. Jednak to nie on stał się Królem Turnieju, a właśnie Tessla ze swoją niezapomnianą różą. I to nawet pomimo tego, że nie wygrał nawet jednej oficjalnej walki.

Tak zakończył się Turniej Fechtmistrzów roku 1532 według kalendarza Throalu. Z wartych napomknięcia ciekawostek, jeszcze przed jego rozpoczęciem spotkałem obsydiańskiego Wojownika, który prosił mnie o walkę kiedyś po zakończeniu oficjalnych potyczek. Ompaca, tak się zwał ten olbrzym, chciał pokonać w uczciwej walce wszystkich bohaterów Throalu. Jako, że ja się za takiego z całą pewnością uważam, obiecałem, że podczas kolejnej wizyty w mieście z pewnością się z nim zmierzę. Ale tymczasem mnie i Mirim czekał powrót do naszego miasta.

Kilka dni po święcie Ziemi spotkaliśmy się zgodnie z umową w Nowej Nadziei. Miasto rozrosło się o kolejnych kilkadziesiąt domów. Najbardziej rzucał się w oczy nowy przybytek, bez którego żadne szanujące się miasto nie mogło długo się ostać. Powstała gospoda o brzmiącej dumnie acz dwuznacznie nazwie „Ulga w Nadziei”. Co ciekawe niedaleko pobliskiego zagajnika, do którego miasto znacznie się przybliżyło, powstał dom znacznie większy niż pozostałe i wybudowany w niezwykłym stylu. Otóż w ciągu półrocza od naszej ostatniej obecności tutaj, do miasta wróciła Róża w Kolorze Nieba – moja szlachetna matka. Przy pomocy pozostałych Elfów oraz przyzwanych duchów żywiołów postawiła rezydencję, która była nawet większa niż nasz dom w Kaerze.

Dowiedziałem się od niej, że dawna Smocza Puszcza przedstawia teraz straszny widok, niemniej na swój wypaczony sposób nadal piękny i potrafiący urzec Elfa. Stało się tak właśnie z moją siostrą, która została w Krwawej Puszczy i nie chciała wracać do naszego wielokulturowego miasta u brzegów Wężowej Rzeki. Dowiedziałem się, że Róża na nowo zasiadła w radzie miasta i stara się teraz zadbać o jego zrównoważony rozwój. Zagajnik, przy którym stoi teraz jej dom, stał się miejscem gdzie mieszkają nieliczne pozostałe w Nowej Nadziei Wietrzniaki, zaś w pobliżu osadziło się kilka rodzin Elfów. Przybyło też kilkunastu pierwszych mieszkańców, którzy nie pochodzili z naszego Kaeru, a po prostu uznali, że będzie dobrze się tutaj osiedlić.

W trakcie tego pobytu zlustrowałem bibliotekę, która niestety wciąż znajdowała się w niedużym drewnianym budynku, ale jej księgozbiór powiększył się o kilkanaście tytułów. O kilku z nich słyszałem wcześniej w Throalu i poczułem dumę, że ich odpisy znajdują się u nas w mieście. W tym czasie Maruvil postanowił wypróbować na sobie potężną magię i rzucił kilka Nazwanych zaklęć. W ten sposób przejął siłę wielkiego konia pociągowego, na którego jednocześnie sprowadził swoisty stan przypominający zawieszenie czy śpiączkę. W ten sposób stał się silniejszy niż jakikolwiek Troll czy nawet Obsydianin, o którym bym kiedykolwiek słyszał.

Kot - 2011-02-16, 16:31

Pozwolę sobie skomentować: Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza są świetne. ;P
razan - 2011-02-17, 14:04

Idealne wręcz 8-)
razan - 2011-02-18, 10:04

Swatanie władców Scythy

Duchy – Insekty

Zdjęcie Klątwy






Kiedy się już wszyscy zebraliśmy w Nowej Nadziei, nasza Drużyna ruszyła na misję, która rozpoczęła się rok wcześniej. Postanowiliśmy zdjąć klątwę ciążącą na nas od wielu miesięcy. W Górach Scythyjskich swoją siedzibę miał niejaki Rollo, mieniący się potomkiem dawnych władców Królestwa Scythy. Po trwającej kilka dni drodze dotarliśmy do wioski, w której mieszkał. Jakkolwiek Scytha upadła przez Pogrom, podobno raz do roku potomek jej władców wraz ze swoim orszakiem witał w Wewnętrznym Królestwie Throalu i był przyjmowany przez samego krasnoludzkiego króla Nedena.

Cóż… Ciekawi mnie jak wyglądać mogą te spotkania, gdyż w porównaniu z jego domeną, Nowa Nadzieja wygląda jak cesarstwo. W każdym razie po przestudiowaniu znamienitego drzewa genealogicznego, za co zresztą musieliśmy zapłacić poczciwemu Rollo pięć srebrników, zauważyłem pewną nieścisłość. Sam Rollo głośno się sprzeciwiał twierdzeniom, że jest potomkiem Cedryka Samozwańca i jego syna Cedrona, ale ja spostrzegłem, że nie jest nawet bezpośrednio spokrewniony z jego królewskim ojcem. W żadnym więc wypadku zwrócenie właśnie jemu korony Cedryka nie mogło pomóc nam w bolączce.

Na szczęście żyjące w tych stronach wiekowe Krasnoludki znały dobrze historię władców Scythy. Zasięgając ich rady, dostaliśmy się do wioski zwanej Wielkim Kamieniem, gdzie mieszkała niejaka Pikli. Dziarska Krasnoludka w sile wieku charakteryzowała się rudymi włosami, podobnie jak Cedryk i jego przodkowie, oraz niezbyt dużym obyciem. Po kilku długich rozmowach z nią oraz z miejscową staruszką, która posiadała ogromną wiedzę na temat miejscowej historii, upewniliśmy się, że mamy przed sobą potomkinię Cedryka z rodu Buwhar. Wpadliśmy stosunkowo szybko na pomysł jak osadzić ją na tronie, choćby symbolicznym. Wystarczyło wydać ją za Rollo, a raczej za któregoś z jego synów, skoro tenże miał już żonę. Pamiętając nasze ostatnie przygody wiedzieliśmy, że o bitwę nigdy nie jest trudno.

Rozmowy ze zwaśnionymi zdawałoby się stronami królewskiej rodziny Scythy nie trwały długo. Widok korony, którą miała na sobie Pikli, dobra oprawa w postaci uczty na którą zaprosiliśmy wszystkich mieszkańców wioski Rollo oraz moje gładkie słowa szybko przekonały wszystkich, że małżeństwo Pikli z najmłodszym synem Rollo jest korzystne dla wszystkich. Problem był taki jedynie, że młody Krasnolud nie wrócił z wyprawy handlowej, na którą wybrał się kilka dni temu.
Kiedy wyruszyliśmy mu na spotkanie, wraz z jego piękną wybranką, którą musieliśmy wszak chronić, spotkaliśmy się z niemiłą niespodzianką. Syn Rollo został uprowadzony przez klan ludzkich nomadów żyjących w tych górach. Kiedyśmy poszli z nimi dyskutować i wykupić nieboraka, proste dzikusy zaczęły proponować nam zakup swoich futer, skór i paciorków. Oczywiście przez pierwsze sekundy, bo po chwili – kiedy zorientowaliśmy się, że sprytnie zostaliśmy otoczeni w środku ich wioski – zaczęło dziać się coś niezwykłego. Ciała nomadów zaczęły coraz bardziej przypominać ciała mrówek czy innych owadów, zaś w ich spojrzeniach jawiła się tylko nienawiść. Widząc, że nie obejdzie się bez tego, rzuciliśmy się do zaciętej walki. Jak zwykle w pierwszej linii stanąłem ja i Navrik, ale mieliśmy do pomocy teraz znowu Harraga. Marv natomiast korzystając ze swojej nowo uzyskanej potęgi siał spustoszenie wśród insektów, zaś dziewczęta i Pikli schroniły się w jaskini zajmującej środek wioski.

Przez kilkadziesiąt pierwszych sekund walki udawało się nam skutecznie odpierać przeciwników, zaś Marv śmiał się z ich wysiłków. Chwilę później leżał schwytany przez jednego z nich, a pozostałe wbijały weń swe pazury. Idąc mu z pomocą Navrik po chwili sam znalazł się w podobnym położeniu. Ja z Harragiem od razu wysunęliśmy się do przodu by skuteczniej atakować pozostałe robactwo. Przy pomocy Aurayi i jej czarów Maruvil zdołał odbiec od atakujących go stworzeń, pomagając przy tym Navrikowi. Niestety Harr, po dłuższej przerwie w walce nie mógł się równać ogromnej liczbie stworów i także został powalony. Zabiliśmy raptem kilka z nich, a wyglądało już na to, że zaczynamy powoli przegrywać to starcie. Nagle w jakiś magiczny sposób przytomność straciło większość moich towarzyszy. Przez jakiś czas broniłem przed owadami ostrzeliwującą się Mirim, ale także i mnie dopadła ta słabość…

Z opowieści Marva i Mirim wiem, że ich dwójce oraz Aurayi udało się ostatecznie przegnać owady, ale nie odzyskali syna Rollo. Zresztą z tych kilku kokonów, które udało się im otworzyć, dowiedzieli się, że nie jest możliwe zatrzymanie przekształcania się Dawców Imion w paskudne istoty o cechach mrówek czy os, kiedy ich transformacja już się rozpocznie.

Moi przyjaciele zdecydowali się więc na inny sposób usunięcia klątwy. Wypytali Pikli o dawne zatargi rodzinne i dowiedzieli się, który klan wymordował kiedyś jej rodziców. Odwiedziwszy jego siedzibę Marv w dosyć prostacki ale skuteczny sposób przekonał ich by osadzili na swoim tronie właśnie nieszczęsną Krasnoludkę. Nie było mnie przy tym, więc niestety kilku biednych Krasnoludów zginęło podczas tych pertraktacji. Sytuacja zakończyła się tak, że Pikli ogłoszona władczynią wspomnianego klanu, zabierając wcześniej połowę jego stada owiec, przybyła z Marvem i pozostałymi do Nowej Nadziei, gdzie zresztą się osiedliła. Tutaj też od jakiegoś czasu mieszka i panuje otoczona szacunkiem i miłością sąsiadów.

Te oto zmagania doprowadziły nas do usunięcia krasnoludzkiej klątwy, która przez długi już czas przeszkadzała nam w rozwoju. Mogliśmy wrócić do Throalu, wyszkolić się i skierować ku nowym przygodom.

razan - 2011-02-22, 13:34

Pracowite miesiące w Throalu

Wyprawa do Parlainth






Po kolejnym miesiącu spędzonym w Nowej Nadziei po raz kolejny udaliśmy się do Throalu. Pierwszej nocy postanowiłem, że będziemy świętować odzyskanie możliwości rozwoju magicznych mocy. Po kilku godzinach drogi przez jeden z Korytarzy Throalu zawitaliśmy w „Kiści Winogron”. Za najwspanialsze potrawy jakie do tej pory jedliśmy, kilka spojrzeń na śliczną Kathieri oraz nasz nocleg musiałem zapłacić co prawda małą fortunę, ale uważam, że zdecydowanie było warto. Harrag co prawda chyba miał nadzieję na odpoczynek w innej gospodzie, ale tym razem w Drużynie zwyciężyła kultura.

Następnego dnia ruszyliśmy do Wewnętrznego Królestwa gdzie każdy z nas w przedstawicielstwie Gildii Trenerów dostał namiary na właściwych nauczycieli. Chwilę później ruszyliśmy do Wielkiej Biblioteki Throalu, w której zdeponowałem kopię niniejszej Kroniki Drużyny Kaeru Nadzieja. Po kilku dniach otrzymałem za dzieło niemal trzech lat mojej pracy dużą skrzynie złota, której zawartość rozdzieliłem po równo między mych towarzyszy.
Nie minęło kilka tygodni a mieszkańcy Throalu zaczęli nas rozpoznawać. Właściciel karczmy położonej u wyjścia Korytarza Donalicusa na Wewnętrzne Królestwo, w której się zatrzymaliśmy zrezygnował z pobierania opłat od nas. Wieczorami przybywały dziesiątki Dawców Imion chętnych posłuchać opowieści moich oraz Lilianny, a nawet by napić się hurlga z HRR. Obroty poczciwego krasnoludzkiego karczmarza zwiększyły się na tyle, że opłacało się mu potrzymać nas u siebie.

W ciągu kilku kolejnych miesięcy próbowałem się spotkać z Ompacą – obsydiańskim wojownikiem, który wcześniej chciał ze mną walczyć, ale niestety nie udało mi się go odnaleźć. W każdym razie czas ten upływał nam na szkoleniu się, szkoleniu innych Adeptów naszych dyscyplin, oraz na pozyskiwaniu wiedzy. Rozpoczynając konkretną naukę dyscypliny Powietrznego Żeglarza u boku Lilianny spędziłem kilka dni na statku powietrznym dowodzonym przez elfickiego kapitana – generała Ilmoriana. Była to duża uprzejmość z jego strony, gdyż w tym czasie Lili właśnie sama pobierała od niego nauki. Niestety jedynie kilka razy miałem dosyć czasu na zawitanie w Bibliotece, czego niezmiernie żałuję.

Ostatecznie kiedy minął już zenit pory deszczowej, byliśmy gotowi chwycić wiatr w żagle i udać się walczyć z przeciwnościami losu. Udać się mieliśmy do owianej teraz złą sławą dawnej therańskiej stolicy Barsawii, gdzie mędrzec zwący się Hieromonem miał nam wyjawić tajemnice magicznego amuletu zdobytego niegdyś w trakcie walki z bandą rabusiów zwanych Resztkami. W naszej wędrówce towarzyszyć nam mieli Adepci szkolący Mirim na Zwiadowcę i Liliannę na Trubadura.

Kolejne dni mijały nam spokojnie i bez większych przygód. Przysłuchiwałem się w trakcie drogi traktatom wygłaszanym na temat ich Dyscyplin przez starszych Adeptów. Nudziarstwo i konieczność powstrzymywania się od oddziaływania na świat, które nowy mistrz starał się wpoić Mirim, błyskawicznie sprawiły, że nie zyskał on mojej aprobaty. Natomiast wizja Trubadura specjalnie mnie nie zdziwiła i była zgodna w większości z moim spojrzeniem na świat więc chętnie słuchałem tego co miał on do powiedzenia. Kilka przykładowych legend o dawnych bohaterach Barsawii oczywiście najbardziej mnie zainteresowało, trochę mniej wykład o konieczności skrupulatnego katalogowania dzieł w bibliotece, niemniej przyjemnie słuchało się Dawcy Imion, który ma coś do powiedzenia. W wolnych chwilach przyswajałem nabyte niedawno talenty Powietrznego Żeglarza, a także medytując jak jeden z przedstawicieli tej dyscypliny próbowałem pozyskać moc karmiczną, co wciąż mi nie chciało wyjść.

Po jakimś czasie natknęliśmy się na małą osadę. Jej mieszkańcy przywitali nas tak jakby od razu wiedzieli, że jesteśmy znanymi bohaterami. Niestety szybko wyszło, że czekają na jakąś grupkę najemników, która miała pomóc im uporać się z Jehuthrami, które terroryzowały te okolice. Jako, że najemnicy winni byli pojawić się już kilka dni temu, zdecydowaliśmy się sami załatwić ten problem. W końcu walka z tymi pajęczymi konstruktami Horrorów nie była dla nas pierwszyzną. Po wystawnej kolacji w miejscowej gospodzie i wygodnie spędzonej nocy, ruszyliśmy śladem bestii.

Zajęło nam kilka godzin zanim je odnaleźliśmy, choć właściwsze byłoby może stwierdzenie, że się na nie natknęliśmy. A raczej na ich truchła. Jehuthry wyglądały na ubite przez jakieś potężniejsze stwory, które zresztą za chwile było dane nam zobaczyć. Na niebie zwrócił naszą uwagę dziwny taniec dwóch wielkich istot. Były to chimery, których jednego przedstawiciela mieli okazję nie tak dawno temu ubić Marv i Lili. Schowaliśmy się wśród drzew widząc, że stwory chcą wylądować w pobliżu martwych Jehuthr. Po naszym poprzednim starciu z chimerą miałem okazję popytać o te dziwaczne bestie i domyślałem się co teraz miało miejsce. Widocznie samiec upolował te dwa konstrukty Horrora i po rytuale parzenia miały narodzić się nowe chimery z pajęczymi głowami.

Oczywiście nie chcieliśmy pozwolić na to by zaprzyjaźniona wioska miała niedługo na karku stado krwiożerczych chimer. Po odczekaniu na najlepszy moment zaatakowaliśmy stworzenia. Okazało się, że nowa zbroja płytowa Marva jest tak głośna jak nadchodząca burza. Do stworów zdążyli dobiec jedynie Marv i Navrik, którzy zręcznymi ciosami pokonali pierwszego z nich. Kiedy ja podbiegałem do drugiego, ten zdołał wzlecieć w powietrze i cisnąć kulą ognia w naszą stronę. Na szczęście głowa Dawcy Imion, dzięki której bestia najwidoczniej znała czary, nie potrafiła ich rzucać najlepiej. Nie odnieśliśmy większych obrażeń, kiedy chimera była już atakowana przez Navrika, który latał równie sprawnie jak ona. Po którymś ciosie stwór stracił równowagę i uderzył z impetem o ziemię. Pojedynek skończył się dla nas szybko i pomyślnie i mogliśmy poinformować wieśniaków, że mogą spać spokojnie.

Następnego dnia wkroczyliśmy do miasta zwanego Przyczółkiem. Była to część Parlainth wyrwana Horrorom z paszczy i ogrodzona murami, gdzie poszukiwacze przygód znajdowali wytchnienie pomiędzy wyprawami do zapomnianych ruin. Spotkaliśmy kilku Adeptów, którzy właśnie wracali z jednej z tych wypraw i wyglądali gorzej niż my po większości naszych przygód. Kiedy Głosiciele Garlen udzielili im pomocy, ruszyliśmy na poszukiwanie Hieromona. Jako, że miejscowość ta nie była zbyt wielka, już wkrótce dyskutowaliśmy z nim o naszym magicznym skarbie. Mędrzec zgodził się nam przekazać te informacje w zamian za udział w wyprawie i przekazanie pewnych rzeczy wysłannikom samej królowej Alachii. Okazało się, że miałem wreszcie zobaczyć pradawną ojczyznę Elfów, która została tak zniszczona przez Pogrom.

Piotrek - 2011-02-22, 18:14

Nie wiem czemu mam wrażenie, że jest to najbardziej rozwałkowana przez wszystkich przygoda ;). Może dlatego że sami graliśmy w jakąś jej wersję ;) w sumie ciekawe co MG wtedy pozmieniał.
Habib - 2011-02-22, 18:23

Nie jestem na bieżąco, ale właśnie przeczytał ostatni fragment i jeśli mógłbym prosić, to czy mógłbyś nie spojlerować oficjalnych przygód? Bo mam wrażenie, że następna opisana to będą "Mgły Zdrady". Ja jeszcze tego nie prowadziłem, a mam zamiar... i nie chciałbym psuć graczom satysfakcji z gry.
sirserafin - 2011-02-22, 20:24

Tylko ja tu czytam z drużyny chyba, ale może faktycznie nie bądźcie w komentarzach zbyt dosłowni, bo ciężko mi to będzie później odgrywać jeśli kiedyś przyjdzie mi grać w taki scenariusz. Chociaż z drugiej strony, granie w przygodę, o której się coś tam słyszało nie wydaje mi się jakoś szczególnie bolesne... gorzej jeśli jest do bólu liniowa, a gracze nie są niczym więcej jak słuchaczami i tak naprawdę nie mają na nic wpływu, ale to już chyba wina MG wtedy...
W przypadku gotowych scenariuszy najważniejsze chyba są szczegóły i gra (wyobraźni i aktorska) a pozamieniać potwory, imiona czy nieco kolejność zdarzeń albo rozkład drzwi w labiryncie to chyba nie jest taka wielka sprawa, co?

Sethariel - 2011-02-22, 22:46

sirserafin napisał/a:
Chociaż z drugiej strony, granie w przygodę, o której się coś tam słyszało nie wydaje mi się jakoś szczególnie bolesne...


Nawet jeśli jest nieliniowo, to zawsze jest to jakiś drobny problem dla MG i samego Gracza. Zwłaszcza w przypadku przygód, które oparte są o jakąś ważną intrygę.

Da się, ale jest to dodatkowa praca dla MG, a i Gracz musi się czasem wstrzymywać, by nie psuć zabawy innym. Z doświadczenia.

Habib - 2011-02-22, 22:48

sirserafin napisał/a:
W przypadku gotowych scenariuszy najważniejsze chyba są szczegóły i gra (wyobraźni i aktorska) a pozamieniać potwory, imiona czy nieco kolejność zdarzeń albo rozkład drzwi w labiryncie to chyba nie jest taka wielka sprawa, co?

Bardziej jednak chodzi o to, czego dotyczą gotowe scenariusze pchające linię fabularną EDka i o to czego same scenariusze dotyczą. Bo pozmieniać to i tak trochę pozmieniam pewne rzeczy (nazw nie). Bo powiedzmy, że ktoś przeczyta, czy dowie się jak ktoś inny poprowadził gotowy scenariusz, to dowie się głównych założeń, a o to przecież chodzi, żeby jednak nie poznał tego gracz, który ma później grać w ten scenariusz. To jak poznać tajemnicę Bruca Willisa w Szóstym Zmyśle, przed oglądaniem tegoż filmu.

sirserafin - 2011-02-22, 23:27

No to miejmy wszyscy nadzieję, że takich sytuacji z ujawnianiem głównej osi intryg tutaj nie będzie :-P

Pewnie jestem jednym z nielicznych, którzy przeczytali te Puentowo-Razanowe wpisy od początku do końca i chciałbym je dalej czytać... liczę na pomyślne załatwienie tego problemu...

Może skorzystanie z ukrywania tekstu (przycisk "Spoiler"... działa to w ogóle na naszym forum?) załatwiłoby sprawę? O ile w późniejszych fragmentach nie byłoby bezpośrednich nawiązań...

Sethariel - 2011-02-22, 23:32

sirserafin napisał/a:
Może skorzystanie z ukrywania tekstu (przycisk "Spoiler"... działa to w ogóle na naszym forum?) załatwiłoby sprawę? O ile w późniejszych fragmentach nie byłoby bezpośrednich nawiązań...


Zamiast "spoiler" jest "code". Wiem, że lamersko, ale na tyle pozwolił mi czas, gdy się tym zajmowałem. Jak będzie modernizacja forum, to profesjonalny "spoiler" też będzie ;-)

razan - 2011-02-23, 13:16

Chwilowo będzie przerwa w umieszczaniu, Puenta się po Polsce szwęda i niema go na sesjach niestety.

Gdy już napisze dalszą część przygód, napiszę że to spoiler.

Naya - 2011-02-27, 22:32

Lilianna Questorius wita czytelników na forum :)
Piotrek - 2011-02-27, 22:56

No normalnie zaraz zrobi się tu kult żywych legend ;)
Witamy, sławną bohaterkę, wieści o twych czynach Pani daleko wyprzedają twoje kroki. Spocznij uracz się winem i opowiedz nam czy to prawda, że horrory to takie straszne bestie jak inni opowiadają, bo nam się to w głowach nie mieści.

Kot - 2011-02-28, 19:44

A nie możnaby przenieść dyskusji do osobnego wątku i zostawić same sprawozdania? Byłoby o wiele czytelniej i wygodnie.
Sethariel - 2011-02-28, 20:57

Mógłbym. Co na to autor wątku? :->

Może przenieść wątki w jeszcze inne miejsce, podforum? Projekty? Nowe podforum Raporty z sesji?

sirserafin - 2011-02-28, 21:21

A mi tam nie przeszkadza przetykanie "głupotami", o ile tyczą się bezpośrednio wpisu. Wiadomo przynajmniej, który fragment jest komentowany. Jeśli już coś tu zmieniać to co najwyżej można by usunąć/przenieść posty zupełnie nic niewnoszące do tematu (jak niniejszy i kilka powyższych), a także wątek o spoilerach.
Piotrek - 2011-03-01, 00:00

E tam, szukacie dziury w całym. Jak kogoś interesuje historia drużyny to wie, że musi czytać posty Razana one się wyróżniają. A cała reszta to tylko wyraz uznania dla jego twórczości, wyrażony w lekkich i nie przemyślanych stwierdzeniach i komentarzach itp. Nie kombinujcie za bardzo ;).
Kot - 2011-03-01, 18:00

Ale to by ułatwiło dyskusję. Ja np. nie poruszałem niektórych kwestii, żeby nie zaśmiecać wątku...
sirserafin - 2011-03-01, 18:30

Treść usunięta.
Kosmit - 2011-03-01, 22:24

Luzik Panowie...
razan - 2011-03-04, 13:39


Nieudolne ataki

Straszliwy Horror

Smocza Puszcza





Dwa dni po opuszczeniu Parlainth spotkała nas niemiła przygoda. Na naszej drodze stanął śmiały Człowiek, który rozkazał nam oddać broń i kosztowności. Towarzyszyła mu grupa łuczników, którzy ukryli się w pobliskich drzewach. Spodobała mi się jego pewność siebie i sposób wysławiania dlatego spróbowałem ocalić mu życie. Ostrzegłem, że jesteśmy sprawną grupą Adeptów i nie będzie dla nas problemem pokonanie nawet kilkukrotnie liczniejszych napastników. Niestety, bandyci byli niezbyt skorzy do słuchania głosu rozsądku i kilka strzał odbiło się od przekutego magicznie pancerza Harraga.

Pomimo znacznej liczby zbrojnych po ich stronie, poustawianych pułapek i ich przygotowania, zabicie kilkunastu z nich faktycznie zajęło nam krótką chwilę. Pozwoliliśmy pozostałym z nich uciec, a schwytaliśmy jednego. Zaprowadził nas do kryjówki, w której odnaleźliśmy list do ich martwego już herszta. Ktoś zapłacił tej grupie zbójów by wyczekiwali nas na trakcie i zaatakowali kiedy się pojawimy. Z pisma niestety nie wywnioskowaliśmy kto był zleceniodawcą, ale wiedzieliśmy już, że musi mieć to coś wspólnego z naszym aktualnym zadaniem.
Po kolejnym tygodniu podróży trafiliśmy do Faktorii Handlowej, w której nie byliśmy od przynajmniej roku. Powiększyła się ona o kilka budynków, zaś zagajnik niedaleko niej rozrósł się w mały lasek. Zapłaciliśmy za nocleg w gospodzie i spędziliśmy udany wieczór jedząc, pijąc i rozprawiając z pozostałymi jej gośćmi. Kiedyśmy smacznie spali, najwidoczniej na umówiony znak, drzwi naszych pokoi zostały wyłamane a my w swych łóżkach zostaliśmy zaatakowani przez uzbrojonych orkowych zbirów. Nie mając czasu na zakrywanie mej nagości, sprawnie uniknąłem ciosów maczug i odsunąłem się od dwójki moich napastników. Uchylając się przed kolejnym zamachem chwyciłem miecz leżący u stóp jednego z Orków.

Kiedy już miałem w ręku broń, pokonanie bandytów zajęło mi jedynie mgnienie oka. Słysząc odgłosy walki z pozostałych pokoi nie mogłem sobie pozwolić na długą zabawę więc moje ciosy - jakkolwiek pełne gracji i poprzedzone ciekawymi akrobacjami - były niestety śmiertelne. Wbiegłem do pokoju Mirim, która nie będąc żadnym Wojownikiem czy Fechtmistrzem była najbardziej zagrożona jeśli zaskoczono ją w nocy. Na marginesie muszę powiedzieć, że Elfka niestety nie spała nago, mimo wygodnego łóżka i cywilizowanych warunków, które oferowała gospoda. Rozbroiłem jednego z dwójki, która wtargnęła do jej pokoju, a drugiego zaszachowałem swym wiernym mieczem. Ci widząc, że nie mają szans, próbowali wyskoczyć przez okno, co nie wyszło jednemu, gdyż podstawiłem mu nogę a następnie obezwładniłem. W tym samym czasie każdy z moich towarzyszy skutecznie uporał się z Orkami, którzy wpadli do jego pokoju. Zanim wybiegłem z gospody, uciekinierzy i ich kompani zdążyli wskoczyć na konie i oddalić się poza naszą możliwość pościgu.

Kiedy nadeszli strażnicy Faktorii Handlowej, dowiedzieliśmy się, że jeszcze kilka jej miejsc zostało zaatakowanych, ale najwidoczniej jedynie po to by odwrócić uwagę. Prawdziwa walka toczyła się tylko w naszych pokojach. Pozostali przy życiu Orkowie oddani w ręce strażników powiedzieli, że zostali wynajęci przez kogoś wyglądającego na Elfa. Rozmawiał z nim jedynie ich przywódca, więc nie widzieli go z bliska ani nie mogli powiedzieć czego dokładnie chciał. Przywódca Orków kazał zorganizować atak w taki właśnie sposób i najwidoczniej także on nie docenił Drużyny Kaeru Nadzieja.

Z rana udało mi się wreszcie po raz pierwszy skutecznie przywołać moc karmiczną korzystając z rytuału Powietrznych Żeglarzy. Widząc to Lilianna przygotowała dla mnie zadanie. Ukryła wieczorem jakiś kamień z zaznaczonym farbą znakiem X i kazała mi go odnaleźć i przynieść, opisując jedynie według której gwiazdy na niebie mam go szukać. Ignorując złośliwe docinki moich przyjaciół, którzy tego wieczoru wypili odrobinę za dużo piwa bądź hurlga, ustaliłem położenie poszukiwanego kamienia i zacząłem się za nim rozglądać. Po dłuższym czasie okazało się, że nie szukam kamyka, a wielkiego głazu. Znak X był namalowany na spodzie skały, która zwróciła moją uwagę, bo leżała krok od miejsca gdzie był odciśnięty jej ślad i gdzie widocznie wcześniej się znajdowała. Kiedy doturlałem ten kamień do Lili, poczułem, że patrzę na świat w inny odrobinę sposób i że zostałem Powietrznym Żeglarzem.

Obserwując świat z tej nowej perspektywy, zbliżałem się coraz bardziej do Smoczej Puszczy – miejsca pochodzenia mych przodków. Dym unoszący się zza drzew zwiastować mógł kolejną osadę, w której moglibyśmy się przespać, albo uzupełnić zawartość bukłaków. Niestety minąwszy gęściejszy fragment lasu, ujrzeliśmy karawanę krasnoludów, a raczej to co z niej pozostało. Tlące się jeszcze resztki wozów i Dawców Imion, porozrywane konie i kuce, rozszarpane ciała Krasnoludów i kilka kolejnych bez obrażeń, z zastygłym wyrazem przerażenia na twarzy. Taki obraz mógłby wstrząsnąć każdym normalnym Elfem.

Marv nie specjalnie chciał się porwać na to ryzyko, ale ostatecznie rzucił czar na jedne ze zwłok i opowiedział nam po chwili, co też nieszczęsny Krasnolud ujrzał przed swoją śmiercią. Karawanę zaatakował jakiś Horror i wybijał jednego po drugim jej członków. Bestia nie była podobna do czegokolwiek opisywanego w naszym Kaerze, ale musiała być potężna. Kiedy dopadła biednego Krasnoluda, jedynie go dotknęła, a ten padł martwy wśród płomieni. Kolejne kilkadziesiąt minut spieraliśmy się między sobą czy ruszyć po pozostawionych śladach w pogoń za bestią, czy dalej iść do Smoczej Puszczy. Kiedy Marv, Navrik i ja przekonywaliśmy pozostałych do heroicznego wyzwania, Lili i Mirim za żadne skarby nie chciały się zgodzić. Ostatecznie ruszyliśmy śladem potwora, a dziewczęta poszły z nami, gdyż nie miały wyjścia. Trubadur i Zwiadowca, którzy podróżowali do tej pory przy nas zdecydowali, że zostaną w tym miejscu i poczekają na nas dwa dni.

Po kilku godzinach, idąc szlakiem Horrora dotarliśmy do zagajnika w którym czaiło się zło. Było to odczuwalne jeśli się tylko spojrzało w kierunku drzew. Kiedy zobaczyliśmy jakiś połysk mogący być ślepiami potwora, Mirim wystrzeliła strzałę i magicznie ujrzała wszystko co jej pocisk mijał. W lesie leżały szczątki Dawców Imion, a połyskujący przedmiot był kryształowym pancerzem. Rzecz taka z rzadka noszona jest przez kogoś nie będącego Adeptem, a jeśli któryś tu zginął, nie mógł to być przypadek. Wiedzieliśmy, że natrafiliśmy na Leże Horrora!

Narvik, który dysponował największą wiedzą na temat tych bestii wyraźnie stwierdził, że samobójstwem jest atakowanie Horrora w jego kryjówce bez przygotowania się do tego. Pułapki, magiczne spaczenie i dziesiątki innych rzeczy mogły zabić najpotężniejszych Adeptów w mgnieniu oka. Zaznaczyliśmy to miejsce na naszych mapach i zdecydowaliśmy, że zbierzemy jakieś informacje o tym Horrorze wśród Krwawych Elfów i w niedalekim Kaerze Eidolon i dopiero powrócimy by pomścić nieszczęsnych Krasnoludów i innych Dawców Imion, którzy zginęli z jego ręki.

Trubadur i Zwiadowca przyłączyli się do nas z powrotem i na nowo skierowaliśmy się ku Smoczej Puszczy. Spędziliśmy dwa dni przed jej granicą czekając na kogoś, kto by po nas wyszedł, czego się nie doczekaliśmy. W tym czasie Narvik medytował, a ja rozpocząłem malować kolejny obraz, który przedstawiać miał piękne, a jednocześnie bijące jakimś przeraźliwym żalem i bólem drzewa, za którymi rozpościerało się miejsce zwane teraz przez innych Krwawą Puszczą. Kiedy uznaliśmy, że jednak trzeba będzie przekroczyć granicę, ruszyliśmy śmiało przed siebie. Drzewa, które nas otaczały na pozór niczym się nie różniły od tych, które znaliśmy z innych lasów Barsawii, ale biła od nich niepokojąca aura. Mieszkańcy Smoczej Puszczy doskonale wiedzieli, że się w niej pojawiliśmy i po kilkudziesięciu minutach przedzierania się przez nią, naprzeciw nam z gęstwiny wyszedł jeden z Krwawych Strażników wraz ze swoją eskortą Elfów. Z ciała każdego wyrastały krwawiące ciernie, zaś wyrazy twarzy zdradzały jednocześnie wrogość, jak i obojętność.
Krwawy Strażnik był ewidentnie magiem, co dało się poznać po jego stroju, ale u pasa wisiał mu miecz bliźniaczy niemal mojemu. Jedyną różnicę stanowił klejnot, który tkwił w jego rękojeści. Był to rubin, wyglądający jak skąpany w elfiej krwi. Nie miałem wątpliwości, że ten posępny Dawca Imion potrafi się nim umiejętnie posłużyć, tak jak potrafi swą magią odpędzić większość zagrożeń, jakie mogą pojawić się w tym lesie. Pozostałe Elfy ubrane były w zbroje stworzone z roślinności, zaś każdy trzymał w dłoniach łuk gotowy do strzału albo miecz czekający jedynie na okazję do zadania ciosu.

Kiedy ta niespecjalnie miła Dawcom Imion ekipa powitalna zapytała kim jesteśmy, przedstawiłem im naszą Drużynę. Rzekłem, że Hieromon z Parlainth przesyła Królowej Alachii dar, na który ta czeka i okazałem znaczoną elfickimi znakami pałkę, która była umówionym znakiem. Krwawe Elfy musiały wiedzieć, że do Puszczy zmierza szkatułka, którą powierzył nam Hieromon, gdyż Strażnik bez dalszych dyskusji wypowiedział magiczne słowo i wśród drzew pojawiła się ścieżka. Roślinność wzdłuż niej jakby rozsunęła się i nie utrudniała już marszu, który do tej pory był bardzo uciążliwy. Zostaliśmy ostrzeżeni, że jakkolwiek Krwawe Elfy nas nie zaatakują póki nie zboczymy z drogi, to Smocza Puszcza jest domem ogromnej ilości stworzeń, nie będących podległymi temu zakazowi. Chwilę później Krwawy Strażnik i jego podwładni weszli między drzewa i po sekundzie zniknęli wśród roślinności.

Ścieżka wijąca się wzdłuż Puszczy miała zaprowadzić nas za kilka dni nie gdzie indziej, a do domu mych przodków… Na sam Elfi Dwór do Pałacu Królowej Elfów!

Cezary - 2011-03-06, 12:07

Witam serdecznie,

Przeglądam temat i widzę że drużyna powoli zaczyna się ujawniać, zrobię więc tak i ja.
Imię moje Harag- czarny ork o sercu przepełnionym ogniem pasji przygód jak piec w kuźni mego mistrza Morholda, zasilany esencją żywiołu ognia. Jedna z głównych przyczyn kłopotów drużyny ale również dostarczająca im wielu miłych wrażeń.
Chciałbym tylko nadmienić iż ten spiczastouchy piękniś nie jest całkowicie obiektywny w opisie niektórych naszych przygód:).

razan - 2011-03-07, 14:37

Spoiler jest malutki, zapytajcie swoich MG czy możecie czytać :P

Elfi dwór

Siostra

Horror, zdrajca i Horror



Spoiler:


Pewien czas podróżowaliśmy magiczną ścieżką wiodącą przez Smoczą Puszczę. Las wokół nas zdecydowanie różnił się od tego, o którym opowiadali mi rodzice. Groźne nawoływania dzikich zwierząt, które nie brzmiały normalnie, przemykające na granicy wzroku sylwetki istot wyglądających jak stworzone z cierni, powykręcane nienaturalnie drzewa… To co Pogrom uczynił z ojczyzną Elfów dla mnie nie było porównywalne z niczym co wydarzyło się na świecie przez ten okrutny czas.

Pomimo zagrożenia, które otaczało nas z każdej strony, po kilku dniach drogi dotarliśmy do nie porośniętych puszczą terenów Elfiego Dworu. Mijając skryte pomiędzy drzewami małe wioski, których mieszkańcy z ukrycia podejrzliwie się nam przyglądali, dotarliśmy do wielkiego placu wolnego od dziko rosnących drzew gdzie oczom naszym ukazała się najcudowniejsza budowla wzniesiona przy pomocy rąk i magii Dawców Imion – Pałac Królowej Elfów.

Osiem gigantycznych dębów jednocześnie podtrzymuje i tworzy ściany wspaniałego budynku, który na nich stoi. Drewniane oszlifowane ściany niższych pięter dają wrażenie pokrytych złotem bądź orichalkiem. Małe gałązki i oplatające je winorośle tworzą delikatniejsze wyższe ściany Pałacu i jego krużganki, jednocześnie dając wrażenie bezustannego ruchu i delikatności, a zarazem trwałości normalnych budynków. Zapewniam, iż cały widok ten jest na tyle piękny, że przyćmiewa nawet niepokój rodzący się w sercu, gdy Dawca Imion spojrzy na ogromne schody prowadzące do wejścia Pałacu. Musicie wiedzieć bowiem, że schody te stworzone zostały z kości nieszczęsnych Elfów zmarłych podczas Rytuału Cierni, który uczynił ze Smoczej Puszczy to, czym jest ona obecnie.

W takim właśnie magicznym otoczeniu podeszli do nas Krwawi Strażnicy, którzy mieli z nami omówić nasze zadanie. Jeden ze strażników spojrzał na mój rodowy miecz i najwidoczniej nie będąc nim bardzo zadziwiony, poprosił bym udał się za nim ku jednemu z ogromnych drzew porastających skraj polany. Przeprosiłem moich towarzyszy i poszedłem za Krwawym Elfem.
Wielkie drzewa ukrywały w swoich cieniach domy o jakich marzyłby każdy mieszkaniec Nowej Nadziei. Z jednego z nich by mnie powitać wyszła śliczna młoda Krwawa Elfka, ubrana w strój wskazujący na kroczenie jedną z dyscyplin magicznych. Było w niej coś niepokojąco  znajomego, ale straszliwą prawdę poznałem dopiero gdy Mistrzyni Żywiołów mnie powitała. Jej głos nie budził żadnych wątpliwości. Pod całkowicie odmienionym obliczem, spojrzeniem dającym się ocenić jako obojętne oraz skórą pokrytą dziesiątkami malutkich cierni, skrywała się moja rodzona siostra!
Kolejne kilka godzin spędziliśmy opowiadając sobie wydarzenia minionych miesięcy.

Opowiedziałem jej przygody, które przeżyła Drużyna Kaeru Nadzieja, poinformowałem także o rozwoju miasta Nowej Nadziei. Jakkolwiek siostra wysłuchała mnie z ogromną uwagą, nie widziałem w jej oczach nawet cienia pasji z jaką słuchała moich historii lata temu. Z kolei ona opowiedziała mi o swoich przeżyciach w momencie dotarcia z pozostałymi Elfami do Smoczej Puszczy, ciężkiej decyzji jaką podjęła oraz o Rytuale Ponownego Nadania Imienia, któremu poddała się przy pomocy Krwawych Strażników. Odsłoniła przede mną całkowicie inny świat wrażeń i doznań jakie mają przed sobą przedstawiciele naszej rasy, których porastają kolce. Rzekła, że trapiące ją od zawsze problemy ze zdrowiem zakończyły się niemal od razu po otrząśnięciu się po Krwawym Rytuale. Co więcej, posiadając już trzecie w swoim młodym życiu Imię, odkryła w sobie niezwykłą zdolność przyswajania wiedzy magicznej.

Moja młodsza siostrzyczka, zwąca się teraz Katharsis – choć nie jest to oczywiście jej pełne Imię – w ciągu niecałego roku od przyswojenia sobie ścieżki Mistrza Żywiołów zdołała osiągnąć już piąty krąg tej dyscypliny. Dla porównania, naszej matce w Kaerze zajęło to dziesiątki lat. Nie jestem w stanie przelać na papier wszystkich myśli, które kłębiły mi się w głowie podczas tej długiej rozmowy.

Poza moją konsternacją i zagubieniem innym jej efektem było to, że zanim się obejrzałem reszta Drużyny Kaeru Nadzieja wyruszyła w dalszą drogę. Jako przybyszowi spoza Smoczej Puszczy, żaden z Krwawych Elfów, których zaczepiałem nie zechciał mi udzielić odpowiedzi na pytanie w jakim kierunku się udali. Chwilowo więc nie miałem co ze sobą zrobić, także wróciłem do domu, w którym mieszkała moja siostra i przez kilkanaście kolejnych dni zajmowałem czytaniem ksiąg będących w posiadaniu Katharsis i jej współmieszkańców. Co ciekawe żadnego z nich nie było dane mi zobaczyć. Tak jakby się wyprowadzili aby nie obcować z kimś, kto nie posiada na ciele wiecznie krwawiących cierni. Moja siostra zdołała zgromadzić całkiem pokaźną bibliotekę, w której były opisy wielu mych dawniejszych członków rodziny, o których słyszałem za młodu od Silhuariana. Nie mogłem się powstrzymać od zgłębieniem absolutnie wszystkiego co było zapisane na ich temat, podobnie jak na temat Strażników Królowej, Krwawych Strażników i tajemniczych Exolasherów.

Gdy kilka dni później wieczorem byłem na dworze zaczerpnąć świeżego powietrza i dać się obmyć delikatnej mżawce, która akurat padała z nieba, zobaczyłem Krwawego Strażnika, który pokazał się nam pierwszego dnia gdy  przekroczyliśmy granicę Smoczej Puszczy. Gdy zapytałem go czy znane mu są losy mych towarzyszy, wyraził zdziwienie i powiedział, że po walce z jakimś Horrorem w granicach domeny Elfów zostali przyjęci przez samą Królową i przedwczoraj ruszyli z powrotem do Parlainth. Jakkolwiek komicznie to nie brzmi, zdołałem widać zaczytać się w takim stopniu, że ominęła mnie możliwość walki z wymagającym i niebezpiecznym przeciwnikiem, a przede wszystkim audiencja u samej Alachii.

Zakończyłem kilka spraw i z rana ruszyłem w podróż do granic Smoczej Puszczy. I tym razem nie szedłem sam – podróżował ze mną pewien cyniczny Krwawy Elf podążający dyscypliną Kowala Pieśni. Pierwszy raz spotkałem jednego z przedstawicieli tych unikalnych dla Elfów Adeptów, choć słyszałem o nich jeszcze w Kaerze. Wspomniany Elf był rozmowny jak na przedstawiciela dworu Alachii i czas spędzony na rozmowach z nim będę wspominał jako unikalny okres mojego życia. Z jednej strony widać było po nim znaczne poczucie humoru i inteligencję, a z drugiej ani razu nie widziałem by na jego twarzy pojawił się klasyczny uśmiech. Z uporem maniaka poprawiał mnie także za każdym razem kiedy nazywałem Smoczą Puszczę jej Imieniem sprzed Pogromu mówiąc, że to nie jest właściwa nazwa. W każdym razie w Kaerze Eidolon nasze ścieżki się rozłączyły i udał się on wykonywać swoją misję, a ja czekałem na statek zmierzający do Tansiardy.

Gdy po kilku dniach udało mi się zaokrętować, czekało mnie kilka dni poświęconych medytacji i spisywaniu niniejszego dziennika. Od tego ostatniego zadania któregoś dnia oderwało mnie spotkanie naszego parostatku z jakimś gigantycznym gadem. Doświadczeni marynarze z załogi mówili, że to największy krokodyl jakiego w życiu widzieli i musiał przybyć tutaj na polowanie aż z samej dżungli Servos. Faktycznie kiedy było widać wynurzającą się z wody bestię osiągała długość połowy statku. Na szczęście nie była agresywna wobec większych od siebie celów, ale nie chciałbym przepływać obok niej w jakiejś łódce wiosłowej.

Pominę w tej opowieści znojną podróż starym therańskim szlakiem do Przyczółka. Grupa kupców z którą podróżowałem nie była specjalnie ciekawa. Jedyny interesujący fragment tej drogi stanowiło spotkanie z Kamiennym Zespołem – drużyną Adeptów składających się z Orków i Trolla, którzy dołączyli do naszego ogniska jednej nocy. Śmiałkowie ci, wracający akurat z Parlainth, chwalili się skarbami jakie udało im się wynieść z zawalonego domu jakiegoś therańskiego szlachcica. Na dodatek udało się im to bez jakiejkolwiek walki z potworami czy Horrorami. Musieli jedynie w Przyczółku pokonać bandę rzezimieszków, chcących im odebrać łup.

Po kolejnych kilku dniach spotkałem w jednej z karczm miasteczka moją Drużynę. Rozprawiali akurat o tym gdzie się udać po uzyskaniu tajnika magicznego medalionu, który przekazał im Hieromon. Czym prędzej zapytałem ich o przygody, które przeżyli od naszego rozłączenia i Navrik opowiedział mi historię walki z przedziwnym Horrorem, za którego sprawą nie mogli wydostać się z jakiegoś obszaru ukrytego we mgle. Powiedział, iż niemal każdy z nich uniknął śmierci tylko dzięki amuletom krwi albo specyficznemu Talentowi, który może i ja kiedyś poznam. W każdym razie heroiczne poświęcenie pozwoliło zniszczyć Horrora wyglądającego jak jakaś mglista postać i powrócić na Dwór Królowej Elfów.

W zamian za pozbycie się tej istoty Alachia przyjęła przed swoje oblicze moich towarzyszy. Podarowała im też pewien ciekawy kwiat, dzięki któremu przez kolejny rok i jeden dzień nasza Drużyna mogła bez przeszkód wchodzić do Smoczej Puszczy. Kiedy moi towarzysze wrócili do Przyczółka, zaatakował ich jeden z Krwawych Strażników, którego spotkali na Dworze Królowej Elfów. Co ciekawe w trakcie walki ten potężny mag przyzwał takiego samego bądź nawet tego samego Horrora, którego moja Drużyna pokonała z takim trudem we wcześniejszej walce!
Cóż… Widocznie losy bohaterów muszą być bardziej spontaniczne. Marv z Narvikiem tym razem zdołali zniszczyć bestię w przeciągu jedynie kilku chwil, zaś reszta z moich towarzyszy bez problemu pokonała Krwawego Strażnika.

Nie mogę tutaj napisać wiele więcej na temat ich ostatnich przygód, gdyż właśnie zdecydowaliśmy, że ruszamy do Throalu.

razan - 2011-03-11, 13:13

Jezioro Ban

Przyjazny Pielgrzym





W dosyć spokojny sposób dotarliśmy na teren t’skrangowego domu Vstrimon gdzie na jeziorze Ban spędziliśmy kilka spokojnych dni, czekając na statek do wioski Ardanyan. Wygodna karczma, pyszne jedzenie i rozrywki jakim poddawaliśmy się przez ten czas zdecydowanie uszczupliły nasz budżet, z radością więc pozbyliśmy się części rzeczy, którymi od jakiegoś czasu obarczone były nasze wierzchowce. Kolczugi i miecze zdobyte na różnych przeciwnikach pozwoliły nam na opłacenie pobytu w mieście Vstrimon, a także podróży rzecznej ku Throalowi.

Niestety kilkukrotnie magicznie przekuty łuk, który chciała sprzedać Lili, był zbyt wiele wart aby miejscowy handlarz mógł go od razu odkupić. Efekt jej targowania i zachwalania broni był natomiast taki, że trzeciego dnia z rana dziewczę odkryło w pokoju ślady włamania i to, że ślicznie wykonany przez T’skrangi łuk zniknął. Poszukiwania niestety nic nie dały i kiedy nasz statek odpływał, mina Lilianny wyglądała jakby od miesiąca jej jedynym pożywieniem były
cytryny. Dołączył do nas natomiast Sinis Xarian, który od dawna się w tej opowieści nie pojawiał.

Podróż w górę rzeki niczym się nie różniła od poprzednich przepraw. Płynęliśmy na pokładzie jednostki, która kilkukrotnie już gościła nas podczas pokonywania tego odcinka i nic nie wskazywało na dramatyczne przeżycia jakie miały nas spotkać już wkrótce. Podczas jednego z przystanków parostatku zaczepił nas tajemniczy Człowiek, zapraszając na pucharek wina w miejscowej winiarni. Jak mogliśmy odmówić takiemu zaproszeniu w upalny dzień? Osobnik przedstawił się tajemniczo jako Przyjazny Pielgrzym i powiedział, że śledzi grupę Krasnoludów przewożących prawdopodobnie splugawioną księgę. Krasnoludowie ci płynęli na barce podczepionej do parostatku, ale podczas poprzedniego przystanku odłączyli się i wyszli na brzeg. Pielgrzym opisał, że sprawdzał w przestrzeni astralnej tych Krasnoludów i przynajmniej niektórzy z nich posiadali splugawione wzorce, co może znaczyć, że parali się współpracą z Horrorem bądź innymi niecnymi zajęciami.

Człowiek ten był widocznie doskonale przygotowany do prowadzenia z nami rozmowy i użył stwierdzenia, że jest Dawcą Imion w potrzebie, który prosi nas o pomoc. Przy podejściu do życia takim, jakie prezentuję ja czy choćby rodzeństwo Questoriusów, takie określenie zapewniło mu nasze usługi. Znaczenie miał też weksel płatny w Travarze, który mieliśmy otrzymać po wykonaniu zadania. Co ciekawe, Navrik starając się przyjrzeć w przestrzeni astralnej naszemu rozmówcy, nie był w stanie przebić się przez jego aurę magiczną. Dodatkowo, ten jeszcze twierdził, iż nie jest Adeptem a magia, którą się posługuje ma inne źródła. Niezrażeni tymi rzeczami, pojechaliśmy w dół rzeki do osady, gdzie przycumowała tratwa Krasnoludów.

Od załogi tratwy dowiedzieliśmy się, że Krasnoludy udały się przed godziną w drogę przez pobliski las. Czym prędzej ruszyliśmy ich śladem… Idąc po tropach magicznie odnajdowanych przez En, drugiego dnia pościgu spotkała nas dziwna niespodzianka. Wróciliśmy do miejsca gdzie obozowaliśmy! Założywszy, że spowodowane było to jakąś magią iluzjonistyczną chroniącą coś lub kogoś, wymyśliłem pewien fortel. Szedłem wraz z En jakieś pięćdziesiąt metrów przed pozostałymi, a oni uważnie obserwowali naszą drogę. Po jakimś czasie ostro skręciliśmy pomimo, że wydawało się nam, iż wciąż idziemy prosto. W ten sposób odkryliśmy położenie magicznej osłony. Ostatecznie udało się nam z nią uporać dzięki kolejnemu spoglądaniu w przestrzeń astralną przez Navrika. Młody Wojownik i zarazem Czarodziej nie szczędził przy tym ostrych słów. Faktycznie ostatnimi czasy my wszyscy, a zwłaszcza Lilianna, prosiliśmy go o wyczerpywanie się w ten sposób nader często.

Po pokonaniu kolejnych przeszkód, takich jak brama astralna i dwa kościane golemy, natrafiliśmy na przedziwną konstrukcję. Wyglądała niczym wieża ogromnego zamku, który spadł na ziemię z nieba. Tylko ona była w całości, wszystko inne stanowiło rozsypany gruz. Wyglądało na to, że polanka ta powstała na skutek upadku jednego z therańskich statków powietrznych. Kiedyśmy skryci w drzewach obchodzili budowlę, przed jej wejściem zobaczyliśmy osobę będącą prawdopodobnie Elfem, oraz czwórkę Dawców Imion przypominających ludzi, odzianych w proste podróżne ubranie i w żelaznych maskach na twarzach. Po chwili Elf i dwójka z nich weszła do środka wieży.

Kiedy wyszliśmy im naprzeciw, czekał nas nietypowy widok. Z piersi postaci wyleciały kamienne serca, które się potoczyły po ziemi, w ich rękach zmaterializowały się natomiast ogniste miecze i tarcze, ciała zaś powlekły ziemne zbroje. Sinis pierwszy ruszył na nich, ale zakończyło się to jedynie wybadaniem ich możliwości i otrzymaniem kilku potężnych ciosów. Ja z Navrikiem i Harem na szczęście skuteczniej walczyliśmy i pozbyliśmy się tych przeciwników w miarę szybko. Po zlustrowaniu ich z bliska, okazało się, iż nie są to Dawcy Imion, a jedynie przedziwne konstrukty czy golemy zbudowane z masy malutkich kuleczek połączonych ze sobą więzami magii. Co ciekawe, Lilianna nie walczyła u naszego boku. Po tym jak próbowała przebadać przeciwników swoimi empatycznymi zdolnościami, ogarnęła nią dziwna moc i zaczęła rozdzierać paznokciami swą twarz. W efekcie, przez całą potyczkę En powstrzymywała Lili przed wydrapaniem sobie oczu.

Po walce zastanawialiśmy się nad wejściem do wieży i właśnie wtedy któraś z dziewcząt spostrzegła wokół nas pojawiające się wyładowania magiczne. Rozbłyski energii, początkowo malutkie i niezauważalne, z sekundy na sekundę robiły się liczniejsze i mocniejsze. Kiedy Navrik powiedział, że to efekt kumulującej się w pobliżu potężnej magii, wycofaliśmy się na kilka kroków w las. Chwilę później z wieży wybiegła ósemka tych samych dziwnych stworów niosąc jakieś długie skrzynie. Jako, że biegli w kierunku bramy astralnej pozwalającej na przejście przez iluzję, postanowiliśmy być tam pierwsi. Polanka z ruinami i wieżą w tym czasie niemal już błyszczała więc przyspieszyliśmy kroku.

Zawołałem do biegnących za nami stworów, że pomimo, iż uciekamy to zwycięstwo będzie nasze. Słysząc to, przeciwnicy spokojnie wyciągnęli ze skrzyń jakieś pozłacane czy pokryte orichalkiem lance i ruszyli w naszym kierunku. Starcie było bardzo malownicze i niemal epickie, jak na spotkanie ze stworzeniami nie będącymi Adeptami ani Horrorami. Przedziwna broń dawała wielorakie możliwości. W naszą stronę leciały pioruny i inne magiczne pociski. W pobliżu wrogów pojawiły się strefy gorąca, zaś niektórych oblekły zbroje stworzone z ziemi. Po naszej stronie były potężne, wzmacniane magią uderzenia Navrika i moje słabsze, acz o wiele celniejsze i przede wszystkim piękniejsze ciosy, które za każdym razem trafiały i przebijały przeciwnika. Harag atakował na swoim wiernym rumaku niczym sam Thystonius dosiadający Smoka. Lilianna skutecznie przyciągała uwagę znacznej ilości stworów, którzy zdawali się ignorować pozostałych. Pomimo tego wszystkiego po kilkudziesięciu sekundach przewaga przeciwnika stawała się coraz większa.

W tej gorącej chwili pojawił się Marv, który wcześniej pozostawał odrobinę z tyłu i nie dotarł z nami w okolice wieży. Potężne, acz zadawane bez żadnej finezji uderzenia jego topora rozrywały stwory na strzępy. Kiedy widać już było, że są oni bez szans, z ich klatek piersiowych powylatywały kamienie, które tym razem pulsowały jakąś energią. Na pierwszy z nich rzucił się Har, by osłonić Lili. Narvik jednak uznał, że bohaterska śmierć przyjaciela nie będzie wyglądała dobrze na kartach historii jeśli będzie śmiercią głupią i podniósł Orka, wyrzucając w ostatniej chwili kamień, który eksplodował łamiąc gałęzie i mniejsze drzewa. Kolejne kamienie także zostały dezaktywowane w podobny sposób i mogliśmy zająć się naszymi ranami i łupami.

Wartość artystyczną pojedynczej lancy Harrag oszacował jako kilka tysięcy srebrników. Problem był taki, że kiedy podniósł ją z ziemi, ta zawładnęła jego umysłem i zaczęła przemieniać w stwora podobnego do tych, z jakimi walczyliśmy. Oderwaliśmy go po chwili i wszystko było z nim już dobrze. Ostrożnie umieściliśmy przedziwną broń w skrzyniach i zastanawialiśmy się co można będzie z tym później zrobić.

Kiedy rozważaliśmy przeszukanie wieży w naszej aktualnej kondycji, dylemat sam się rozproszył. Usłyszeliśmy potężne grzmotnięcie z jej strony, a kiedy wróciliśmy w jej okolice, wszystko było zniszczone. Wyglądało to jak efekt jakiegoś potężnego odwrotnego wybuchu, który wessał wieżę i wszystko w okolicach polany do swojego epicentrum. Nie wiedząc co o tym sądzić, powróciliśmy do miejsca gdzie miał na nas czekać Przyjazny Pielgrzym. Oczywiście nie było po nim śladu, podobnie jak po naszej zapłacie. Dopiero teraz zaczęły się nam kłębić w głowach różne myśli. O co w tym wszystkim chodziło? Czy przypadkiem jakiś Horror albo inna posępna siła, nie wykorzystała nas do pokonania swojej konkurencji? Czas miał pokazać o co chodziło…

razan - 2011-03-11, 13:32

Podróż do Throalu i kolejna tajemnica
Napisał Harag- Orkowy Zbrojmistrz i Kawalerzysta.



Ponieważ podczas pobytu w Krwawej puszczy przeczytałem zapiski które sporządzał Zaratustran czuję się w obowiązku aby sprostować raz na jakiś czas nasze dzieje. Później jakoś się wklei ten pergamin w jego przesadnie ozdobiony dziennik – w końcu jak powiada mój ojciec nie liczy się forma tylko cel. W tym przypadku to treść i historia dla tych którzy zechcą szukać wiedzy. Tak oto teraz siedząc wygodnie w kuźni Morholda spisuję przeżycia ostatnich tygodni.

O pierwszych dniach mozolnej podróży przez paloną słońcem Barsawię rozpisywać się nie będę, wspomnę jedynie o tragedii jaka mnie spotkała drugiego wieczoru. Zmęczeni po całym dniu podróży - nie licząc dwóch stałych przystanków do których zmusiła nas Lili na obiad i coś co ona nazywa podwieczorkiem - rozłożyliśmy obóz i rozpaliliśmy ognisko, rozsiadłem się wygodnie na ziemi oparty o siodło, sięgnąłem do sakwy po bukłak hurlga. Zaledwie kilka łyków w nim zostało, lecz ja przyzwyczajony do długich wyjazdów zawsze mam prze sobie dodatkowy, niestety nie noszę go w tym samym tobołku więc niestety musiałem się podnieść i przejść na drugi koniec obozu. Jakże wielkie było moje rozczarowanie gdy spostrzegłem że tamten bukłak również był pusty. No tak, w Przyczółku nie mieli tego zacnego trunku i nie mogłem uzupełnić zapasów, teraz resztę podróży do Throalu będę zmuszony przejechać trzeźwy lub pić te elfie popłuczyny z winogron.

Po następnych kilku dniach bez większego trudu zaokrętowaliśmy się na statek parowy płynący w interesującym nas kierunku, do którego podczepiona była barka pełna krasnoludów. Niezłomny niestety nie lubi przepraw wodnych, więc większość czasu na statku spędzałem siedząc przy nim i uspokajając rozmową. Ponieważ był to ten sam statek którym już jakiś czas temu płynęliśmy i pomogliśmy wtedy pani kapitan, moi towarzysze czuli się bardzo swobodnie. Lilianna próbowała panoszyć się w kuchni, Auraya właziła wszędzie irytując przy tym ogoniastych załogantów, a Navrik rozsiadł się na dziobie popijając piwo. Miło czasem tak leniwie spędzić popołudnie nie przejmując się niczym.

Następnego dnia Pani kapitan podjęła decyzję iż przycumujemy trochę wcześniej, mi osobiście pomysł się spodobał, a moje wierne koniszcze chyba wyczuło moje zadowolenie i też jakoś tak jego oczy błysnęły szczęściem, w końcu będziemy mogli ruszyć na wieczorną przejażdżkę. Nie przypomnę sobie dokładnie jak to było ale zaczepił nas pewien człowiek nazywający siebie Przyjaznym Pielgrzymem i zaprosił na rozmowę do tutejszej winiarni. Jakże mogliśmy odmówić… Jednak Niezłomny nie przepada za tym napojem i nawet nie chciał spróbować… Człowiek był dość tajemniczy i dziwny. Opowiedział nam o tym jak podąża za tymi krasnoludami które przewożą coś z czasów jeszcze przed pogromowych co zostało znalezione w okolicach Travaru i on chciałby to odzyskać, w zamian mieliśmy dostać weksel na kilkaset sztuk srebra który będziemy mogli spieniężyć u głównej strażniczki Travaru, Łowczyni Horrorów Kuriny.

Wspomniałem że był dziwny, wynikało to z tego iż Lili nie mogła odczytać jego emocji, a Navrik – jak on to ujął – nie był zdolny do przejrzenia jego wzorca w przestrzeni astralnej. Nieznajomy tylko lakonicznie skwitował to słowami że nie jest on adeptem w sposób w jaki my to rozumiemy, cóż tyle musiało nam starczyć. Podejrzewamy że był on Smokowcem lecz pewności brak.
Po powrocie na okręt dowiedzieliśmy się że Marv i skrzydlata poszli gdzieś, lecz nikt nie wiedział dokładnie gdzie. Lili i En poszły na małą barkę wypytać się o krasnoluda którego opisał nam Pielgrzym, niestety on jak i kilku innych krasnoludów z którymi podróżował tuż po przybiciu do brzegu zeszli z pokładu i opuścili wioskę gdy my rozmawialiśmy w winiarni. Ponieważ dużo czasu nie minęło, szybko podjęliśmy decyzję o tropieniu ich bez Aurayi i Maruvila… Dogonią nas jak będą chcieli…

Zmrok nadszedł szybko i niestety pomimo wspaniałego talentu Władczyni Zwierząt nie udało nam się ich dogonić, rozpaliliśmy małe ognisko i poszliśmy spać. Wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca, dzień dopiero powoli wdzierał się w ciemne przestrzenie nocy i ruszyliśmy w dalszą pogoń z nadzieją że zaskoczymy tamtych jeszcze podczas snu. Po około godzinie podążania za tropiącą En znaleźliśmy obozowisko, właśnie słońce wznosiło się nad korony drzew i coś dziwnie znajomego było w tym miejscu… My tu spaliśmy! Przecież to nie możliwe aby En używająca magii swego talentu tak się pomyliła… to musiała być potężniejsza magia.

Jeszcze raz, En i Zar przodem, reszta 50 kroków z tyłu. Po jakimś czasie pierwsza dwójka skręciła nagle w prawo, gdy ich zawołaliśmy przekonani byli iż idą cały czas prosto… coś tu nie pasowało. Navrik po spojrzeniu w przestrzeń astralną szybko nam wytłumaczył iż są tu jakieś pasma magii w przestrzeni astralnej przez które nie można przejść. Udał się wzdłuż nich i znalazł coś co opisał jako szczelinę w tych pasmach, swoistą furtkę. Zostawiliśmy więc trop dla Marva i Aurayi jakby nas szukali i poszliśmy w tamtą stronę. Trafiliśmy na polanę z wysoką wieżą na środku, lecz było w tym miejscu coś dziwnego, wyglądało jakby jeden z tych Terańskich latających zamków tu się rozbił ,a wieżą była jego jedyna ocalała część, cała reszta stanowiła tylko gruzowisko wszędzie dookoła. Z jednej strony był wysoki na dwa metry ziemny wał na którego powierzchni coś odbijało promienie słońca. En wcieliwszy się w swojego sokoła obejrzała to z bliska i po powrocie do swego ciała opisała jakoby ziemia była pokryta warstwą kryształu. Dziwna sprawa… Postanowiliśmy pozostać w gęstwinie i obserwować. W pewnym momencie z lasu wyszły cztery humanoidalne istoty i szły w kierunku wieży.

Wyszedł do nich elf, zabrał dwójkę do środka, dwójka została. Czas na jakiś ruch z naszej strony, ile można siedzieć w lesie. Dosiadłem Niezłomnego i wymachując mieczem wyskoczyłem na polanę. Jakież było moje zdziwienie gdy w ciągu chwili w ręku jednego z nich utworzyła się ogromna ognista kula. Całe szczęście po mojej prawej stronie leciał Navrik, a Zar który trochę zaspał był kilka kroków z tyłu. Cóż tak już mam że walki nigdy dokładnie nie pamiętam, powiem tylko tyle że zanim doszło do starcia oni wyciągnęli sobie kamienne serca i odrzucili na bok. Głównie za sprawą Wojownika nie trwało ono długo, zaciągnęliśmy ciało jednego z przeciwników w las celem zbadania.

Zbudowany on był z jakiś kulek które w nieznany sposób trzymały się ze sobą w kupie. Ponoć jak my ruszyliśmy, Lili chciała wyczuć emocje jednego z nich i nagle zaczęła sobie wbijać paznokcie w twarz, a En musiała ją unieruchomić na siłę. Jak to potem opisała czuła pustkę nie do zniesienia… Nie będąc pewnym co dalej robić, czas mijał na dyskusji. Zar przyglądający się wieży ostrzegł że osiem takich stworów wychodzi z wieży, a czterech z nich dzierży jakieś skrzynie. Dwóch było stosunkowo ciężkich do pokonania na ośmiu trzeba się zaczaić. Ledwo ruszyliśmy z miejsca w powietrzu zaczęły migać błyski skupianej magii… Cokolwiek miało się tu zaraz stać lepiej się oddalić z miejsca, w którym ilość magazynowanej mocy powoduje jej rozbłyski. Nie przypomnę sobie jak dokładnie doszło do walki, ale oto oni stojąc w grupie wyciągnęli ze skrzyń potężne lagi na pierwszy rzut oka zrobione z orichalku wysadzane drogimi kamieniami… Jak się potem okazało magicznymi ale to innym razem. Walka była ciężka, wjechałem dwukrotnie w jakiś czar obszarowy, który przypalił mnie i mego wierzchowca, Lili padła nieprzytomna, tak samo Zar. Navrik robił co mógł ale wrogów było zbyt wielu. W połowie walki na polu bitwy pojawili się Auraya i Marv ze swym wielkim toporem, którym z miejsca rozpłatał jednego z wrogów. Dalej poszło z górki… Navrik ciął potwory raz za razem, Marv przebijał się powoli z drugiej strony, ja co i rusz szarżując zza drzew dobijałem bliżej nie określone stwory. Kilka z nich pod koniec swego żałosnego żywota zdążyło wyciągnąć sobie z piersi kamienne serce, którego czerwone żyłki zaczynały pulsować, a na szczęście po odrzuceniu daleko przez Navrika, wybuchały gdzieś w oddali… Gdy kurz i liście opadły usłyszeliśmy syk dochodzący od strony polany, a gdy tam się udaliśmy naszym oczom ukazała się sterta połamanych drzew w miejscu gdzie stała wieża i wszystko wskazywało na to jakby implodowała zasysając wszystko w koło.

Tak więc znowu nasza drużyna uniknęła śmierci i zdobyliśmy dodatkowo osiem magicznych lag… na pewno wyniknie z tego jakiś gnój… Pielgrzym który pozostał przed tym przejściem przez astralną mgłę odszedł gdzieś nim wróciliśmy.

Ranni i wykończeni wróciliśmy do wioski celem dalszej podróży w stronę Throalu.

Puenta - 2011-03-13, 20:41

Zdrada! Ktoś dokleił mi jakieś kartki do dziennika!
razan - 2011-03-16, 16:00

Pokrzyżowanie zabójstwa

Kolejna wizyta w Throalu




Zamierzając złapać jakiś statek udający się do Throalu, czekaliśmy w wiosce przy brzegu Żmii. Statek pojawił się dosyć prędko, ale to nie jego załoga miała nam pomóc, a my jej. Coś zatruło panią kapitan łodzi parowej i T’skrangi szukały kogoś znającego się na powstrzymywaniu trucizn.

Czym prędzej ruszyliśmy do pracy. Nasi medycy i Mistrzyni Żywiołów wykorzystali całą dostępną im wiedzę i magię, ale niestety poza opóźnieniem tempa umierania T’skrangowej kobiety, więcej nie udało się osiągnąć. Maruvil postanowił zaryzykować i pomimo wciąż niezbyt rozwiniętej mocy Ksenomantycznej przyzwał ducha. Pojawiła się postać T’skranga medyka obeznanego z truciznami i fauną Wężowej Rzeki oraz jej odnóg, z którą młody Człowiek zaczął dyskutować. Po chwili uzyskał bezcenną wiedzę, iż winny zatrucia musiał być jakiś specyficzny duch z odległego zaświata, który wytworzył truciznę, na którą był jedynie jeden lek w naszym świecie. Problem był taki, że serca ziejących lodem hydr nie są łatwe do znalezienia od ręki nawet dla takiej grupy jak my.

Czasu mieliśmy niewiele, a odnalezienie odtrutki było poza naszym zasięgiem. Maruvil uśmiechnął się w enigmatyczny sposób i powiedział, że można spróbować jeszcze jednej rzeczy. Wiele przygód temu, gdy natknęliśmy się na grób Cedryka Samozwańca, odnaleźliśmy tam między innymi księgę magiczną jakiegoś T’skranga, w które widniał rytualny czar pozbawienia kogoś krwi. Zaklęcie to co prawda zabijało Dawcę Imion, ale można go było potem innymi magicznymi metodami ożywić, kiedy nie miał on w sobie już trucizny.

Problem był taki, iż opis czaru urywał się w księdze, tuż po stwierdzeniu, że spalana w rytuale krew poświęcona miała być złu. Domyślaliśmy się, iż trzeba będzie stoczyć walkę z powstałym w ten sposób duchem albo jakimś konstruktem. Uzbrojeni i gotowi patrzyliśmy na Marva kreślącego na podłodze kajuty krąg i rzucającego zaklęcie. Krew wyciekła z rytualnie zadanych ran i popłynęła w kierunku świec, z których powstał dym zdający się żyć własnym życiem. Dym ten uleciał błyskawicznie przez najmniejsze szczeliny pomieszczenia i nie było po nim śladu. Nic więcej się nie stało.

Narvik zobaczywszy, że nie ma zagrożenia, rzucił na kapitan zaklęcie pozwalające jej mocy karmicznej ożywić ciało. T’skrang wstała i po krótkich wyjaśnieniach podziękowała nam za pomoc. Okazało się, że łódź wiozła do Throalu jakiś przedmiot, który był przeznaczony dla mieszkającego tam Obsydianina Isama Derra, trudniącego się niegdyś walką z Horrorami. Przedmiot ten w całym zamieszaniu został skradziony i nie udało się go nam nigdzie odnaleźć. Kiedy po kilku dniach dotarliśmy do Throalu, usłyszeliśmy o wyjeździe obsydiańskiego Wojownika w jakiejś misji i nie mogliśmy się dowiedzieć co zostało mu ukradzione.

Spaliśmy w tej samej gospodzie co poprzednio i znowu za darmo. Zmieniła ona jednak nazwę na „Szlachetne Nadzieje” i stała się przez te kilka miesięcy lokalem wyższej kategorii. Tymczasem wszyscy zajęliśmy się treningami i sprawunkami jakie można było załatwić tylko w mieście takim dużym jak to. Harag parał się przekuwaniem broni i zbroi, a kiedy zakończył te prace, ze zdobytych wcześniej pokrytych orichalkowymi wzorami lanc powyciągał drogocenne kamienie. Nasz łup okazał się być bardzo wartościowy i klejnoty, które już nie posiadały w sobie mocy sprzedaliśmy za małą fortunkę. Oczywiście po załatwieniu podstawowych sprawunków musieliśmy wrócić do skromnego utrzymywania się, ale taki to los szlachetnych bohaterów. Albo sława i miejsce w historii albo bogactwo…
W międzyczasie szepnąłem ślicznej Kathieri z „Kiści Winogron”, że ogłaszam konkurs i uhonoruję niewiastę, która wyhaftuje dla mnie najpiękniejszą szarfę. W końcu Fechtmistrz stąpający w świetle Astendara powinien mieć jakąś wybrankę serca. Skoro czas nie pozwala na szukanie przyzwoitej damy, trzeba uciec się do innych sposobów jej odnalezienia. Efekt mojego pomysłu opiszę Wam czytelnicy w następnym rozdziale.
Dodam, że w trakcie tego pobytu w mieście, skontaktowała się z nami tajemnicza organizacja zwąca się Kręgiem. Zajmuje się ona śledzeniem aktywności Horrorów i szukaniem sposobów by tę działalność sprawnie zakończyć. My właśnie mieliśmy być bronią, którą można wykorzystać w tym szczytnym celu. Doszliśmy z nimi do porozumienia, że kiedy wskażą nam jakieś wiarygodne informacje, będziemy starali się rozwiązywać spowodowane przez Bestie problemy.

W taki sympatyczny sposób minęło nam kolejnych kilka miesięcy i zaczęliśmy rozglądać się za transportem do Travaru. W dzień moich trzydziestych trzecich urodzin rozpocząć się miał tam turniej drużyn Adeptów organizowany przez Taliba Ill Archimonda. Nie mogliśmy pozwolić by wygrała go jakaś inna grupa niż Drużyna Kaeru Nadzieja!

Piotrek - 2011-03-16, 18:02

Hihihi, aż się nie mogę doczekać co stało się z krwią hihihi. :)
Bo w księdze Hozyrysa nie pisało co może się stać :), ale na ile kojarzę waszego MG to na pewno trochę was za to sponiewierał :)

Sethariel - 2011-03-16, 18:14

Ooo. Ciekawie.

Tajemnice księgi Hozyrysa

Cezary - 2011-03-17, 13:25

Razan się zirytuje ;]. Choć w sumie nic to nie zmieni bo i tak wiedzieliśmy że wyniknie z tej przygody pasztet...
Piotrek - 2011-03-17, 17:36

Czyli rozumiem, że będę musiał poczekać :) szkoda...
razan - 2011-03-21, 13:08

Włamanie do Kroniki




W środku nocy obudził mnie podejrzany dźwięk w moim pokoju. Było to coś na granicy słyszalności, dobiegające od strony stolika stojącego w moim pokoju w „Szlachetnych Nadziejach”. Bezszelestnie upewniłem się, że mój miecz leży nadal tuż przy łóżku i wytężyłem wzrok. Panowała niemal całkowita ciemność a jedyne nikłe promienie światła wpadały przez mikroskopijną szparkę pod drzwiami wejściowymi i przez dziurkę od klucza. Jako Elf, zwykłem doskonale dawać sobie radę przy samym świetle gwiazd, przesłoniętym nawet przez gęste chmury, ale noc w Throalu wyznaczana jest przez gaszenie się wielkich kryształów świetlnych, których przygaszone światło nie przebijało się przez zamknięte okiennice. Czytałem kiedyś rozprawę Mistrzów Żywiołów mówiącą, iż tak naprawdę światło ma charakter zbliżony do niewidzialnego dla oka pyłku, który odbijając się od wszystkich przedmiotów w naszym świecie, pokazuje nam jak one wyglądają. Jeśli to prawda, tej konkretnej nocy w moim pokoju ziarna tego pyłku można było policzyć na palcach.

Niemniej, utrzymując wciąż miarowy oddech i udając sen, wytężyłem swe wszystkie zmysły, których pozazdrościć mógłby każdy przedstawiciel innych ras Dawców Imion. Po chwili zdołałem spostrzec, że jakaś postać, zachowując ogromną uwagę i ciszę pochyla się nad mym dobytkiem leżącym na stole i coś przy nim majstruje. Mając taki bardzo niedokładny obraz sytuacji, chwyciłem broń, zerwałem się na nogi i przystawiłem jej sztych do ciała włamywacza. Ten widocznie też był zaskoczony, bo znajomym głosem zawołał: „Och! Aleś mnie zaskoczył!” W ciągu chwili okazało się, że był to Harag, którego nie spodziewałbym się zastać przy złodziejstwie.
Zapaliłem kryształ i okazało się, że Ork aby zachować ciszę przypełzł do mnie po wykręceniu swojej drewnianej nogi. Nie mniej dziwiący był fakt, iż uczynił to będąc całkowicie trzeźwym. Najbardziej jednak zaszokowało mnie to, że próbował on myszkować w spisywanej przeze mnie „Historii Drużyny Kaeru Nadzieja”! Otóż, wyszło na to, że HRR pozazdrościł mi roli znanego w cywilizowanej Barsawii pisarza. Chciał on niepostrzeżenie dokleić w mojej Kronice rozdział swojego autorstwa traktujący o naszej ostatniej walce z konstruktami Horrora, aby po skopiowaniu jej przez Wielką Bibliotekę, dumnie móc wypinać pierś.

Skrytykowałem bezczelnego ciemnoskórego Adepta i wygnałem do swojego pokoju. Niemniej jak już ochłonąłem, rzuciłem spojrzenie na efekt bez wątpienia kilku dni pracy Orka. Byłem zdziwiony, że w ogóle potrafi on pisać, a to że umie budować złożone zdania, wprawiło mnie w głęboką zadumę. Po kilkugodzinnych namysłach, z rana przeprosiłem Orka za zbytnie uniesienie się. Rzekłem do niego, że jeśli ma ochotę szlifować swój warsztat pisarski, chętnie służę mu swoją pomocą. Często w trakcie przygód Drużyny, mnie pochłaniają inne obowiązki, a warto by potomni poznali naszą dolę dokładnie. Jeśli Har będzie chciał, może uzupełniać moje streszczenia takich zdarzeń, w których nie brałem pełnego udziału, a ja postaram się włączyć je do„Historii Drużyny Kaeru Nadzieja”…

Niechaj jednak wszyscy Elfy, Ludzie, Krasnoludy i inni Dawcy Imion wiedzą, że praca ta na zawsze będzie „Kroniką Zaratustrana” i nikogo innego.
Tako Wam rzecze Zaratustran!

razan - 2011-03-28, 14:50

Rozstrzygnięcie konkursu haftów

Zadanie w Servos

Żołnierze z innego świata





Dzień przed odlotem powietrznej galery, na której mieliśmy dostać się do Travaru, rozstrzygnął się konkurs, który ogłosiłem. Pojawiło się wiele pięknych, piękniejszych i jeszcze bardziej pięknych niewiast różnych ras, które przyniosły cudnie wyhaftowane szarfy. Wiele córek Człowieczych krępowało się wywiesić swe ładnie zrobione dzieła, acz nie tak bogato jak niektórych Krasnoludek. Kiedy miałem już wybrać najpiękniejszą z szarf, od strony grupy zgromadzonych w gospodzie Elfek poleciała magiczna strzała. W niespotykany sposób zerwała wszystkie szarfy z płachty materiału, do której były przypięte po czym zapłonęła. Efekty wielu godzin pracy dziesiątek niewiast dosłownie poszły z dymem.

Po sekundzie ze strzały zaczęła rozwijać się niespotykanie utkana, delikatna szarfa, wykonana jedynie z żywych pnączy, które zdawały się kwitnąć. Trzymająca łuk wspaniałej urody Elfka, która przedstawiła się jako Ailea, przeprosiła wszystkich za sposób w jaki wkroczyła w szranki. Nie muszę pisać, że od razu stała się ona zwyciężczynią mojego konkursu, podobnie jak zdobywczynią mojego serca?

Po chwili Narvik nie mogąc pozwolić by go ominęła wrzawa wybrał spośród „przegranych” i tych, które nie odważyły się wystartować jedną szczególnie ponętną dziewoję i przypasał sobie jej szarfę. Zabawom tego wieczora nie było końca, ja zaś raczony najlepszym winem jakie mieli w „Szlachetnych Nadziejach”, poznawałem bliżej uroczą Aileę…

Następnego ranka musieliśmy niestety ruszać do Travaru. Wsiedliśmy na pokład galery dowodzonej przez burkliwego Krasnoluda. Ja miałem okazję popracować trochę przy wiośle tak dużej jednostki, kiedy Lilianna próbowała się zaprzyjaźnić z jej kapitanem. Ten bardzo konkretny Krasnolud wszystkie cenne uwagi mojej nauczycielki traktował zdawkowo i nie zwracał na nie większej uwagi. Nie muszę pisać, że Lili była bardzo niepocieszona z powodu niedoceniania jej wiedzy i doświadczenia?

Drugiego dnia podróży zatrzymaliśmy się nad niedużą osadą położoną niedaleko wężowej rzeki. Zeszliśmy na ląd rozprostować kości i zmoczyć swe gardła miejscowym piwem i winem. Jak to bywa w takich sytuacjach, zaczepił nas jeden z miejscowych Ludzi. Poprosił byśmy porozmawiali z naczelnikiem tej wioski, który miał do nas prośbę. By nie rozwlekać specjalnie tego tematu, opiszę tylko, że grupa jakichś odzianych w ciężkie zbroje Trolli zamordowała kilku myśliwych, a wcześniej zniszczyła pobliską wieś T’skrangów. Mieszkańcy tej osady nie mieli odwagi wychodzić z wioski i oczekiwali na rychły atak tych szaleńców. Muszę wspominać, że czym prędzej powiedzieliśmy kapitanowi naszego statku, że rezygnujemy z dalszej podróży i pomagamy miejscowym?

W trakcie bardzo udanego poczęstunku jaki zgotowali nam tutejsi Ludzie i Krasnoludy, próbowałem wprowadzić odrobinę miłości w życie młodej En i pomagałem miejscowemu myśliwemu zdobyć jej serce. Niestety Władczyni Zwierząt nie była tym zainteresowana i zrobiła wszystko co mogła aby zniechęcić Zenona. Szkoda bo mężczyzna ten był bez wątpienia najlepszym kandydatem jakiego osada ta mogła zaoferować…

Z rana mieliśmy wyruszać w drogę. Wtedy naszym oczom ukazał się jakiś nieznany mi Ork. Wyglądał bardziej nawet nietypowo niż HRR, był bowiem klasycznym albinosem. Co ciekawe Harag go znał i powiedział nam, że pochodzi z Kaeru Nadzieja. Jak ktoś taki mógł się tam ostać niezauważony przez moje bystre oczy, tego nie wiem. W każdym razie po małej scysji z Mirim, która koniecznie chciała wyrwać mu włosa, dołączył on do tego wypadu. Uznaliśmy, że to dobry pomysł, gdyż Zargot bez wątpienia również był adeptem, a ilość broni jaką miał przy sobie wystarczyłaby niemal do uzbrojenia tutejszej osady.

Po kilku godzinach marszu idąc śladem przeciwników znaleźliśmy ciało jakiegoś nieszczęśnika, którego przybito do drzewa i rozpłatano na dwoje. Po spędzonej nocy, mieliśmy spotkać się z wrogiem. Kiedyśmy podążali tropem krwawych napastników, usłyszeliśmy niedaleki odgłosy walki. Nie czekając chwili pobiegliśmy w tamtą stronę i ujrzeliśmy ogromnych wojowników odzianych w zbroje płytowe ponabijane kolcami i zdobione mrocznymi runami, noszących rogate hełmy. Widząc, że prawdopodobnie nie są to jednak Trolle i tak wiedzieliśmy, że to ich tropimy. Zakuci w stal wojownicy bili się z grupą odzianych w jednakowe mundury i kolczugi Ludzi, którzy starali się przetrwać atak potężnych przeciwników.

Kimkolwiek by nie byli napastnicy, nie spodziewali się dzielnej Drużyny Kaeru Nadzieja! Co prawda Narvik zdenerwowany odparciem swojego pierwszego ataku odleciał poza zasięg przeciwników, ale ja wraz z pozostałymi Adeptami stawiałem im odważnie czoło. Kiedy ja powalałem jednego wojownika za drugim, En osłaniana przez białoskórego Orka próbowała wyzwolić w sobie wściekłość dzikiej bestii. Jej Talenty zapewne przyniosłyby większy skutek, gdyby nie Mirim, która najpierw omyłkowo przeszyła strzałą przywódcę broniących się żołnierzy, a chwilę potem wbiła kolejną w plecy Zargota. W każdym razie nie minęła minuta, a razem z oddziałem Ludzi pokonaliśmy ostatnich ogromnych wojowników.

Pragmatyczny białoskóry Ork upewniwszy się, że wielkie topory nie mają na sobie znamion Horrorów, przytroczył je do jednej z huttaw, które z nami szły. Powiedział nam także, że przeciwnicy wyglądający jak ogromni ludzie, są tak naprawdę konstruktami Horrora. Przy okazji okazało się, że Zargot podążał ścieżką Zabójcy Horrorów i stąd jego wiedza w tej kwestii.
Ocaleni przez nas żołnierze okazali się być natomiast inną tajemnicą. Otóż wyszło na jaw, że pochodzą z zupełnie innego świata! W trakcie eksploracji tajemniczych ruin przenieśli się w okolice Throalu i szukają od tej pory drogi powrotnej do siebie. Niestety wraz z nimi pojawiło się w Barsawii dużo takich właśnie konstruktów Horrorów, które chcą zniszczyć ich świat. Widać wszędzie gdzie jest cywilizacja są i najwięksi jej przeciwnicy.

Hrabia dowodzący żołnierzami, z ksiąg dostępnych w Świętym Imperium z którego pochodzili, dowiedział się o miejscu zwanym Varenna. Spodziewali się odnaleźć w nim bramę do swej ojczyzny. Jako, że my niegdyś zwiedziliśmy Kaer o takiej nazwie, a na dodatek zostawiliśmy w nim w przestrzeni astralnej cenną księgę, postanowiliśmy pomóc raz jeszcze przybyszom...
Turniej drużyn, który organizował Talib Ill Archimond w Travarze miał się odbyć za kilka tygodni i mogliśmy sobie pozwolić na pewną zwłokę, niemniej potrzebny nam był czas na przygotowania. Wraz z żołnierzami do Varenny ruszyli jedynie HRR, En i Auraya. Podróż zajęła im kilka dni i wiązała się oczywiście z pewnymi niebezpieczeństwami.

Nie będę dokładnie rozwodził się nad jej przebiegiem, skoro czytelnicy nie będą mogli przeczytać relacji z pierwszej ręki. Stwierdzę jedynie, że przybysze trafili do swojego domu, a Drużyna Kaeru Nadzieja pomimo prób, nie odzyskała księgi należącej niegdyś do niegodziwego Tyrlaana – Ksenomanty służącemu Horrorom i wykorzystującego je zarazem do swoich celów.

razan - 2011-03-30, 15:04

Podróż po Smoczą Łzę

Sprawnie przeprowadzone walki





Kiedy byliśmy w Travarze, medytując przydatne w nadchodzącym turnieju Talenty i czekając na powrót towarzyszy, zwrócił się do nas jeden z tutejszych magów zwany Imieniem Faggot. Zaoferował nam początkowo możliwość zakupienia cząstek orichalku, a po przeprowadzonych przez Navrika negocjacjach, zaoferował nam orichalk wart około dwa tysiące srebrników. Wystarczyło, że bezpiecznie doprowadzimy go do niewykończonego Kaeru znajdującego się w dolinie pomiędzy Górami Smoczymi a Górami Grzmotu, skąd chciał wydobyć magiczny przedmiot zwany Smoczą Łzą. Ostatnimi czasy coraz trudniej było nam dostać lub znaleźć ten metal, więc po długim namyśle zgodziliśmy się na tę szybką misję. Nie bez znaczenia było to, że w podróżny to Czarodziej opłacał nasze wyżywienie, a ceny w Travarze przed planowanymi na Święto Ziemi turniejami zdecydowanie wzrosły.

Kiedy do miasta przybył HRR i reszta Drużyny Kaeru Nadzieja, wyruszyliśmy w podróż rzeką Byrozą na południe. Podróż nie obfitowała w wielkie przygody i po zejściu z pokładu parostatku udało się nam w kilka dni dotrzeć do doliny. Jedyne zajście miało miejsce kiedy Sinis wyruszył na polowanie i natknął się na stado małych przerażających pomiotów Horrora. Nie było to bardzo groźne spotkanie, gdyż sam, z pomocą swoich troajinów zdołał wszystkie pokonać.

U podnóża Gór Smoczych było mniej spokojnie. Nad nami latały dziesiątki Wyvernów, które na szczęście póki co nie zachowywały się agresywnie. Gady te są same w sobie niebezpieczne, ale zaczęły budzić nasze przerażenie przed jakimś rokiem. Znaleźliśmy wtedy przy zwłokach pewnego nieszczęśnika odpis traktatu napisanego przez Taliba. Wywodzono w nim, że Wyverny są niczym innym jak młodymi Smokami, które w pewnym okresie życia tracą swoją inteligencję oraz moce magiczne i zaczynają siać zniszczenie. Odradzono też walkę z nimi, gdyż każdy kto będzie tak czynił, naraża się na gniew smoczego opiekuna młodych.

Unikając tych stworzeń, przeszukaliśmy rejon wskazany przez Faggota i bez większego trudu odnaleźliśmy jaskinię skrywającą Kaer. Odczytawszy runy zdobiące ściany przy jego otwartych wrotach, dowiedzieliśmy się, że miał on nosić Nazwę Smoczej Twierdzy. Wszystko jednak wskazywało na to, że nie został nigdy zamieszkany. Wybudowane budynki nie miały wstawionych drzwi, zaś zabezpieczenia wejścia nie zostały aktywowane. Ogromnego kunsztu rzeźby strzegące wejścia wyglądały niczym Smoki zaklęte w kamieniu.

W najdalej położonej od wejścia komnacie spoczywał magiczny przedmiot, który chciał zdobyć mag. Nałożono na niego wiele zaklęć, których efekty rozpościerały się na całą jaskinię, więc obawialiśmy się tego co może nastąpić po jego podniesieniu. Faggot widocznie obawiał się najmniej i podszedł do postumentu, po prostu biorąc artefakt. Zawirowała wokół nas magia, a od wrót słychać było ryk. Po chwili walczyliśmy już z czterema miniaturowymi Smokami, które przed chwilą były jeszcze zwykłymi ozdobami korytarza. Bestie ziały ogniem a także uderzały silnie i celnie swoimi szponami, niemniej zdołaliśmy pokonać je bez wielkiego poświęcenia. Nie myślcie jednak, że nie był to ani trochę wymagający przeciwnik. Mała rana zadana mi przez jednego gada zdołała mnie przecież prawie powalić, dzięki magicznemu smoczemu jadowi. Doprawdy, strach pomyśleć co musieli przeżywać moi przodkowie ranieni przez nikczemnego Alamaise podczas obrony Królowej Dalii. Kiedy chcieliśmy opuścić jaskinię okazało się, że spokojne do tej pory Wyverny latają nerwowo przy jej wyjściu i chcą skosztować ciał Dawców Imion. Bez wątpienia wiązała się z tym jakaś magia Łzy Smoka, albo zabezpieczająca ten cenny przedmiot.

Zastanawiając się nad tym czy warto ryzykować życie i wściekłość Smoków dla jednego przedmiotu zaczęliśmy namawiać Faggota do odłożenia Łzy Smoka na miejsce. Wtedy otrzymał on z głębi Kaeru uderzenie czarem, które niemal go zabiło. Jedynie magia Navrika oraz pomoc Garlen zdołała ocalić pechowego Czarodzieja! Widząc jakiś cień skrywający się za rogiem pobiegłem za nim, a wraz ze mną moi przyjaciele. Ostatecznie po krótkim pościgu i uniknięciu kilku zaklęć nadciągających spoza zasięgu mojego nawet wzroku, ujrzeliśmy paskudną istotę. Nad ziemią unosiła się straszliwa masa składająca się ze skóry, macek i oczy – bez cienia wątpliwości Horror! Zaśmiałem się dodając otuchy mym przyjaciołom, co ocaliło nam poniekąd życie. Kiedy nasze serca ogarnęła groza, już po sekundzie zaczynaliśmy się otrząsać i ruszać do walki.

Powinienem napisać, że mieliśmy to zrobić, gdyż dla większości nie było takiej szansy. W ciągu dosłownie mgnienia oka do parszywego stwora doskoczył najpierw Marv, potem Navrik, a ostatecznie En. Ich mocarne uderzenia nie dały szansy bestii. Kiedy umierała poczuliśmy odpływ magii ze Smoczej Twierdzy, a Wyverny na jej zewnątrz ponownie się uspokoiły. Widocznie Kaer ten został wykorzystany do uwięzienia potwora by nie mógł siać dalszego zniszczenia przed Pogromem. Teraz, pozbawiony większości sił, nie mógł nam już zagrozić. Wróciliśmy do Travaru we względnym spokoju. Jedynie białoskóry Zargot, który wciąż nam towarzyszył, przez większość drogi narzekał, że taki potężny przedmiot przeszedł mu koło nosa.
Cóż… Bohaterowie nie zawsze muszą zdobywać mistyczne skarby. Tym bardziej Ci, których ścieżki Pasje tylko na chwilę skrzyżują z naszymi.

razan - 2011-04-08, 16:59

Rwetes w Travarze

Wspaniały Turniej Drużyn






Powróciliśmy do Travaru na cztery dni przed początkiem oczekiwanego turnieju. Nie był to najlepszy okres do wynajmowania noclegu. Każda karczma była zapchana przyjezdnymi widzami, bohaterami, kupcami i Dawcami Imion z całej Barsawii. Miałem wrażenie, że tym razem do Travaru zjechało więcej osób niż widziałem rok wcześniej na Wielkim Turnieju Fechtmistrzów w Throalu. Ostatecznie Talib poradził nam poszukanie noclegu w „Rogach Gargulca” – potężnej karczmie ulubionej przez Adeptów goszczących w tym mieście. Pomysł był o tyle głupi, że karczma ta była teraz o wiele bardziej oblegana niż pozostałe gospody. Niemniej dzięki sprytowi i gładkim słowom, udało mi się zdobyć jeden pokój, gdzie przesunęliśmy łóżko i zamocowaliśmy hamaki.

W międzyczasie Lili poszukiwała swojego enigmatycznego narzeczonego. Na ile się orientuję był nim Powietrzny Żeglarz z naszego Kaeru, który zniknął po jego otwarciu. Dowiedziawszy się, że statek, na którym zaokrętowany był mężczyzna wyleciał właśnie z miasta, dziewczyna wpadła w zły nastrój. Wypity Hurlg nie był najlepszym remedium na smutek, ale doprowadził do wielu zabawnych sytuacji tego wieczora.

Kiedyśmy się obudzili, a niektórzy odrobinę przetrzeźwieli, ruszyliśmy by się zapisać. Wśród Dawców Imion chcących wziąć udział w turnieju Harag dostrzegł między innymi jakaś młodą dziewczynę, trzymającą w rękach prawdopodobnie mistyczną Laskę Wysysania, która potrafi pozbawiać Adeptów ich mocy. Na takiego przeciwnika musieliśmy wyjątkowo uważać. Podobnie zresztą jak na innych, gdyż wielu Dawców Imion nie ukrywało swoich magicznych przedmiotów, ani tego, iż są zdeterminowani by wygrać.

W każdym razie dowiedzieliśmy się, iż śmiałkowie są liczeni dosłownie w setkach, a turniej zaplanowany jest na trzy fazy. W każdej z nich uczestnicy musieli przebyć naszpikowany przeciwnościami labirynt, pokonać pozostałe pięć drużyn, które zdołają dojść do jego końca przeznaczonymi da siebie ścieżkami i zdobyć jajo strzeżone przez tajemniczego strażnika. Oprócz tego, przeciwne grupy mogły przeszkadzać na wiele sposobów w dotarciu do celu, gdyż poszczególne ścieżki nie były szczelnie obudowane i pozwalały na interakcje między śmiałkami. Na dodatek, członkowie drużyn pozostający na Arenie poza labiryntem mieli prawo walczyć między sobą. Wielu więcej zasad lub ograniczeń nie nałożono.

Pierwszego dnia Święta ku czci Ziemi, kiedy kończyłem akurat trzydzieści trzy lata mojego kroczenia po ścieżce życia, odbyło się przedstawienie wszystkich drużyn, które startowały w turnieju. Okazało się, że nie wszyscy są Adeptami i wystąpić miało sporo małych oddziałów wojskowych. Drużyny liczyły od trzech do dwudziestu kilku
Dawców Imion. Najbardziej rzucali się w oczy jednak Adepci. Znajoma grupa składająca się z Orków i Trolla radośnie grała na swoich głośnych instrumentach – był to Kamienny Zespół, o którym już pisałem raz czy dwa w niniejszej Kronice. W pamięci utkwiła mi też drużyna składająca się z kuglarzy, Trubadurów i akrobatów, która skocznie i wymyślnie przeszła wokół zbudowanej pod miastem areny, a także jakiś mały klan Trolli, który zdecydował się wystawić do walki swoich najgroźniejszych Powietrznych Łupieżców.

W pewnym momencie zobaczyłem piątkę Dawców Imion różnych ras, których wyróżniały magiczne bez wątpienia miecze, przywieszone u ich pasów. Każda broń wyglądała tak samo, prócz różnych esencji żywiołów, tkwiących w znaku umieszczonym na jelcu. Słyszałem o jednej osobie, która posiadała taki miecz i wy drodzy czytelnicy mogliście także o niej przed laty słyszeć. Otóż mieliśmy najwidoczniej przed sobą nową drużynę, do której należała Astrantia dzierżąca jeden z Mieczy Żywiołów. Najwidoczniej od czasów, gdy zaginęły Tarcze Barsawii, elfia Fechtmistrzyni wraz z nowymi przyjaciółmi zdołała zgromadzić wszystkie z tych podobno potężnych przedmiotów. Efektem było powstanie grupy zwącej się Pięcioma Mieczami.

Tacy właśnie znamienici przeciwnicy mieli się z nami mierzyć już następnego dnia. Po tych hucznych obchodach i przespanej nerwowo nocy, przed południem udaliśmy się na arenę. Nasza Drużyna, podobnie jak inne grupy stanęła przed wejściem do swojego korytarza. Cała konstrukcja była tak zbudowana by turniej był dobrze widoczny przez większość widzów, ale by nie odkrywać poszczególnych zagrożeń czyhających na śmiałków. Na umówiony dźwięk przejścia zostały otwarte, a pierwsza z komnat została odsłonięta. Ujrzeliśmy w niej garść żywotrupów stojącą wokół Horrora identycznego jak ten, z którym walczyliśmy w naszym rodzinnym Kaerze. Co ciekawe tych horrorów musiało być więcej, bo jedna z drużyn na sam widok przeszkody, wycofała się z walki i opuściła labirynt.

Od naszej poprzedniej walki z taką bestią minęło już kilka lat, co dało się zobaczyć po przebiegu tej potyczki. Ledwo zdołałem przeskoczyć nad żywotrupami i skierować na nie moje miecze, kiedy Narik i Maruvil zabili bestię. Dalej musieliśmy ominąć szereg pułapek, które sprawnie wskazała nam Auraya. W kolejnej komnacie czekało nas uchylanie się przed przeróżnymi młotami i ogromnymi ostrzami puszczanymi w ruch przez ukryte mechanizmy. Nie tracąc czasu, wskoczyłem na jeden z toporów i sprawnie przeskakiwałem z jednego lecącego ostrza na drugie, łapiąc się ich stylisk i wyczekując na odpowiednie momenty. Przejście po wyznaczonej na ziemi trasie było o tyle dodatkowo utrudnione, że pod zakratowaną podłogą kłębiło się stado krwawych małp, które starały się schwytać przechodzących Dawców Imion i wciągnąć do siebie. Zanim En i Har przy pomocy Aurayi uspokoili wszystkie zwierzęta, ja byłem już po drugiej stronie przeszkody i zablokowałem mechanizm.

Kiedy Auraya odnajdywała na dalszym korytarzu kolejne pułapki, w jej stronę poleciała strzała jednego z przeciwników, których grupa w tym czasie też akurat starała się przejść przez swoje ostrza. Jakkolwiek magia mojego Talentu osłabiła celność Łucznika, za którymś razem zdołał on trafić Navrika osłaniającego Wietrzniaczkę. Co więcej, obok niego pojawił się mag, który zaczął tkać wątek jakiegoś zaklęcia. Wtedy do dyskusji wkroczył Maruvil Dalbar, który przyzwał moce dostępne Ksenomantom. Jego dziadek i ojciec byliby dumni z syna widząc jak uciekają przed nim tamci Adepci.

Mając pozaznaczane na podłodze kolejne przeszkody, ominęliśmy je dosyć sprawnie. Gorzej było z pułapkami naciskowymi, które trzeba było przeskoczyć. Kiedy Marv chciał przejść wieszając się za kraty sufitu, okazało się, że są one od góry najeżone kolcami pokrytymi jakąś trucizną. Na szczęście magicznie zwiększona dzięki Aurayi odporność na trucizny pozwoliła Dalbarowi wyjść z tego bez szwanku. Ja natomiast miałem pecha podczas skoku nad pułapką. Zahaczyłem nogą o płytę naciskową i w moją stronę poleciały ostre włócznie. Jedna z nich przebiła mój bok na wylot. Widząc jak ciurkiem cieknie mi krew, zacisnąłem zęby i wyrwałem ostrze, po czy wypiłem eliksir leczenia. Dzięki pomocy głosicieli Garlen, po chwili byłem znowu zdolny do zmagań.

Tymczasem następna komnata kryła magiczne lustro wyglądające jakby uwięziono w nim jakieś szamocące się duchy. Navrik i Auraya przelecieli koło niego bez szwanku i widzieli już wejście do głównej komnaty, gdzie znajdowało się strzeżone jajo. Co gorsza, po chwili usłyszeliśmy stamtąd odgłosy walki i jakieś straszliwe krzyki. Ktoś musiał przed nami pokonać labirynt! W tym też momencie, kiedy Auraya sprawdzała czy w podłodze Sali nie tkwią jakieś kolejne pułapki, zawładnął nią jakiś czar i zaczęła bezwiednie lecieć w kierunku dziwnego lustra… Związany z Wietrzniaczką za pomocą Magii Krwi Maruvil pobiegł schwytać ją zanim dotknie tej dziwnej płaszczyzny. Po dwóch krokach znikł pod podłogą, która wyglądała nadal na stabilną.

Domyślając się, że jest to jakaś iluzja, Harag przeskoczył nad nią wybijając się ze swego konia i złapał Aurayę. Niestety nie wyhamował po skoku i Harag w efekcie dotknął wspomnianego lustra, po czym padł na podłoże trzęsąc się z zimna, a ręce duchów zaczęły go szarpać. Tymczasem ja uderzając celnie mieczem w podłogę przełamałem zaklęcie iluzyjne i powiedziałem innym jak zrobić to samo. Koniec końców udało się nam wszystkim przejść dalej, choć jeszcze kilka osób zostało zahipnotyzowanych przez tę magię, a kilka musieliśmy przeciągać za pomocą lin…

Tymczasem Marv wylądował gładko na ziemi dzięki swojej magii. Tam zobaczył biegnącego w jego kierunku Krasnoluda uzbrojonego w dwa magiczne nadziaki. Była to wreszcie walka, na którą Wojownik czekał, gdyż zmierzyć się miał z Adeptem swojej dyscypliny, o podobnym stopniu potęgi. Ciosy, których nie powstydziliby się potężni bohaterowie sprzed Pogromu padały jeden po drugim. Pomimo swojej nadnaturalnej siły Maruvil jednak musiał uznać wyższość Krasnoluda, który zdołał o kilka razy więcej wyprowadzić celny cios. Kiedy my zakończyliśmy zmagania na górze, Navrik zleciał na dół by sprawdzić co się dzieje z młodym Dalbarem. Zobaczył Krasnoluda, który opatruje naszego przyjaciela, podobnie jak wcześniej opatrzył kilku Dawców Imion, których poprzednio mocno poranił. Dwa niespodziewane ciosy z góry sprawiły, że niedawny przeciwnik Marva także po chwili leżał nieprzytomny.

Po minucie czy dwóch spokojnie weszliśmy do głównej sali zmagań. Ustawiony w nim był wielki przezroczysty basen z dziwacznym, ogromnym morskim stworem, uzbrojonym w wiele macek. Z drużyny, która dotarła tu przed nami zostały jedynie porozrzucane resztki. Stwór był tak dziwnie związany łańcuchami, że nie mógł bezpiecznie zostać zabity gdyż opadając zniszczyłby jajo tkwiące na dnie basenu. Póki się nie zbliżyliśmy nie atakował jednak. Nie wiedząc co to za istota, poradziłem En by użyła swojej mocy Władcy Zwierząt. Było to słuszne rozwiązanie gdyż po chwili straszliwa bestia spokojnie oglądała płynącą tuż koło niej Władczynię Zwierząt, która bezpiecznie wyciągnęła jajo i wypłynęła na powierzchnię.
Zatrąbiły fanfary i otworzyło się dodatkowe wyjście z komnaty. Wychodziliśmy jako zwycięzcy! Wszystkie konkurujące z nami drużyny, poza tą jedną pechową, nie zdołały dojść tak daleko… Po opuszczeniu areny zadedykowałem nasz występ i to zwycięstwo Ailei i co ciekawe, w moim kierunku poleciała strzała, która zatrzymała się tuż przed moimi piersiami. Po chwili strzała ta stanęła w płomieniach, a po kolejnej pozostał w jej miejscu kwiat. Nie zobaczyłem Łuczniczki, która ją wystrzeliła, ale będąc dobrej myśli włożyłem sobie kwiat we włosy za mym uchem.

Dwa dni trwały zmagania z pierwszym koszmarnym torem przeszkód wymyślonym przez organizatorów turnieju drużyn. Doprawdy ilość pieniędzy jaką kosztować musiało to przedsięwzięcie zapewne wystarczyłaby do wybudowania ogromnego pałacu. Inna sprawa, że dochód mieszkańców Travaru w czasie tegorocznego Święta Ziemi, a co za tym idzie późniejsze podatki z pewnością w znacznej mierze pozwoliły to pokryć. Poza Drużyną Kaeru Nadzieja jedynie bodaj ośmiu zespołom udało się pokonać przeciwności wymyślone przez organizatorów i swoich konkurentów. Zdołał tego dokonać między innymi Kamienny Zespół, ale w szczególny sposób zrobiła to grupa Pięciu Mieczy,

Astrantia i jej towarzysze po dźwięku oznaczającym początek zmagań, wybiegli ze swojego miejsca startowego i ruszyli do korytarzy swoich przeciwników. W kilka chwil każdy z tych Adeptów zdołał pokonać w pojedynkę grupę przeciwników. Fakt, że niektórzy początkowo byli zajęci walką z żywotrupami, albo skupieni nad pomaganiem rannym towarzyszom, ale było to i tak niesłychane. Miecze Żywiołów dawały im najwidoczniej fantastyczne moce, gdyż to dzięki nim zrobili to tak sprawnie. Kilka minut później jeden z Adeptów magicznie podleciał nad główną komnatę, zrzucił innym linę pozwalającą na dostanie się do niego i wyrąbał otwór w jej suficie. Chwilę potem morski potwór został uwięziony w lodzie, a strzeżone przez niego jajo bez problemu wydobyte. Publiczność była tak zszokowana sposobem przejścia tej konkurencji, ze dopiero po dłuższej chwili zaczęła nieśmiało bić brawo.

Potwierdziliśmy już nasze przypuszczenia co do tego kto będzie najtrudniejszym orzechem do zgryzienia w kolejnych fazach konkurencji. Mam jednak nadzieję, że już za kilka dni, opiszę Wam moi przyjaciele, w jaki sprytny i dzielny sposób pokonaliśmy zarówno ich, jak i pozostałych przeciwników.

razan - 2011-04-21, 00:29

Zdradzieckie zachowanie

Próba sił




Po pierwszej wygranej w Turnieju pozwoliliśmy sobie na wieczór uciech. W moim wypadku była to odrobina winka i swobodna rozmowa z niewiastami zainteresowanymi naszą Drużyną, w wypadku Haraga były to całe antałki hurlga i ryczenie czegoś Dawcom Imion w twarz, zaś w wypadku pozostałych była to zabawa, której stopień upojenia mieścił się gdzieś pomiędzy naszymi.

W środku nocy sen w naszym malutkim pokoiku przerwany został przez kaszel jednej z dziewcząt. Okazało się, że oddechy niemal każdego z nas są słabe, a mięśnie odmawiają nam posłuszeństwa. Auraya bez problemu odgadła, że padliśmy ofiarą zdradzieckiego otrucia. Trucizna na szczęście nie była śmiertelna, ale zdecydowanie zmniejszała nasze możliwości bojowe. Było oczywiste, że to któraś z przeciwnych drużyn chce ułatwić sobie wygraną i stara się wyeliminować konkurentów. Niespokojnie przeczekaliśmy do poranka i ustaliliśmy, że ukryjemy się przez następny dzień z dala od miasta. Rozdzieliliśmy się by uniknąć śledzących nas Dawców Imion i każdy okrężną drogą skierował się do północnej bramy Travaru.

Jadący na swym wierzchowcu Harrag ujrzał zaiste ciekawy widok. Mirim, która nie stawała z nami w szrankach szła umorusana ziemią, wyglądając jakby ktoś ją wykopał z grządki. Łuczniczka starała się uzyskać więcej informacji o grupie, która wydała jej się najsilniejsza i podążyła travarskimi alejkami za Piątką Mieczy. Adepci najwidoczniej nie chcieli być śledzeni i po kilku przestrogach, których Elfka nie wzięła do siebie, skutecznie ją zatrzymali. Mirim w jednej z wąskich uliczek miasta wpadła w magicznie wytworzone lotne piaski. Zanim zdołała zapaść się całkowicie i utonąć w ziemi, ta zmieniła się z powrotem w ubity trakt. Na nic zdały się nawoływania uwięzionej Elfki. Nikt nie przyszedł jej z pomocą i musiała ona za pomocą sztyletu, sama wygrzebać się ze swojego położenia.

Elfka poinformowana przez Harraga o naszej sytuacji zdecydowała się nie podążyć za nim a udać się wpierw do miejskiej łaźni. Ork nie chciał tyle czekać na kobietę i wybrał się do nas jak najszybciej mógł. Mirim miała nas znaleźć przy bramie, albo już za nią dzięki swoim magicznym Talentom.

Minęło dosyć dużo czasu zanim wszyscy przedarliśmy się przez coraz bardziej zaludnione miasto. Na HRR trzeba było odrobinę poczekać bo chyba pomyliły mu się bramy. W każdym razie po jakiejś godzinie marszu przez miejscowe pola i łąki, dotarliśmy do małej farmy na odludziu, której gospodarz pozwolił nam rozbić namioty na swoim terenie. W tym czasie skorzystaliśmy ze sproszkowanego rogu jednorożca, który przywrócił nam odebrany wigor. Niestety przed zmrokiem wciąż nie było Mirim i En nie pytając nas o zdanie, poszła jej szukać. Zanim się zorientowaliśmy Władczyni Zwierząt nie było już z nami.

Drogi czytelniku. Jedną z naszych zasad, które niestety ciągle łamiemy, jest zakaz rozdzielania się w niebezpiecznych okolicach i chwilach. Fakt, że poluje na nas inna grupa Adeptów czyniła naszą sytuację zdecydowanie niebezpieczną. Nie mogliśmy pozwolić by nasze towarzyszki same kręciły się po polach, więc szukać ich wyruszyli Har i Navrik. Innymi słowy, nastawała noc a my znowu podzieliliśmy się na kolejne grupy.

Było już ciemno, kiedy Auraya dostrzegła jakąś postać na jednym z budynków farmy. Zanim zdążyła dyskretnie wszystkich ostrzec przed prawdopodobnymi napastnikami, tajemnicza postać zaczęła tkać wątek zaklęcia. Zanim mogliśmy się dobrze przygotować, z ciemności dookoła nas wyłoniło się kilkoro uzbrojonych Dawców Imion i rozpoczęła się walka.
Nie mogąc dosięgnąć osoby znajdującej się na dachu pobiegłem do osobnika, który był najbliżej. Ten najwidoczniej wcale nie chciał się bić w sposób godny moich mieczy, gdyż wycofał się kawałek, a ja wpadłem w „krucze stopki”. Pozbycie się ich zajęło mi kilka sekund, podczas których musiałem unikać lecących w mym kierunku toporków i sztyletów, a także przyszykować się na nadejście kolejnego napastnika. W tym czasie potężne zaklęcie uderzyło Liliannę i kula energii, która wbiła się w jej zbroję zaczęła eksplodować wyciskając z niej życie. Na domiar złego dopadł do niej uzbrojony w dwuręczną broń Wojownik. Wydawałoby się, że więcej szczęścia miał Maruvil, który kilkoma ciosami powalił swojego przeciwnika, ale były to jeno pozory. Ciało pokonanego znikło, zaś ukryty w ciemności wrogi Ksenomanta zaczął swą magią miażdżyć serce naszego Wojownika i Ksenomanty, który legł na ziemi i zaczął się zwijać z bólu.

Auraya próbowała swymi czarami powalić wspomnianego wrogiego Ksenomantę, ale nie była w stanie. Mag znajdujący się wcześniej na dachu budynku wzniósł się w powietrze i okazało się, iż jest kobietą. Elfia Czarodziejka, zaczęła ciskać swe czary uniemożliwiając Wietrzniaczce uwolnienie Marva spod wpływu magii. Mnie co prawda udało się dosyć szybko i bez większych trudności powalić dwójkę Dawców Imion, którzy sądzili, że łatwo dadzą sobie ze mną radę, ale w tym czasie trupem padli zarówno Lili jak i Dalbar, zaś Auraya musiała odlecieć poza granice farmy aby uniknąć nadlatujących bełtów i magii.

Nie mogąc dosięgnąć latającej nade mną Czarodziejki, po którymś z jej zaklęć powodujących rozdzierający ból w mojej głowie padłem udając nieprzytomnego. Elfka krzyknęła do swoich kamratów by ocucili tych, których powaliłem i odebrali nam broń. Dorzuciła, co ciekawe, że mają jeszcze tej nocy trzy drużyny do załatwienia.

Kiedy podchodził do mnie osobnik, który zmagał się z Lilianną i chciał sięgnąć po miecz moich przodków, srogo się zawiódł. Podniosłem się błyskawicznie i zanim zdążył zareagować, trzy moje cięcia posłały go na ziemię. Widziałem, że w moją stronę leci Czarodziejka, więc Sprintem odbiegłem poza zasięg jej czarów. W tej chwili do starcia powróciła Auraya z przyzwanym przez siebie duchem powietrza. W dwójkę starali się pokrzyżować plany wrogim magom, podczas gdy ja unikałem lecących w mą stronę bełtów. Niestety szybko zarówno Wietrzniaczka jak i żywiołak przestali stawiać opór naszym napastnikom, a po chwili dał się słyszeć tętent oddalających się z farmy wierzchowców.

Kiedy dotarłem do moich towarzyszy zobaczyłem co się z nimi stało. Wietrzniaczka była przeszyta kilkoma bełtami, ale wciąż oddychała. Gorzej było z Lili i Marvem, którzy leżeli bez śladów życia. Zniknęły też ich bagaże i broń. Taki też smutny obraz sytuacji zobaczyli przybywający w tym momencie Navrik i Har. Czym prędzej rozebraliśmy przyjaciół i zastosowaliśmy na nich Eliksiry Ostatniej Szansy. Ten drogocenny magiczny płyn zadziałał i po jego zastosowaniu oraz innych magicznych zabiegach Dalbar i wraz z panną Questorius mogli z powrotem chodzić wśród nas.

Odszukaliśmy ślady naszych przeciwników i ruszyliśmy za nimi. Lili straciła tarczę będącą Przedmiotem Wzorca jej brata, zaś Marv swój wielki magiczny topór oraz księgi, które były dlań bezcenne. Musieliśmy je szybko odzyskać. Po drodze odnalazła się En, pomagająca grupie kupców odebrać poród jakiegoś zwierzęcia pociągowego. Mirim jednak nie znaleźliśmy aż do samego Travaru. Po opisaniu sobie nawzajem dokładnie przeciwników wiedzieliśmy, że jest to grupa, w skład której wchodziła tajemnicza dziewczyna dzierżąca Laskę Wysysania. Akurat ona nie brała udziału w ataku na nas, ale zakładaliśmy, że także jest zamieszana w tę zdradę. Poruszając się za odnajdowanymi magicznie przez Władczynię Zwierząt śladami dosyć szybko dotarliśmy do przedmieść Travaru.

En w pewnym momencie musiała się oddalić od nas, a na koleje rozdzielenie się nie mogliśmy pozwolić. W tym momencie skorzystałem po raz pierwszy w życiu z niebezpiecznej Magii Krwi. Co prawda było to jedynie chwilowe poświęcenie szczypty energii życiowej by wzmocnić moje empatyczne wyczuwanie obecności i nastroju En, niemniej wstrząsnęło mną ono do głębi. Ostatecznie było to na darmo, gdyż śladu po przeciwnikach poza miastem nie było. Ślady natomiast wchodziły do samego Travaru przez zamkniętą bramę. Usłyszeliśmy, że w nocy przejść przez nią mogą jedynie Rajcy i osoby z glejtem od nich a także straż miejska i zwycięzcy etapu Turnieju Drużyn. W taki właśnie sposób nasi wrogowie dostali się do miasta i tak też my za nimi podążyliśmy. Ich ślady prowadziły do willi niejakiego Elviniela, który był widocznie kimś istotnym w mieście.

Staliśmy tak nie wiedząc czy włamywać się w nocy do nieznanego nam Dawcy Imion, kiedy dały się słyszeć kroki dobiegające z prostopadłej ulicy. Schowaliśmy się w zacienionym zaułku tuż przed nadejściem czterech strażników prowadzących młodą dziewczynę. Była to dzierżycielka magicznej laski i towarzyszka grupy Adeptów, którzy na nas napadli. Podziękowała strażnikom za odprowadzenie, a ci odeszli. Obserwując podejrzaną dziewczynę byliśmy świadkami kolejnego pokazu mocy. Kiedy ziemia w pobliżu zaczęła się trząść, ona rozejrzała się, uniosła laskę i otworzyła bramę do przestrzeni astralnej. Kiedy przeszła przez nią brama się zamknęła, a po młodej kobiecie nie został żaden ślad. W tym momencie wstrząsy się nasiliły i ziemia dosłownie wypluła drużynę Pięciu Mieczy. Adepci rozejrzeli się i zaklęli siarczyście, po czym zniknęli z powrotem pod ziemią. Kiedy wstrząsy ustały, dziewczyna śmiejąc się wyszła z przestrzeni astralnej i weszła za bramę posiadłości.
Nie wiedząc co o tym wszystkim sądzić udaliśmy się do najbliższej karczmy, zapłaciliśmy za nocleg i skorzystaliśmy z potrzebnego nam snu.

Z rana całe miasto obiegła decyzja sędziów, zgodnie z którą Pięć Mieczy zostało wykluczonych z Turnieju. Włamanie się do centralnej komnaty bez przejścia labiryntu było złamaniem regulaminu i ich spektakularna wygrana przestała się liczyć. Dodatkowo nie pojawiła się część z drużyn, które miały brać udział w zmaganiach. Na placu boju została piątka zespołów więc zrezygnowano z drugiego etapu i wszystko miało się rozstrzygnąć za jeden dzień w głównym finale. Gawiedź była bardzo zawiedziona, a my wiedzieliśmy co i kto jest tego powodem.

Nasi napastnicy uśmiechali się szyderczo, a my nie mogliśmy udowodnić im ich zbrodni. Wiedzieliśmy natomiast, że finał będzie ciężki i prawdopodobnie krwawy…

razan - 2011-04-27, 10:36

Gorące ustalenia

Przerwany Turniej

Tropienie i pościg





Noc przed ostatnią fazą turnieju znowu przerwała nam trucizna. Pomimo przedsięwziętych środków ostrożności znowu ktoś zatruł mnie, Maruvila i Haraga. Po tym jak obudził nas kaszel, staraliśmy się odnaleźć winnego, ale w karczmie nie było po nim śladu. Wszyscy pozostali goście smacznie spali...

Z rana na nowo wyleczyliśmy skutki osłabienia i postanowiliśmy w trakcie turnieju pokazać drużynie Poszukujących, która zaatakowała nas niedawno, że takimi niecnymi sztuczkami z nami nie wygrają. Mieliśmy w końcu jeszcze duży zapas proszku z rogu jednorożca, choć przy takim nim szastaniu wkrótce mógł się nam on skończyć.

Po ostatnich przejściach ustaliliśmy, że dokonamy wyboru dowódcy w naszej grupie. Z rana odbyła się poważna dyskusja. Stanęło na tym, że co rok w Święto Ziemi jedna osoba spośród Drużyny Kaeru Nadzieja będzie obejmowała to stanowisko i w sytuacjach kiedy potrzebna będzie szybka decyzja, jej wola stanie się wiążąca. Nie miało to obejmować walki, w trakcie której to Wojownicy mieli ustawiać nas taktycznie. Pomysł był doskonały i miał zapobiec kolejnym samowolnym wystawianiem Drużyny na niebezpieczeństwo.

Mirim była sceptycznie nastawiona do tych ustaleń, ale ostatecznie się na nie zgodziła. Decyzja większości padła na Aurayę, która została nominalnym przywódcą Drużyny Kaeru Nadzieja na ten rok. Byliśmy uspokojeni i wiedzieliśmy, że od teraz sprawne decyzje będą zapobiegać podziałom w grupie. Jak miały pokazać kolejne godziny, mit ten szybko miał upaść.

Kiedy udaliśmy się na turniej zobaczyliśmy, iż arena w ciągu kilku dni zmieniła się nie do poznania. Tym razem tor został wkopany w ziemię, a publiczność mogła oglądać śmiałków na wystawionych ogromnych lustrach, które pokazywały niektóre spośród miejsc zmagań. Poza nami, Kamiennym Zespołem i Poszukującymi do zmagań stawiła się grupa zakapturzonych Dawców Imion, swoimi sylwetkami przypominających ghule oraz grupka niepozornie wyglądających Adeptów. Podczas oczekiwania na sygnał, naszą uwagę zwróciła młoda dziewczyna posiadającą Laskę Wyssania. Widząc, że na nią patrzymy, ostentacyjnie roztrzaskała tarczę skradzioną Liliannie. W ten sposób przedmiot Wzorca Navrika przestał istnieć. Tymczasem każda z drużyn stanęła przy wejściu do swojego korytarza i ruszyła przed siebie na dźwięk trąby.

Tym razem przeszkody nas nie zaskoczyły. Przejście nad rozpadliną po szeroko rozstawionych palach wymagało znacznej zręczności, ale każdy z nas dał sobie z tym radę w taki albo inny sposób. Z kolei niecka z błotem zabezpieczona zaklęciami obciążającymi, nad którą należało „przejść” chwytając się podczepionych pod sufitem sieci, chlupotliwie przywitała Aurayę i Marva, ale została zneutralizowana czarami Navrika. Przebiegnięcie ze znacznym obciążeniem po wąskiej kładce, rozwiązaliśmy jadąc na przyzwanych przez naszego Ksenomantę duchowych wierzchowcach. Przepłynięcie zalanym tunelem, w którym magicznie wytworzono prądy mające roztrzaskać nas o ostre ściany, też nam nie sprawiło większych trudności. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w pomieszczeniu, z którego widać było ostatnią komnatę.

Tutaj musieliśmy zaczekać na wszystkie grupy, którym udało się dotrzeć tak daleko. Okazało się, iż Kamienny Zespół był tam przed nami, a chwilę później zjawili się Poszukujący. Dłużej zajęło to zakapturzonym osobnikom, a ostatniej drużyny w ogóle nie zobaczyliśmy. Wszystkim obserwatorom zmagań oraz samym zawodnikom miał być w tej chwili pokazany magiczny przedmiot będący główną nagrodą w turnieju.

Po kilkukrotnym wywołaniu jednak nie zjawił się nikt, ani też nie pojawiła się żadna rzecz. Nastąpiła chwila konsternacji i zamieszania, po której ogłoszono, że turniej zostanie przerwany na jakiś czas z powodu problemów technicznych. Przybiegł także na arenę jakiś Dawca Imion pytając się, czy obecni są tutaj jacyś głosiciele Garlen. Lilianna i Navrik czym prędzej się wyrwali do pomocy bliźniemu, a my pognaliśmy za nimi. Udaliśmy się nie gdzie indziej, a do posesji Taliba ill Archimonda, którego słudzy znaleźli leżącego z rozbitą głową w swojej piwnicy.

Po udzielonej przez Questoriusów pierwszej pomocy, mag oprzytomniał i opowiedział, że jakiś zamaskowany Krasnolud pojawił się w jego dobrze zabezpieczonej skrytce. Zanim Talib go mógł zatrzymać, został powalony mocarnym ciosem w głowę. Co gorsze, złodziej zabrał magiczny dywan będący podobno główną nagrodą w turnieju oraz jakąś maskę należącą do ill Archimonda.

Po zlustrowaniu piwnicy okazało się, że przynajmniej jedno z zabezpieczeń zadziałało i Krasnolud został zraniony podczas otwierania kufra. Dzięki jego krwi, mogliśmy zacząć go ścigać. Podążając za wystrzelonymi przez Mirim Strzałami Kierunku dotarliśmy do gospody położonej w mrocznej części miasta. Tam zaczailiśmy się w cieniach pobliskiej ulicy i obserwowaliśmy wejście do budynku. W tym samym czasie Auraya magicznie przebrała się za małe krasnoludzkie dziecko i zaczęła udawać, że żebrze wśród bywalców gospody, uważnie obserwując klientów. Maruvil natomiast przywołał malutkiego ducha, za pośrednictwem oczu którego mógł wszystko obserwować i zaczął przeglądać zamknięte pokoje.

Jedno z pomieszczeń zajmował Krasnolud, który odpowiadał opisowi Taliba. Jego ręka krwawiła od dłuższego czasu i dopiero po użyciu eliksiru leczenia dziwna rana się zabliźniła. Dawca Imion zabezpieczył się przed wtargnięciem intruzów ustawiając trzy naciągnięte kusze, wycelowane w kierunku drzwi i wywieszając jakąś magiczną siatkę na oknie. Ewidentnie czekał na kogoś albo na coś. Postanowiliśmy poczekać i zobaczyć czy zjawi się kontrahent Złodzieja. Musieliśmy w końcu upewnić się co do tego, że to właśnie drużyna Poszukujących byłą zleceniodawcą kradzieży trofeum.

Czekaliśmy do ciemnej nocy, ale nikt podejrzany się nie zjawiał. Kiedy większość miasta już z pewnością spała, obserwowany Krasnolud sam się zaczął zbierać. Śledziliśmy go z oddali, unikając jego wzroku jedynie dzięki możliwości obserwacji poprzez ducha przywołanego przez Marva oraz magicznemu tropieniu śladów przez En i Mirim. Po kilkunastu minutach ślad doprowadził nas do włazu kanałów miejskich. Już mieliśmy zejść i zanurzyć się w podłych odmętach, kiedy to nastąpiła kolejna scysja w drużynie i złamanie dopiero co wprowadzonych obowiązujących nas zasad. Dodam, że to właśnie ja to wywołałem.

Kiedy otworzyliśmy właz, z pobliska dobiegł nas dziewczęcy krzyk, po chwili wyraźnie stłumiony. Powiedziałem przyjaciołom, że wiem, iż się spieszymy, ale muszę sprawdzić ten odgłos. Navrik wtedy zaczął argumentować, że mamy misję i nie możemy od niej odwracać się ilekroć coś usłyszymy bądź ktoś nas poprosi o pomoc. Zwróciłem się o poparcie do mojej kapitan – Lilianny, o której wiem, że dobro bliźnich leży jej na sercu, ale ta jak zwykle nie potrafiła sprzeciwić się bratu. Co natomiast bardzo mnie zdziwiło, poparł mnie grubiański Harag.

Auraya wyraziła zgodę na to byśmy ruszyli sprawdzić ten głos dopiero wtedy gdy byliśmy już z Orkiem praktycznie w drodze. Okazało się, że to dwóch psubratów gwałci jakąś nieszczęsną kobietę. Tacy Dawcy Imion nie zasługują nawet na cios szlachetnego miecza, więc odgoniliśmy ich jak psy – za pomocą kilku kopnięć. Pomogliśmy wstać zapłakanej nieszczęśniczce, a Har oddał jej płaszcz by mogła okryć rozdartą suknię. Nie minęły trzy minuty a wróciliśmy do poirytowanych naszym zachowaniem towarzyszy.

Weszliśmy ostatecznie do śmierdzącego tunelu. Krasnolud nie poruszał się bardzo szybko, w związku z czym nadrobiliśmy stracony czas. Po drodze natknęliśmy się na rozrzuconą na naszej trasie magiczną sieć, która wcześniej wstawiona była w okno pokoju zajmowanego przez Złodzieja. Jako, że udało się nam w porę ją dostrzec, nie mieliśmy okazji poznania jej mocy, a ona sama trafiła do jednego z naszych plecaków. Po jakimś czasie Marv powiedział nam, że Krasnolud przeszedł przez duże pomieszczenie strzeżone przez kilkadziesiąt Molgrimów – dziwnych bestii, które znane są z zamieszkiwania Złoziemi czy innych mrocznych terenów Barsawii.

Niestety nasz Ksenomanta nie był w stanie stwierdzić w jaki konkretny sposób Złodziej uniknął ostrych szponów i dziobów tych stworów. Usłyszał jedynie dźwięk odkorkowania butelki, ale nie wiedział co było jej zawartością. Kiedy my doszliśmy do tego pomieszczenia po kilku chwilach stanęliśmy przed koniecznością cichego rozprawienia się ze stadem tych bestii. Wtedy właśnie Narvik powiedział, że czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze i głośno otworzył fiolkę po zużytym eliksirze. Żaden stwór nie ruszył w jego kierunku kiedy spokojnie przeleciał przez pomieszczenie. Chwilę później naśladując młodego Człowieka każdy z nas bezpiecznie przeszedł pomiędzy dziwnie uspokojonymi stworami.

Po kilku minutach Marv nas uciszył. Krasnoludzki Złodziej stanął i najwidoczniej czekał na swoich zleceniodawców. Kiedy w pełnej ciszy posuwaliśmy się do przodu, Dalbar szepcząc opisywał co widzi i słyszy za pośrednictwem swego ducha. Z przeciwległego końca tunelu do Złodzieja wyszła grupa Adeptów. Ku naszemu zdziwieniu, nie byli to wcale Poszukujący, a wykluczona z turnieju drużyna Pięciu Mieczy! Złodziej poczekał chwilę, aż z kolejnej odnogi wyjdzie trójka jego towarzyszy i przekazał Adeptom skradzione przedmioty oraz kosztowności. Powiedział przy tym, że ma nadzieje, iż jakiś tajemniczy pan Sor będzie usatysfakcjonowany.

W momencie kiedy Marv skończył opisywać te zdarzenia, zdążyliśmy dojść na odległość kilkudziesięciu metrów od pomieszczenia, w którym znajdowała się szajka Złodziei i najsilniejsza grupa Adeptów, których do tej pory mieliśmy okazję zobaczyć w akcji. Ta walka mogła być najbardziej epicką, spośród stoczonych przez nas do tej pory. Niestety albo na szczęście, miejsce miała jedynie potyczka słowna. Navrik dyskretnie prześlizgując się pod sufitem, zakradł się tak by obejmować wzrokiem całe pomieszczenie i rzucił zaklęcie uśpienia na obecnych tam Dawców Imion. Wszyscy po chwili leżeli niegroźnie w płynącej wokół brei.
Wzięliśmy przekazane chwilę wcześniej rzeczy skradzione Talibowi i zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, czy wypada odbierać Adeptom ich magiczne miecze. Pięć Mieczy nie było naszymi bezpośrednimi wrogami i nie chcieliśmy ich nimi uczynić. Zanim doszliśmy do konsensusu, ku naszemu zdziwieniu trójka z Adeptów poderwała się z ziemi. Chwile później już cała Piątka Mieczy była w stanie walczyć. Usłyszeliśmy od nich, że za chwile zawalą nam na głowę cały tunel i wiedzieliśmy, że są w stanie to uczynić zanim zdołamy ich obezwładnić. Musieliśmy zgodzić się na ich parszywą propozycję.

Wzięliśmy magiczny dywan i inne drobiazgi przekazane im przez Krasnoluda, a Pięć Mieczy zadowoliło się magiczną maską Taliba. Wspomniane drobiazgi były klejnotami wartymi małą fortunę, ale świadomość przegranej jakoś do teraz mnie nie opuszcza. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że Poszukujący także ich zaatakowali kilka dni temu, ale nie byli w stanie nic zdziałać. Piątka Adeptów po raz kolejny bez śladu odeszła w swoją stronę, a my po rozmówieniu się z travarskim Złodziejem wyszliśmy ze śmierdzących kanałów tego miasta.
Wizyta u Taliba poprawiła nam trochę humor. Mag powiedział, że czuje się już lepiej. Strata maski była dla niego ciężka, ale podobno nikt inny niż on nie będzie mógł skorzystać z jej mocy. W nagrodę za odzyskanie dywanu zgodził się pomóc nam w odzyskaniu przedmiotów, które skradli nam Poszukujący. Klejnoty podobno nie były własnością ill Archimonda więc mogliśmy je zatrzymać.

Talib poprosił nas przy okazji o odzyskanie jego maski w zamian za poważną kwotę stu sześćdziesięciu złotych monet na głowę każdego z nas. Następnego dnia w posiadłości Taliba miał odbyć się bal dla wszystkich uczestników turnieju, a dzień później kontynuacja turnieju. W trakcie imprezy Auraya miała zakraść się do tajemniczego Elviniela, u którego prawdopodobnie przechowywane były nasze rzeczy i je chyłkiem stamtąd wydostać. Przed zakończeniem zmagań turniejowych czekało nas więc jeszcze wiele przeżyć.

razan - 2011-06-07, 18:59

Złodziejska misja

Pułapka w trakcie Turnieju

Walka w Kaerze Nadzieja






W posiadłości Taliba miał miejsce wielki bal. Zebrało się wielu możnych Travaru, przybyli także zawodnicy biorący udział w Turnieju Drużyn. Niestety nie było wszystkich grup, gdyż Podążający oraz zakapturzeni osobnicy nie skorzystali z zaproszenia. Co prawda spotkanie z naszymi niedawnymi napastnikami mogłoby wywołać mały skandal w trakcie imprezy, niemniej ich nieprzybycie było w wyjątkowo złym tonie.

Podczas balu zapoznaliśmy się natomiast pobieżnie z Kamiennym Zespołem a nawet ze znamienitymi rajcami tego miasta. Wraz z nami bawiła się zatrudniona przez Taliba przebrana Wietrzniaczka, która udawała Aurayę. W tym czasie nasza prawdziwa przyjaciółka penetrowała dwór Elviniela w poszukiwaniu naszych skradzionych przedmiotów. Krok po kroku, wespół z przyzwanym przez Marva duchem, sprawdziła cały dom. Dzięki tej misji udało się odzyskać nam kilka z utraconych rzeczy, ale niestety żadnej z najcenniejszych tam nie było. Wydawało się, że magiczna broń Maruvila przepadła, podobnie jak nasze Eliksiry Ostatniej Szansy.

Następnego dnia z rana podążyliśmy jednak za jedną ze wskazówek odnalezionych przez małą Wietrzniaczkę. Do jednego ze Zbrojmistrzów Travaru został oddany berdysz Marva. Niestety słowo Zbrojmistrza, że zbada tajniki powierzonego mu przedmiotu było cenniejsze niż zapewnienia, że należy on do nas. Nie chcąc doprowadzać do walki z niewinnym Dawcą Imion, skierowaliśmy się na pole turniejowe.

Kiedy wszystkie grupy były już na swoich miejscach, zabrzmiał gwizd i dalsza trasa dla Kamiennego Zespołu została otwarta. Kilka minut później ruszyliśmy my, a po nas zapewne pozostałe dwie drużyny. Szybko natrafiliśmy na pierwszą z pułapek, którą Auraya zaczęła sprawnie rozbrajać. Poszło jej to nad wyraz łatwo i po chwili dotarliśmy do kolejnej. Tutaj Wietrzniaczka zauważyła już, że coś jest nie tak. Większość przeszkód i mechanizmów została przez kogoś już wcześniej zablokowana.

Wiedzieliśmy co to znaczy. Ktoś starał się nam w nieuczciwy sposób pomóc wygrać. To było być może nie w porządku w stosunku do naszych konkurentów, ale postanowiliśmy skorzystać ze wsparcia, którego zapewne udzielił nam Talib w ramach odwdzięczenia się za naszą przysługę. Żwawo pobiegliśmy dalej mijając stado krwawych małp, bojących się zbliżyć do któregokolwiek z nas. Po kolejnej „unikniętej” pułapce czekał nas jednak zawód. Na naszej trasie zaktualizował się jakiś glif strażniczy, a pochylnia pod nami sprawiła, że nikt oprócz Navrika i Aurayi nie był w stanie się zatrzymać i wszyscy spadliśmy w dół.
Na końcu śliskiej kamiennej trasy, gdzie żadne z nas nie złapało oparcia, otworzyła się brama astralna, przez którą przelecieliśmy. Auraya i Navrik dobrowolnie udali się za nami. Otrząsnąwszy się po bolesnym upadku rozejrzeliśmy się po sali. Powietrze wokół było suche, a wykute w kamieniu ściany przypominały nam nasz stary kaer. Przestrzeń astralna wokół była spaczona, ale nie splugawiona…

Przemierzając korytarze usłyszeliśmy jakieś odgłosy. W jednym z pomieszczeń czekali dziwni zakapturzeni członkowie czwartej z drużyn biorących udział w turnieju. Kiedy zrzucili płaszcze było wreszcie wyraźnie widać, że zgodnie z naszymi podejrzeniami są to ghule. Nadal nie zachowywali się agresywnie i nawet chcieli poczęstować nas jakimś gulaszem, który sami spożywali. Na nasze pytanie gdzie jesteśmy, odpowiedzieli nam, że w domu ich pana, który wreszcie kazał im też tutaj przybyć. Brzmiało to niepokojąco, ale pozostawiliśmy te stwory i poszliśmy dalej zwiedzać podziemia.

Idąc jednym z dostępnych korytarzy dotarliśmy do miejsca gdzie ukazała się nam natura zagrożenia, które się tu czaiło. Ciała kilkorga Dawców Imion, którzy w jakimś niedawnym czasie musieli popełnić samobójstwo sugerowały, że w pobliżu może przebywać Horror. Jeśli był to element Turnieju, to jego organizatorzy byli jednak szalonymi Dawcami Imion. Przemierzaliśmy inne fragmenty podziemi, które wyglądały na opuszczony kaer. Nie będę opisywał Wam wrażeń jakie zrobiły na nas pozostałości po jego dawnych mieszkańcach, ale powiem, że w nasze ręce trafiło kilka cennych pamiątek po tej nieszczęsnej społeczności, wskazujących na wielki kunszt jej przedstawicieli i bogactwo jakie musieli posiadać przed Pogromem. Smutne to zaiste, że raptem jedna istota była w stanie zniszczyć tak wiele.
Skoro wspomniałem o tej istocie, napiszę od razu, że oczywiście spotkaliśmy sprawcę całego zła, które miało miejsce przed naszym przybyciem do kaeru. Zbudowany z wijących się robali stwór, zamknięty w dziwacznej zbroi płytowej, wisiał przyczepiony na ogromnym słupie w jednym z pomieszczeń kaeru. Próbował zacząć z nami dyskutować, ale naszą odpowiedzią było posłanie w jego kierunku kilku strzał i zaklęć. Navrik czym prędzej poleciał ze swymi mieczami by dosięgnąć Horrora, ale po chwili krzycząc i trzymając się za twarz padł na ziemię. Krew leciała z nieszczęśnika, a skóra na głowie, dłoniach i niewidocznych pod zbroją częściach ciała zrywana była zeń płatami. Wokół zaroiło się też od żywotrupów i innych sługusów bestii. Po otrzymaniu kilku strzał i użyciu kilku swoich mocy, Horror zaśmiał się i rozmył w powietrzu, przenosząc się zapewne do przestrzeni astralnej.

Czym prędzej zebraliśmy tych z nas, którzy nie mogli samodzielnie uciekać i skryliśmy się w zamkniętej za wielkimi wrotami bibliotece kaeru. Ta była zdecydowanie większa niż w naszym dawnym schronieniu, ale niemal całkiem pozbawiona woluminów. Niemal, gdyż pośród dziesiątek ciał Dawców Imion, leżała samotna wielka księga opisująca historię tego miejsca. Ku zdziwieniu moich towarzyszy kaer nosił Imię „Nadzieja”. Powiedziałem zszokowanej drużynie, że czytałem o co najmniej dwóch kaerach tak nazwanych, które nie były naszym dawnym domem, ale niepokój kazał im przewertować księgę w poszukiwaniu wzmianek o swoich krewnych.

Z lektury starego foliału dowiedzieliśmy się w jakim czasie Horror dostał się do Kaeru i jak powoli zatruwał jego życie, dyskretnie mordując Dawców Imion. Potem zaś, kiedy urósł w siłę, wraz ze zgromadzoną armią ożywieńców zaatakował frontalnie. Obrona była skazana na niepowodzenie i jedynie kilkudziesięciu Dawców Imion zdołało ukryć się przed jego gniewem. Jedyna osoba, która zdołała zranić Horrora w momencie tego wysokiego poziomu magii, uczyniła to gryząc go swą sztuczną szczęką z orichalkowymi zębami. Po ukryciu się niedobitków w wielkiej bibliotece, szczęka ta została wprawiona w obraz wiszący na ścianie i użyta do rytuału, który pozwalał w pewnym sensie związać stwora.

Kiedyśmy to przeczytali, do drzwi biblioteki załomotał jeden ze sługusów Horrora, który rzekł, że jego pan życzy sobie abyśmy zniszczyli wiszący na ścianie obraz, o którym czytaliśmy. Zignorowaliśmy to i dalej czytaliśmy kronikę. Sprytnie ukryty tekst, który jednak zdołaliśmy odczytać, pozwolił na ustalenie, że mag użył zarówno magicznej już wtedy szczęki, jak i siły życiowej pozostałych Dawców Imion aby uwięzić bestię w Kaerze, lecz nie pozwolić jej wtargnąć do tego pomieszczenia. Navrik odnalazł nawet księgę czarów wspomnianego maga, ale więcej podpowiedzi jak go pokonać nie znaleźliśmy.

Zrezygnowani zastanawialiśmy się jak wywabić Horrora z przestrzeni astralnej kiedy na zewnątrz dało się słyszeć rozgardiasz, którym nie była próba wtargnięcia do biblioteki. Rzuciłem się przodem wołając, że to odgłosy czyjejś walki. Kiedy wybiegliśmy z pomieszczenia, ujrzeliśmy na ziemi kilka pokiereszowanych ciał Orków i ledwo żywego znajomego Trolla trzymającego w ramionach Horrora. Bestia pomimo schwytania jej w objęcia, wyrywała się przebijając Dawcę Imion jakimiś wyrastającymi z niej kolcami. Zakrwawiona Orkowa Ksenomantka słabym głosem rzekła, że Horror będzie w tej przestrzeni jeszcze tylko kilka uderzeń serca.

Nie było nam wiele więcej potrzeba. Podbiegłem z Navrikiem i zaczęliśmy ciąć naszego przeciwnika. Niestety jego pancerz był wytrzymały i moja broń odbijała się od niego bez większego efektu. Horror w tym czasie po raz kolejny użył swej mocy i zerwał ciało z nieszczęsnego Navrika, a chwilę później przywołał wokół siebie raniące nas śmiertelne opary. Wtedy w stwora pomknęły szybko trzy bełty z kuszy. Mirim użyła Magii Krwi i zadała sobie dwie rany aby jej strzały były bardziej celne. Ten wrogi Pasjom czyn odniósł skutek i magiczne ogniste strzały Łuczniczki przeszły bez oporu przez zbroję Horrora by wybuchnąć z wielką mocą. Bestia się zatoczyła, jej pancerz eksplodował i rozleciał się na kawałki, a ona sama padła bez życia.

Wraz z krwawiącym Wojownikiem oraz Marvem odciągnęliśmy prędko leżących wokół Orków i Trolla z rejonu działania plugawej magii naszego przeciwnika. Ci z członków Kamiennego Zespołu, którzy jeszcze żyli zostali opatrzeni przez Liliannę i dotknięci za jej pośrednictwem przez Garlen. Wobec bardziej pechowych Narvik mógł nadal użyć swojego zaklęcia, które pozwalało na przywrócenie życia w krótkim czasie od jego utraty. Po kilkunastu minutach byliśmy wraz z naszymi tymczasowymi towarzyszami broni z powrotem w pionie.

Po zweryfikowaniu naszej sytuacji i ponownym zajrzeniu do kroniki kaeru ustaliliśmy, że znaleźliśmy się na terenie Złoziemia, o co najmniej 4 dni drogi od Travaru. Dodatkowym niuansem był brak wody i jedzenia, którego wzięliśmy jedynie odrobinę. Co gorsza, nasze pojawienie się tutaj nie było częścią Turnieju i prawdopodobnie został on do tej pory wygrany przez Podążających.
W nastrojach dalekich od idealnych dwie grupy Adeptów wyruszyły w ciężką drogę powrotną.

razan - 2011-06-15, 14:12

Złoziemie

Magiczny Miecz





Podróż sama w sobie była ciężka. W miejscu, w którym leżał kaer bezustannie panowały paskudne burze piaskowe i ludzkie oko sięgało jedynie na kilkadziesiąt metrów, a elfie niewiele dalej. Słońce tylko czasami przebijało się przez ten pył na tyle mocno aby ukazać nam kierunek marszu. Kilkukrotnie w takich momentach niestety orientowaliśmy się, że idziemy w złą stronę. Problem w postaci braku wody i jedzenia był uciążliwy, ale sprytne wykorzystywanie czarów Aurayi pozwalało na zwilżenie ust i zebranie resztki sił na nadchodzące dni.

Podczas pierwszego z noclegów spotkało nas coś czego się nie spodziewaliśmy w tym miejscu. Maruvil wraz z kilkoma innymi osobami znowu obudzili się ze słabym oddechem i napadami kaszlu. Po kolejnym zaleczeniu objawów zatrucia nasz Ksenomanta stwierdził, że to może być jednak jego wina. Niemożliwym było by to trucizna Podążających sprawiała nam nadal takie kłopoty. Marv przypomniał jednak, że problemy z zatruciami zaczęły się niedługo po tym jak przywoływał ducha, co mu niestety nie wyszło. Zaryzykował stwierdzenie, iż może to być jednak jakaś klątwa, która wisi przez to nad nim, bądź nad nami wszystkimi.

Podczas kolejnego z postojów Auraya została zaatakowana przez plugawego robala podobnego do tych widzianych lata już temu w naszym Kaerze Nadzieja. Obyło się bez ogromnych problemów z pozbyciem się stwora, ale upewniliśmy się, że żadne miejsce nie jest dla nas bezpieczne w tych terenach. W każdej chwili mogło zaatakować nas coś niezauważalnego i bardziej niebezpiecznego.

Idąc tak przez kilka dni, mi oraz moim przyjaciołom zaczęły dawać się we znaki dalsze trudy podróży. Przeszkadzało nam osłabienie, brak wody i rany na stopach, które pojawiały się nieraz już chwilę po zejściu z przyzywanych przez Marva duchowych rumaków. Rumaki te, będąc co prawda duchami, zachowywały się niespokojnie wchodząc na któryś z ostrych kamieni i próbowały nas często zrzucać. Okruchy te, które leżały niemal wszędzie przeszkadzały nie tylko Dawcom Imion. Podróżując w ten sposób, coraz częściej zdarzało się mdleć niektórym z nas.

Nie wiem ile czasu byłem osłabiony, kiedy doszła do mych uszu gorąca dyskusja. Jakieś dwie mile od nas znajdowała się magiczna bariera, za którą spoczywał jakiś miecz. Magia jednego albo drugiego zwabiła tam całą chmarę mrocznych konstruktów Horrora wyglądających jak wielkie czarne modliszki, które próbowały sforsować osłonę. Płomienie wybuchały za każdym razem odpychając stwory, ale nie wiedzieliśmy od jak dawna się tak dzieje i jak długo tarcza ta będzie działać. Marv posłał jednego ze swoich duszków na zwiad i po jakimś czasie zdał nam sprawozdanie o tym jak wygląda przedmiot skrywający się za osłoną.

Był to piękny jednoręczny miecz, którego ostrze wykonano z czarnego kryształu i ozdobiono serią srebrnych runów. Z opowieści o magicznym orężu, jakimi podczas szkoleń raczyła mnie mistrzyni Tisquiltlessa w Throalu wywnioskowałem, że może to być legendarna Szrama Nocy, którą stworzył podczas pogromu pewien Ksenomanta. Nic więcej nie wiedziałem o tym mieczu, podobnie jak moi towarzysze, spośród których kilkoro też słyszało o nim. Postanowiliśmy z Wojownikami wydobyć tę potężną broń, ale wtedy rozgorzała gorąca rozmowa.

Kamienny Zespół uważał, że samobójstwem jest porywanie się na coś takiego i to jeszcze na Złoziemiu, z którego przyjdzie nam będąc rannymi długo wracać do cywilizacji. Troll bardzo spokojnie wyłuszczył nam, że starając się wydostać tę broń zwabimy paskudne stwory, a jego drużyna nie będzie miała wyboru i pomagając nam prawdopodobnie także padnie. Sprzeczka od rzucania spokojnych argumentów bardzo szybko przeszła w poważną kłótnię. Zanim się obejrzeliśmy dwie drużyny, które niedawno stawały ramię w ramię walcząc ze wspólnym wrogiem, były do siebie nastawione bardzo nieprzychylnie.
Zanim jednak zaczęliśmy przygotowywać się do ataku, w pobliżu pojawił się jakiś inny dziwny stwór, który jął ciskać w nas piorunami. Kreatura składała się jedynie z trzech długich nóg i zawieszonej pod nimi, wyposażonej w dziesiątki oczu głowy. Tym razem z Marvem pognałem ubić potwora, co zresztą udało mi się dosyć łatwo. Ciosy najwyraźniej musiały być niezwykle celne by ominąć piorunowy pancerz stwora, gdyż Dalbar po zadaniu na odlew swoich uderzeń, za każdym razem był rażony wyładowaniami elektrycznymi. Moje dwa proste sztychy natomiast odniosły sukces i zabiły stwora. Niestety jeden z mieczy ugrzązł mi w jego głowie i zanim zdołałem wyciągnąć go spośród oczu konstrukta, jego ciało wybuchło mi prosto w twarz.

Otrząsnąwszy się po tym porażeniu, po chwili musiałem przygotować się na starcie z pędzącymi już w naszym kierunku modliszkami. Umiejętne parowanie ciosów i celne cięcia pozwoliły mi na dzielne stawanie pośród wrzawy. Niewiasty z mojej drużyny, które podczas sporu były przeciwne próbie odzyskania miecza wbiegły za barierę. Harag próbując zrobić to samo, w niemiły sposób przekonał się, że tarcza wyczuwa intencje osób przechodzących przez nią i nie dopuści do broni Dawców Imion, którzy chcą ją wziąć dla siebie.

Ramię w ramię z Navrikiem, kładliśmy kolejne modliszki, ale ich liczba zdawała się nie zmniejszać. Grupa Orków i Trolla zniknęła nam z oczu jakiś czas wcześniej odciągając kilka stworzeń z dala od nas. Uniknąłem potężnych szczypiec paskudnego owada i wbiłem mu mą rodową klingę prosto w czaszkę, kiedy niestety zwrócił na mnie uwagę inny z konstruktów. Oprócz bowiem modliszek, do ataku na nas dołączyły kolejne trójnogie stwory, które wprowadzały większy zamęt ciskając wszędzie błyskawicami. Dwie z nich uderzyły we mnie i osunąłem się bezwładnie na ziemię.

Kiedy się obudziłem, wszystkie konstrukty w okolicy były już pokonane, a magiczny miecz był w naszych rękach, najwidoczniej wydobyty jakoś zza bariery. Po Kamiennym Zespole nie było śladu, poza ciałami zabitych przez nich modliszek. Widocznie ich drużyna uznała, że samotnie zwracają na siebie mniejszą uwagę i postanowiła poszukać drogi do Travaru na własną rękę.

Opatrzyliśmy swe rany i także ruszyliśmy przed siebie. Za dwa dni Podążający mieli odebrać topór Marva od Zbrojmistrza i mieliśmy mało czasu na odzyskanie go.

razan - 2011-06-21, 14:09

Klątwa

Spotkanie z Podążającymi

Golem





Mieliśmy niezmiernie dużo szczęścia podczas powrotu ze Złoziemia. Na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności dotarliśmy bezpiecznie do terenów położonych opodal Travaru. Na dodatek dowiedzieliśmy się, że na terenie nawiedzonej farmy położonej kilka dni drogi od miasta mieszka wielki znawca tematyki klątw. Był on nam potrzebny coraz bardziej.
Dalbar od dłuższego czasu wyrażał zaniepokojenie, że to duch którego próbował przyzwać onegdaj odpłacił mu się klątwą, skutkującą nasze ciągłe zatrucia. Przypomniało nam się, że ratując kiedyś przed wpływem śmiertelnej trucizny kapitan t’skrangowego parostatku, Marv uzyskawszy wiedzę o trującym duchu z innej przestrzeni astralnej także jego próbował przyzwać. Niestety nie udało mu się tego uczynić, ale wtedy nic nie wskazywało na jakieś reperkusje niepowodzenia. Problemy, jak zapewne pamiętacie, zaczęły się jakiś czas później.

Tymczasem wróciliśmy w okolice zamieszkałe przez Dawców Imion i zaplanowaliśmy spotkanie z drużyną Podążających. Pomimo niechęci niektórych moich przyjaciół postanowiliśmy spokojnie z nimi porozmawiać a nie toczyć walkę. Okazało się ostatecznie, że nasi byli konkurenci przewidywali, że możemy chcieć ich zaatakować i przygotowali się na ciężką walkę. Nie udałoby się im prawdopodobnie nic wskórać, ale nie mieliśmy okazji tego sprawdzić. Napiętą sytuację rozwiązaliśmy samymi słowami, a Podążający oddali nam większość skradzionych rzeczy. Kilka z eliksirów zostało przez nich zużytych, no i widzieliśmy jak tarcza Navrika została zniszczona podczas finału Turnieju.

Młoda dziewczyna, która wciąż kręciła się w pobliżu tej grupy szyderczo rzuciła nam kawałki tarczy. Podejrzliwy Navrik, który sam ją zrobił jeszcze w Kaerze Nadzieja, spostrzegł jednak, że drewno wygląda inaczej niż te, które on osobiście zbierał i impregnował. Podła dziewczyna zachowała sobie jego przedmiot wzorca, ale zanim się zorientowaliśmy już jej nie było. Przed odejściem zdążyła jednak rzucić wyzwanie do pojedynku Liliannie, która wcześniej zachowywała się wobec niej agresywnie. Uspokojona przez brata Powietrzna Żeglarka nie podniosła rękawicy.

Uspokoiwszy się, podążyliśmy w kierunku nawiedzonej farmy. Słyszeliśmy, że w miejscu tym już po Pogromie działy się straszliwe rzeczy, a także, że była ona jakoś powiązana z przygodami Tarcz Barsawii. Mieszkał na niej teraz Ork o przenikliwym wzroku, który mógł nam pomóc w rozwiązaniu problemu Maruvila. Zgodnie z jego poleceniem pilnowaliśmy Wojownika kiedy ten zasnął, a gdy nagle zaczął kasłać przez sen spojrzeliśmy w przestrzeń astralną. Czar Navrika pozwalał robić to każdemu z nas, jakbyśmy posiadali odpowiednie talenty.

Z ust śpiącego wychodziła eteryczna hydra, która ziała we wszystkie strony trującymi oparami. Była to ewidentnie materializacja klątwy ciążącej na pechowym magu. Po obudzeniu Marva i rozmowie z Orkiem dowiedzieliśmy się o jedynym remedium, które się nasuwało. Należało potraktować Wojownika antidotum na truciznę ducha, którego nie udało się przyzwać Maruvilowi. Jak pisałem jakiś czas temu, odtrutką tą było jedynie serce ziejącej lodem hydry, więc zapowiadało się długie polowanie.

Załatwiliśmy więc niemal wszystkie nasze sprawy w Travarze. Po rozmowie z Talibem ill Archimondem, Lilianna zaczęła szukać nowego nauczyciela. Zmiany, które ostatnio zaszły w jej spojrzeniu na świat sprawiły, że przestała uznawać ścieżkę Trubadura za jej przeznaczoną i wymarzyła sobie zostanie Kusznikiem. W „Rogach Gargulca” spotkaliśmy Człowieka, który podążał nietypową dyscypliną Obieżyświata. Powiedział nam, że skontaktuje Lili ze swoim przyjacielem, jeśli my pomożemy mu dostać się w okolice Głębi Glenwood, gdzie licznie mieszkają Wietrzniaki, a Auraya chciała się udać od dawna. Zgodziliśmy się, widząc szansę przyrządzenia dwóch pieczeni na jednym ogniu.

Znaleźliśmy po jakimś czasie statek powietrzny, na którym mogliśmy przelecieć większość trasy w tamte rejony Barsawii. Koszt miał być spory, ale w końcu spieniężyliśmy dużą część ostatnio zdobytych kosztowności. Niestety krasoludzki kapitan dowiedziawszy się kim jesteśmy powiedział, że takich podłych person nie chce mieć na pokładzie. Wielkie było nasze zdziwienie, więc spytaliśmy się co złego słyszał o Drużynie Kaeru Nadzieja. Odpowiedział, że pochodzi z klanu Krasnoludów mieszkających w Górach Throalskich. Słyszał, że zdradziecko zdobyliśmy dla Barona tego klanu magiczny młot, przez który na małą baronię od jakiegoś czasu napada potężny golem.

Wiedzieliśmy już o co chodzi i że nasze ostrzeżenia na nic się nie zdały. Golem, któremu sprytnie odebraliśmy Błogosławieństwo Upandala, opłacone śmiercią Haraga musiał wyjść z kopalni. Decyzja była szybka. Kapitan za darmo zabrał nas na pokład, byśmy mogli polecieć z nim w Góry Throalskie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że plotki nie przedstawiały całości sytuacji. Cala baronia była zniszczona. Wyglądało jakby Pogrom po raz kolejny przeszedł przez te tereny. Wśród zburzonych zabudowań bielały kości Krasnoludów. Jedyne ślady życia widać było przy odległej od zniszczonego kasztelu ścianie skalnej.

Z małej jaskini unosił się dym i mieszkali tam nieliczni ocaleni mieszkańcy baronii. Przewodząca nimi kobieta opowiedziała nam historię ataku golema, zabijającego wszystkich począwszy od barona, który onegdaj nas stąd wygnał, a skończywszy na jego doradcy, któremu oddaliśmy pradawny młot. Niemniej my pamiętaliśmy ostatnie słowa krasnoludzkiego maga i wiedzieliśmy, że to on mógł sterować tą rzezią. Nikt nie widział jego śmierci, a jedynie po zawaleniu się wieży założono, iż także zginął.

Przygotowaliśmy się na walkę zarówno z golemem, jak i z Ksenomantą, który wciąż mógł być żywy. Lilianna została odziana w najmocniejsze zbroje, wzmocniona czarami magów i mocą głosiciela Thystoniusa. Miała tak przygotowana przyjąć na siebie uderzenia stwora, mocą Talentów odciągając jego uwagę ode mnie i od Wojowników. My w tym czasie mieliśmy się z nim sprawić, podczas gdy pozostali mieli uważać na maga.

Zgodnie z planem, kiedy podeszliśmy pod kasztel, wyskoczył zeń golem i pognał ku nam. Potężna istota rzuciła dwa ogromne głazy, które połamały żebra Mirim, a następnie rzuciła się na nas. Moje ciosy, które weń trafiły byłyby uznane za najczystsze i najdoskonalsze w każdym z turniejów. Niestety golem nawet ich nie zauważył. Jego z kolei byłyby w stanie zburzyć ścianę fortecy i odrzucały Lili na odległość kilku metrów. Na szczęście, oprócz nabicia siniaków, nie mogły jej w żaden sposób zagrozić. W tym czasie mocarne uderzenia Maruvila i Navrika gładko miażdżyły skorupę niepokonanego do niedawna stwora.

Zanim się obejrzeliśmy, przeciwnik leżał zdruzgotany. Śladu maga nie było nigdzie widać, a przeszukanie kasztelu nie pozwoliło go odnaleźć. Walącą się wieżę sprawdziliśmy dzięki Aurayi, która poprosiła ducha żywiołu ziemi o uprzątnięcie jej z gruzu. Przy jedynych zwłokach w przestrzeni astralnej leżał magiczny młot. Widocznie były doradca barona, także umarł zanim mógł wprowadzić swój niecny plan – jakikolwiek by on nie był – w życie. Dzięki Marvowi wydostaliśmy cenny przedmiot i oddaliśmy go HRR. Pozdrowiliśmy niedobitków i życzyliśmy im udanej odbudowy baronii, a następnie polecieliśmy statkiem powietrznym do Throalu.

W mieście spędziliśmy kolejne kilka dni. Zahaczyłem o „Kiść Winogron”
i zapytałem się piękną Kathieri o Aileę, lecz ta nie wiedziała gdzie przebywa przecudna niewiasta. Kiedy robiliśmy niezbędne zapasy Harag udał się do Kuźni Morholda gdzie wspaniałomyślnie złożył zdobyty młot. Tam mógł się przydać w większym stopniu niż w trakcie naszych podróży. Starszy kuźni bardzo docenił ten gest i w zamian podarował HRR młot należący do niego, który także był pobłogosławiony przez Upandala.

Byliśmy wreszcie gotowi wyruszyć do Głębi Glenwood by spełnić zachciankę Aurayi. Mała Złodziejka zdecydowała się rozpocząć także ścieżkę Mistrza Wiatru – dyscypliny, będącej wietrzniackim odpowiednikiem Wojownika. Ilekroć mówiłem jej, że nie nadaje się na coś takiego, odpowiadała mi, że nie mam pojęcia o Wietrzniakach i atak z zaskoczenia jest ich stałą taktyką. Cóż… Gdyby mnie mała istota zaatakowała w plecy i nie zdołała zabić, nie miałaby szansy na drugi cios. Myślę często, że Wojownicy nie mają pojęcia o tym jak prawdziwa walka powinna wyglądać. Niemniej, taki sposób jej prowadzenia z innym Dawcą Imion, jest według mnie prawdziwym jej zaprzeczeniem.
Tako rzecze Zaratustran.

razan - 2011-08-01, 16:38

Burza

Głębia Glenwood

Zawartość tajemniczej skrzyni




Lecieliśmy do Głębi Gleenwood drakkarem zaprzyjaźnionego Krasnoluda. Na szczęście dla niniejszego dzieła, Pasje starają się od dawna uczynić nasze życie ciekawszym, toteż w trakcie rejsu rozpętała się potężna burza. Nie mogąc jej ominąć, statek skierował się do tak zwanego oka cyklonu. Faktycznie po przebiciu się przez sferę niebezpiecznych chmur, trafiliśmy w rejon gdzie żeglowanie było możliwe. Niestety, w podobny sposób schroniło się tam przed wichurą „niewielkie” stado espagr. Zwierząt było tam parę setek i jak to charakterystyczne dla tego gatunku, od razu nas zaatakowały. Wszyscy, którzy mogli rzucili się do walki ze stadem, ale po kilku chwilach widać było, że jest ich za dużo.

Żeglarze zaczęli wiosłować co sił w rękach, aby zdołać wlecieć w chmury po przeciwnej stronie oka cyklonu. Jako Powietrzny Żeglarz mogłem im pomóc, ale ważniejsze było osłanianie ich pleców. Odbijałem ogony jaszczurów, które próbowały mnie trafić w głowę, zręcznie unikałem ich szponów i umiejętnie zasłaniałem Dawców Imion zaabsorbowanych wydostawaniem nas z tego piekła. Navrik i Marv kładli co chwilę kolejne zwierzęta, ale sami także co jakiś czas otrzymywali od nich rany. Zanim jednak zaczęło braknąć im sił, statkiem mocarnie zatrzęsło, co było znakiem, że wlecieliśmy znowu w sferę huraganu.
Dzięki zręczności i obyciu w niebezpiecznych sytuacjach udało się nam wszystkim utrzymać na pokładzie. Espagry w jednej chwili nas opuściły i jedynym przeciwnikiem pozostały rozszalałe żywioły. Przeciwnik ten był wymagający, ale nie zdołał pokonać dzielnej załogi okrętu wspieranej przez Liliannę i moją skromną osobę. Trudno powiedzieć ile czasu minęło, ale z poszarpanymi żaglami, porwanym olinowaniem i popękanymi tu i ówdzie innymi elementami statku, dotarliśmy w końcu do granic Głębi Gleenwood. Statek wymagał gruntownych napraw, więc kapitan pozostawił nas przy zajeździe położonym niedaleko rzeki i lasu, a sam wrócił do Throalu.

W karczmie zapoznaliśmy się z grupką Trolli przybyłych w te okolice na handel, a także z bandą dzikich Ludzi, którzy w tym samym celu wyszli z pobliskich lasów. Zanim spędziliśmy spokojnie noc, do przyległej przystani podpłynął statek handlowy t’skrangowego Domu Ishkarat, który wymienił przyniesione przez Trolle i Ludzi skóry oraz futra na pieniądze i inne dobra. Korzystając z tej okazji Lili sprzedała oczy jaszczurów błyskawic, które kiedyś zdobyliśmy. Dostała za nie całe 200 srebrników, a także ciekawą bransoletę z kryształu, w której pływała mała rybka wyglądająca niemal jak żywa.
Ludzie z uwagi na niewybredny żart Navrika nie mieli ochoty prowadzić nas nad jezioro, do którego zmierzał Brzeszczot – Obieżyświat, o którym niedawno Wam pisałem. Z ranka udaliśmy się w las bez żadnego przewodnika. Nie wiem doprawdy czemu ta okolica jest tak niebezpieczna. Nawet Złoziemie by się nie powstydziło takimi zagrożeniami, jak malownicza Głębia Gleenwood. Poza typowymi problemami, które się wiążą z podróżą przez dziki las, my spotkaliśmy hordę bog gobów – dziwnych stworów wyglądających niczym zrobione z gliny. Dzięki magii niektórzy z nas nauczyli się ich bełkotliwie brzmiącego języka, co pozwoliło usłyszeć, że chcą odzyskać swoją magiczną wodę. Koniec końców okazało się, że bog goby poszukiwały właśnie bransoletki, którą dopiero co otrzymała Lili. Oddaliśmy ją stworzeniom, a te sobie spokojnie poszły w swoją stronę.

Kolejnej nocy spostrzegliśmy jeszcze dziwniejszą rzecz. Wartował akurat Navrik, kiedy dostrzegł po drugiej stronie pobliskiej rzeki jakąś osobę. Dawca Imion próbował wyciągnąć za pomocą liny z hakiem coś co leżało na dnie. Zauważywszy jednak światło z naszego obozu, porzucił swoje plany i uciekł. Rankiem my postanowiliśmy zbadać zawartość nurtu. Okazało się, że na dnie spoczywa wielka metalowa skrzynia. Obwiązawszy liną wyciągnęliśmy ją na brzeg.

Lilianna zainteresowała się zdobieniami ukrytymi pod warstwą glonów i brudu więc zaczęła wycierać szmatką naszą zdobycz. Nagle od frontu skrzyni oderwał się zahaczony przez Powietrzną Żeglarkę kawałek metalu. Była to mała zdobiona w dziwny sposób pieczęć. Kiedy Navrik z Maruvilem zaczęli ją oglądać, szybko odgadli, że pieczęć ta służyła do więzienia jakiejś istoty właśnie w tej skrzyni. Sekundę później kawałek metalu rozpadł się na kawałeczki. Była to ta sama chwila w której wieko od skrzyni zaczęło się podnosić. Pasma ciemności uformowały się w postać mrocznego ducha, który wściekle zapytał kto zdjął pieczęć z jego zamknięcia.

Harag jak zwykle bez pomyślunku odpowiedział że to on, chcąc obronić Lili przed gniewem istoty. Faktycznie tak się stało, bo duch zaatakował jego. Złapał go za szyję i dosłownie wyssał z niego część sił życiowych, pozostawiając wielką opuchliznę. Chwilę później cała nasza Drużyna atakowała agresywny byt astralny, a ciosy Navrika, Maruvila i moje byłyby śmiertelne dla wszystkiego co żyje. Niestety nie wyglądało na to by duch zwracał na nie w większym stopniu uwagę. Dzięki swoim mocom, przekazywał po chwili zadane mu obrażenia mym przyjaciołom, wysysając dodatkowo siły witalne z Haraga i Lilianny także już przez niego pochwyconej. Minęło kilkadziesiąt sekund morderczej walki, a wyglądało na to, że nie jesteśmy w stanie zagrozić duchowi, podczas gdy on doprowadził każdego z nas na granicę śmierci.

Maruvil chwycił się ostatniej szansy jaką mieliśmy. Jako, że to w jego ręku rozpadła się pieczęć, która miała władzę nad duchem, Ksenomanta rozkazał mu zamknąć się w skrzyni, z której wyszedł. Uwierzcie, że byliśmy zszokowani, kiedy ten po prostu wykonał polecenie Marva. Nie wiedzieliśmy na jak długo nasz przyjaciel zdobył panowanie nad duchem, więc musieliśmy szybko wymyślić co możemy zrobić. Czuliśmy się coraz słabsi a roślinność wokół skrzyni zaczęła nagle obumierać. Był to znak, że duch leczy resztki obrażeń jakie mu zostały. Nie pozostało nam nic innego jak wygnać ducha do jego macierzystego zaświatu. Było to polecenie, które większość istot astralnych jest chętna spełnić i nie inaczej było z naszym przeciwnikiem. Rozpłynął się w powietrzu i ślad po nim zaginął.

Nie mogliśmy targać ze sobą wielkiej skrzyni przez gęsty las toteż postanowiliśmy ją zostawić za sobą. Po raz kolejny tego dnia ogarnęło nas wielkie zdziwienie, gdyż skrzynia nie chciała nas opuścić. Jej metalowe nogi się wydłużyły i podążyła za nami. Mieliśmy więc nowego kompana, który słuchał się Marva i był wytrzymały na wszelki trud i przeciwności. A w Głębi Gleenwood zapewne wiele ich miało nas jeszcze spotkać… Rzeki do przekroczenia, agresywni mieszkańcy puszczy, dzikie zwierzęta. O tym wszystkim napiszę Wam wkrótce.

Mika - 2011-08-02, 20:23

Witajcie Dawcy Imion ras wszelkich. Niech Was pseudonim mój nie zmyli, oto przed Wami stoi Auraya Płomiennowłosa, wietrzniak niewielki wzrostem ale wielki duchem (przynajmniej taką mam nadzieję ;) ) Zapoznaję się od dłuższego czasu z kroniką Zara i czasem moja wietrzniacka krew się gotuje, ile to nieścisłości i patetycznego JA. W związku z tym postanowiłam zrobić coś, czego żaden Złodziej normalnie nie robi - opublikować część moich zapisków i notatek. Zacznę od wyprawy do lasu Glennwood, jako, że była ona specjalnie dla mnie podjęta. Oczywiście tajne informacje nie ujrzą światła dziennego... Czytajcie więc i poznajcie nasze losy z perspektywy 35-cio centymetrowego wietrzniaka :)
Mika - 2011-08-02, 20:58

Prolog
Spotkanie ze starym znajomym...


Las Glennwood już od dawna był moim celem. Podróżując z przyjaciółmi zapragnęłam być bardziej przydatna w walce bo, nie oszukujmy się, ta zdarza się nader często. Usłyszałam o Mistrzach Wiatru, wietrzniakach, którzy świetnie władają bronią, atakując jak Złodziej z zaskoczenia i wykorzystując maksymalnie dany im od Pasji dar lotu. Rozmarzyłam się przy tych opowieściach... Dawcy Imion zazwyczaj ignorują Wietrzniaki, uważając, że ze względu na swój niewielki wzrost, są średnio skuteczne w walce. Chcę udowodnić im, i sobie w szczególności, że potrafię władać mieczem równie sprawnie, co Człowiek czy Troll! Spotkanie obieżyświata Brzeszczota było prawdziwym darem losu bo jego celem było właśnie Glennwood.

Szukając w Trawarze statku powietrznego, który choć trochę przybliżyłby nas do celu podróży trafiliśmy na statek dowodzony przez krasnoluda imieniem Farhold. Początkowo zgodził się nas przewieźć, gdy jednak dowiedział się, kim jesteśmy gwałtownie zmienił nastawienie, zdanie i światopogląd i w ogóle odniosłam wrażenie, że najchętniej by na nas napluł. Wszyscy byliśmy w szoku. Co też takiego zrobiliśmy temu biednemu Dawcy Imion? Nasza dociekliwość szybko się opłaciła. Okazało się, że rodzina Farholda mieszka w wiosce zniszczonej przez metalowego golema i to przez nas bestia wyszła na wolność. Nie wahałam się ani chwili – zaproponowałam, że naprawimy swój błąd jeśli tylko kapitan zgodzi się nas zawieźć do owej wioski. Farhold zaś, w zamian za pomoc zgodził się nas przewieźć na skraj lasu Glennwood.

Wioskę znaleźliśmy w stanie opłakanym. Po jednej stronie, na niewielkim wzniesieniu stał kamienny kasztel, a raczej to, co z niego zostało. Puste, ciemne okna, resztki futryn i okiennic, szczątki murów i pusty szkielet wieży. U stóp kasztelu wioska – zrujnowane domy, złowroga cisza i pustka. Niedaleko zabudowań, w niewielkiej jaskini, schroniły się resztki mieszkańców. To oni opowiedzieli nam, że golem wyskakuje z kasztelu jak tylko kogoś zobaczy i zabija. Ksenomanta, który mieszkał w wieży zginął, golem grasuje nadal. Zobaczyłam wtedy w ich oczach nadzieję i naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy podoba mi się bycie „bohaterem”. Chłopcem na posyłki, który nie zastanawia się, czy misja, której się podjął nie przyniesie haniebnych skutków. Ci Dawcy Imion stracili swoje domy i cały dobytek bo my zgodziliśmy się wynieść młot pobłogosławiony przez Upandala na życzenie jednego osobnika wiedząc, że niemal niepokonana istota pójdzie za nim i za wszelką cenę będzie chciała go odzyskać. Czy to jest bohaterstwo? Było oczywiste, że musimy choć częściowo naprawić to, co zepsuliśmy. Ponieważ Lili ma talent ściągania na siebie uwagi przeciwników postanowiliśmy ją opancerzyć i wystawić jako przynętę. Plan się powiódł. Golem rzucił się wściekle na dziewczynę nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy i w kilka sekund poległ pod ciosami naszych wojowników. Założyliśmy, że młot musi tu gdzieś być, więc zbadaliśmy ruiny. Dzięki łaskawej pomocy Żywiołu Ziemi odnaleźliśmy skarb, który nasz Zbrojmistrz postanowił oddać do swojej macierzystej kuźni. Mieszkańcy wioski odetchnęli z ulgą. Mogli teraz spokojnie zająć się odbudową osady. Farhold, w ramach podziękowania dał nam magiczny naszyjnik i wtedy, po raz kolejny, poczułam się głupio. To my powinniśmy im dać prezent za szkody, które poczynił golem. Mam wyrzuty sumienia. To takie nie Złodziejskie... Jednak ścieżka Mistrza Żywiołów bardzo zmieniła moje spojrzenie na świat. Swoją drogą to by było ciekawe zagadnienie do rozważenia: miłujący prawdę Mistrz Żywiołów i wycofany, nie brzydzący się kłamstwem Złodziej. Jak ja, u licha, wpadłam na to, by podążać tak różnymi ścieżkami?

Dziś było naprawdę gorąco. I nie mam na myśli temperatury. Wpadliśmy w burzę. Miałam wrażenie, że statek się rozpadnie, tak nami rzucało po pokładzie. I nagle, cisza... Ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz. Powietrze stało nieruchomo a tuż za nami kłębiło się wściekle. Oko cyklonu. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam coś takiego. Zadumałam się nad wspaniałością przyrody daną nam przez łaskawą Jaspre, gdy nagle ktoś krzyknął „Espagry nad nami!” Spojrzałam w górę i zamarłam – nad naszymi głowami kłębiło się stado Espagr. 100, może 200 sztuk. Przez krótką chwilę mieliśmy nadzieję, że nas nie zauważą. Niestety. Rzuciły się do ataku. Kapitan wydał komendę, by wracać w chmury. Marynarze ze zdwojoną siłą naparli na wiosła a wojownicy rzucili się do ich ochrony. Próbowałam je odsyłać mocami nadanymi mi przez moją Pasję, ale było ich zbyt dużo. Zobaczyłam jak Lili wiosłuje i zręcznie unika kolejnych ciosów, niejednokrotnie niemal zsuwając się z ławki. Statek zbyt wolno przybliżał się do kłębowiska chmur. Nagle paszcza pełna zębów pojawiła się tuż przede mną. Nie miałam już mocy odsyłania. Wcisnęłam się między dwie skrzynie i zaatakowałam. Espagra padła po dwóch ciosach. Szkoda zwierzaka. Potem szarpnęło. Upadłam na pokład. Byliśmy bezpieczni. Przynajmniej przed zwierzakami, bo burza wściekle rzucała statkiem. Na nasze szczęście załogę stanowili naprawdę dobrzy żeglarze.

Spełnione marzenie

Nareszcie! Upragniony cel podróży był tuż pod nami. Na północy majestatycznie wznosiły się Góry Skolskie, pod stopami błyszczała Wężowa a pomiędzy tymi dwoma cudami natury pysznił się las. A raczej dżungla. Soczyście zielona, poprzecinana srebrzystymi wstęgami dopływów Wężowej. Las Glennwood. Królestwo Wietrzniaków i najpiękniejszy pomnik Jaspree. Farhold wysadził nas u ujścia rzeki Lhynn do Wężowej. Lhynn spada tu prawie 30-to metrową kaskadą. To właśnie tutaj, na długo przed pogromem, krasnoludy zbudowały niewielką warownię i imponujący, 100 metrowy, kamienny most, jedyny most w Glennwood. Tuż przy moście stoi tawerna nazywająca się „Wyjący wilk”, prowadzona przez przemiłego krasnoluda Torba. Można tu zjeść, napić się, odpocząć, zanocować a nawet pohandlować. W „Wyjącym wilku” miejscowe ludy handlują swoimi towarami z T’skrangami. Zjedliśmy posiłek i zasięgnęliśmy informacji. Glennwood jest podzielone na dwie części: wschodnia to wietrzniackie królestwo Hey, zachodnia zaś to teren ludzkiego plemienia „Cienistych wilków”. O ile wietrzniaki ciężko spotkać w tawernie, o tyle przedstawiciele Wilków przychodzą tu na handel. Tak też było i teraz. W tawernie było kilku mężczyzn odzianych w skóry i kilka Trolli. Wszyscy czekali na statek T’skrangowy. Wieczorem wykapaliśmy się w rzece. To była orzeźwiająca, ale i pouczająca kąpiel, spotkaliśmy bowiem malutkie kajmanłarnice, jeszcze niegroźne ale już upierdliwe... Przenocowaliśmy w mięciutkich łóżkach, rano zjedliśmy pożywne śniadanie (dlaczego, zawsze jak proszę o jedzenie bez mięsa wszyscy się na mnie tak dziwnie patrzą...?) i poszliśmy na przystań. Na brzegu rzeki spora ilość Dawców Imion rozłożyła się ze swoimi towarami, co wykorzystała Lili by sprzedać wreszcie oczy Jaszczurów Błyskawic, które od dłuższego czasu woziła ze sobą. Wreszcie przypłynęły T’skrangi i zaczął się handel. Nie było to dla mnie zbyt interesujące, aż do momentu, kiedy Lili pokazała mi, co kupiła. Była to śliczna bransoletka z czegoś w rodzaju idealnie przezroczystego kryształu z małą, błękitną rybką pływającą w środku. Szarpnęło mnie wewnętrznie. Chcę ją mieć. Tylko ta myśl kołatała mi się po głowie. Musi być moja. Musi! Latałam nieprzytomnie między handlującymi Dawcami Imion przed oczami mając tylko małą, niebieską rybkę. Na ziemię sprowadził mnie dopiero widok Lilianny żywo dyskutującej z Cienistymi Wilkami i jej żałosne słowa: „Navrik, oni chcą moją bransoletkę.” Zirytowany Navrik odwarknął coś o żonach, Ludzie machnęli bronią i wycofali się do lasu. Zrozumiałam, że właśnie straciliśmy przewodników i bransoletka jakoś wyleciała mi z głowy.

Początek drogi.

Postanowiliśmy udać się w głąb lasu sami. Według mapy, którą udało mi się zdobyć jeszcze w Throalu, jeśli pójdziemy wzdłuż wschodniego brzegu Lhynn, dojdziemy do rozwidlenia rzek, które doprowadzi nas do jeziora. Ma się tam znajdować świątynia Jaspree, cel pielgrzymek Dawców Imion a także cel Brzeszczota. O świcie wojownicy odprawili swoje rytuały, Harag zaś postanowił wykorzystać uzdrawiającą moc ognia, co skończyło się poparzeniami i interwencją naszych głosicieli Garlen. Jak widać, nie zawsze Pasje są nam przychylne. Niektórzy podekscytowani (Ja!) inni zirytowani (Harag) a jeszcze inni źli, że muszą tu być (Zar) wkroczyliśmy w tajemniczy las Glennwood. Krajobraz zapierał dech w piersiach. Od samego początku wyraźnie widać, że las jest bardzo stary. Zdecydowanie przedpogromowy. Nisko wiszące chmury przebijają gdzieniegdzie wysokie skały, niczym samotne wysepki. Nie ma tu śladów bytności Dawców Imion a niewielkie ścieżki z pewnością wydeptały zwierzęta. Co jakiś czas można napotkać samotne, obszarpane wzgórza, które ktoś kiedyś określił jako „palce Pasji wskazujące na niebo.” Oprócz dużych rzek, jak Lhynn, jest tu sporo małych strumieni co doskonale nawadnia ziemię i sprawia, że roślinność jest tu bujna a zwierząt pod dostatkiem. Las jest naprawdę uroczy, co nie zmienia faktu, że równie niebezpieczny. Nie udało mi się zgromadzić wiadomości, jakie istoty możemy tu spotkać, więc musimy się mieć cały czas na baczności.

Niemalże w samym centrum lasu, niedaleko malowniczego wodospadu znajduje się wyspa a niej „Owoce Pasji”, czyli szeroko znana świątynia Jaspree. Żyje tam grupka wyznawców tej Pasji, która ma za zadanie strzec świętego miejsca i dbać o bezpieczeństwo pielgrzymujących. Legendy mówią, że wyznawcy ci przetrwali pogrom nie chowając się w Kaerze. Mit ten stworzył zapewne kolejny, twierdzący, że owi wyznawcy są strzeżeni przez horrora...

Pierwszy dzień podróży dał nam przedsmak tego, jak ciężko będzie przeprawić się przez Glennwood. Wąskie, zwierzęce ścieżki często znikały bezpowrotnie a płynąca głównie kamienistym jarem rzeka także nie była przyjaznym szlakiem. Udało nam się też natrafić na Trollowe wnyki a Maruvil nieopatrznie wpadł w głęboką dziurę, cudem tylko unikając połamania nogi. Na pierwszy nocleg wybraliśmy zarośla nieopodal rzeki. Już pierwszą wartę zaniepokoiły odgłosy z lasu. Do obozowiska podszedł leśny lew, dziwnie chudo wyglądał, choć z powodu ciemności nie jestem w stanie go dokładnie opisać. Marv rzucił mu do lasu kawał mięsa i lew już nie wrócił. Nie wiem, czy minęło pół nocy, kiedy kolejna warta postawiła nas na nogi. Pomiędzy drzewami pojawili się... ludzie... a raczej człeko podobne stworzenia. Całe zrobione jakby z gliny o ciemnej, chropowatej skórze. Szły w naszą stronę. Ponad piętnastu. Mówiły przy tym coś dziwnym, bełkoczącym językiem. Drużyna poderwała się na nogi i zaczęła szykować do walki. Wpadłam jednak na pomysł, że skoro mówią w miarę składnie, przynajmniej tak to brzmiało, można spróbować się z nimi porozumieć. Skupiłam się i już po chwili dziwny język zaczął się układać w proste słowa, później w zdania. Nie było to łatwe ale w końcu udało mi się sklecić w miarę poprawną wypowiedź. I to okazało się bardzo dobrym pomysłem. Lud ten zwał siebie Bog Gobol. Ukradziono im drogocenny artefakt i chcieli go odzyskać, szli za nami, gdyż artefaktem tym okazała się bransoleta Lilianny. Oddaliśmy ją. Potłukli ją na najbliższym kamieniu, wyjęli rybkę i unosząc ją nad głowami zniknęli w ciemnościach radując się z odzyskania skarbu. Uff! Dobrze, że powstrzymałam swoje złodziejskie zapędy – dopiero byłby klops...

Nowy towarzysz i poważne kłopoty.

Pozostała część nocy i następny dzień upłynęły nam bardzo spokojnie, choć męcząco. Na swojej ścieżce spotkaliśmy martwego Trolla. Był bardzo poraniony, co wyglądało, jakby dostał kilkoma maleńkimi strzałami. Wyglądał źle, ale jakby tylko niewiele dzieliło go od śmierci. Opatrzyliśmy go i natarliśmy eliksirem ostatniej szansy. Zgodnie z przewidywaniami Troll powrócił z objęć śmierci. Gdy się ocknął opowiedział nam, że zwabiła go dziwna roślina, wysokie łodygi zdobią niewielkie liście osłaniające, na pierwszy rzut oka maleńkie, kolce. Całą roślinę porastają błękitne kwiaty o cudownym zapachu, wabiące nim swoją zdobycz. Gdy ofiara podejdzie liście unoszą się i wystrzeliwują ponad 10-cio cm kolce. Trup, gdyż chyba każdy Dawca Imion poniżej Trolla, niezwłocznie by się nim stał, rozkłada się u stóp rośliny tworząc dla niej nawóz. Troll, Farthood Żelazna Pięść, pochodził z niewielkiej wioski Ostry Grot, znajdującej się w Górach Skolskich. Podróżował do świątyni Jaspree z workiem zboża, by jej wyznawcy pobłogosławili plony. Ku swojemu przerażeniu dostrzegł, że torby nie ma przy nim. Wróciliśmy więc po śladach krwi i spory kawałek dalej, niedaleko naprawdę dużej, pięknej rośliny znaleźliśmy zgubę. Farthood przyłączył się do nas i razem podjęliśmy dalszą drogę. Trochę mnie to przeraziło, że w tym cudownym lesie są tak mordercze rośliny. Na pocieszenie łaskawa Jaspree pozwoliła mi znaleźć kilka dawek niezwykle cennej rośliny zwanej Balsamem Mymbruje. Zapewne jest tu dużo więcej pożytecznych ziół... Pod wieczór znaleźliśmy spokojne miejsce niedaleko rzeki i rozbiliśmy obóz. Zasnęliśmy strudzeni i spaliśmy spokojnie aż do rana. Rankiem Navrik oznajmił, że na jego warcie jakiś Dawca Imion pływał po rzece i próbował coś wyciągnąć z dna. Zobaczył Navrika i uciekł. Drużyna zaproponowała, by sprawdzić, co też kryje się na dnie rwącej Lhynn. Nie było to łatwe zadanie. Navrik dostrzegł, co prawda, leżącą na dnie dużą skrzynię, ale kilka prób nurkowania skończyło się jedynie utratą kamienia świetlnego. Dopiero silny Maruvil z powodzeniem zaczepił haki na skrzyni i wyciągnęliśmy ją na brzeg. Solidny to był mebel, muszę przyznać. Długa na 2 metry, szeroka na metr i na metr wysoka. Metalowe okucia zniszczyła woda, więc ciężko było cokolwiek na nich rozpoznać. Lili wzięła szmatkę i próbowali razem z Marvem oczyścić nieco skrzynię z osadu. Wtedy okrągły fragment okucia odpadł i upadł na ziemię. Maruvil podniósł go, przyjrzał się znakom i medalion rozpadł się na pył. Przez chwilę nic się nie działo. Już mięliśmy odetchnąć z ulgą gdy nagle wieko skrzyni zaczęło się unosić a spod niego wysuwały się pasma czarnej mgły. Błyskawicznie usiadłam na wieku, by nie uniosło się wyżej, co tylko rozbawiło moich towarzyszy i nie przyniosło spodziewanego efektu. Mgła wysunęła się ze środka i uformowała w ducha, który, całkiem zrozumiałym językiem krasnoludzkim, zapytał, kto złamał pieczęć. Jak zwykle z odpowiedzią wyrwał się Harag, mając nadzieję, że duch podziękuje za uwolnienie, tymczasem istota błyskawicznie rzuciła mu się do gardła i zaczęła dusić. Wszyscy zareagowaliśmy odruchowo – wojownicy ruszyli do starcia a ja, ukryta za skrzynią, cisnęłam czarem. Ciosy spadły na ducha błyskawicznie, silne i precyzyjne, ten jednak dalej dusił Haraga. Widząc, że ork słabnie Lili krzyknęła, że to ona złamała pieczęć. Duch uwolnił Haraga i chwycił za gardło Liliannę. Kolejny grad ciosów zdawałoby się, że osłabił istotę. Skupiłam i ja całą swoją moc i cisnęłam czarem, wtedy duch spojrzał na mnie i nagle ból ogarnął całe moje ciało, ledwo przytomna upadłam na ziemię niezdolna by zrobić cokolwiek. Przypomniała mi się stara elfia wróżka, do której trafiłam trochę bezwiednie w Trawarze. Powróżyła mi z kart i rzekła: „Podążysz drogą wśród gór do wielkiego lasu by wypełnić swoje przeznaczenie. Droga będzie niebezpieczna. Ty i czwórka Twoich przyjaciół przypłacicie tą wyprawę życiem.” Teraz właśnie miałam wizję śmierci. Mojej i moich towarzyszy. Jak przez mgłę usłyszałam krzyk Maruvila: „Nie ruszajcie się!” Wszyscy zamarli. Duch stał z rękami na szyi Lilianny, ale ta jakby nie czuła się gorzej. „Mam pewien pomysł, ale nie wiem czy zadziała,” powiedział Maruvil. A później zwrócił się do ducha: „Puść ją nie czyniąc jej krzywdy i wróć do skrzyni” rozkazał i... duch puścił! Wszedł do skrzyni a wieko zatrzasnęło się za nim. „Wycofajcie się powoli do lasu.” Ledwo podniosłam się z ziemi. Przesunęliśmy się w pobliskie zarośla. „Co to, u licha, jest, i co mu zrobiłeś?” – zapytałam Marva. „Słyszałem kiedyś o takich dziwnych duchach, daleko z poza Barsawii. Nazywają je Dzinni, czy jakoś podobnie. Każdy z nich ma przedmiot, który jest jego częścią, jak ktoś posiądzie ten przedmiot może zadać duchowi trzy zadania czy prośby i on je wykona. Najwidoczniej to jest właśnie taki duch. Jedną prośbę wykonał. Teraz trzeba wymyślić, jak się go pozbyć.” Zajęliśmy się opatrywaniem ran a Maruvil myślał. Rośliny wokół skrzyni zaczęły robić się suche i poskręcane. Najwyraźniej duch pozbawiał je sił witalnych by uleczyć siebie. W końcu Maruvil podjął decyzję i wydał duchowi polecenie: „Odejdź do swojego świata i nigdy więcej nie wracaj.” Duch zniknął. Byliśmy bezpieczni, choć po opatrzeniu okazało się, że Lili i Harag nie mogą mówić. Postanowiliśmy zostawić skrzynię na brzegu, ta jednak miała inne plany – gdy tylko Maruvil ruszył w dalszą drogę skrzynia uniosła się na niewielkich nogach i podążyła za nim. Uznaliśmy, że może nam sie przydać, zwłaszcza, że Lili szybko znalazła dla niej zastosowanie i użyła jej jako wierzchowca.

Mika - 2011-08-02, 21:06

Spotkanie

Kolejny dzień przyniósł nam nadzieję, że jednak istnieje tu cywilizacja. Szliśmy jak zwykle przez las, gdy nagle Harag zatrzymał się, przywołał mnie gestem do siebie i wyszeptał, że przed nami, na drzewie są dwa wietrzniaki. Choć starałam się z całych sił je dostrzec nie byłam w stanie. Wtedy ork, bez ostrzeżenia, chwycił mnie w pasie i rzucił mną przed siebie... On to naprawdę ma pomysły. Iście orkowe. Dobrze, że udało mi się wyhamować przed jakąś sporą gałęzią. Grunt, że na jej końcu, częściowo ukryte za pniem drzewa, rzeczywiście stały wietrzniaki. A raczej wietrzniackie dzieci. Chłopiec chował za plecami maleńką dziewczynkę i, z bardzo groźną miną, mierzył do mnie z łuku.
- Hej – powiedziałam. – Nie bójcie się. Jesteśmy przyjaciółmi i nie chcemy wam zrobić krzywdy. Mam na imię Auraya a ci Dawcy Imion na dole to moi przyjaciele. Jest tu gdzieś niedaleko Wasza wioska?
- Może – powiedział chłopiec po chwili wahania.
- Mam więc do Was prośbę. Lećcie do wioski i poproście, żeby ktoś dorosły tutaj do nas przyleciał. Chcemy porozmawiać. Nie będziemy za Wami szli. Serio. Słowo wietrzniaka.
Dzieciak zastanowił się po czym skinął głową i, razem z siostrą, zniknęli wśród drzew. Rozłożyliśmy więc obozowisko wiedząc, że to może potrwać, i cierpliwie czekaliśmy na pojawienie się wietrzniaków. Po godzinie, może dwóch, pojawił się jeden wietrzniak.
- Czego chcecie od nas – zapytał od razu?
- Witaj. Jestem Auraya a to moi przyjaciele. Przybyliśmy tutaj w poszukiwaniu świątyni Jaspree, ale nie mamy przewodnika i nie wiemy, czy idziemy w dobrym kierunku. Może ktoś z Was zechciałby wskazać nam drogę albo zaprowadzić do świątyni.
- Nikt tam nie pójdzie. To miejsce jest przeklęte. Dzieją się tam złe rzeczy.
- Jakie rzeczy?
- Tego nie wiem, ale ci, co tam poszli, nie wrócili.
- Macie tu jakiegoś Mistrza Wiatru – wrzasnął Harag z dołu? – Koleżanka chce się uczyć.
- To prawda. – potwierdziłam – Miałam nadzieję, że wśród Was znajdę Mistrza dla siebie.
- Mamy jednego adepta tej dyscypliny. To mój brat. – w sercu zaświeciła mi iskierka radości – Niestety poszedł wraz z radą starszych do świątyni Jaspree i nie wrócił. – Iskierka zgasła.
- To jedyny Mistrz Wiatru w Waszej wiosce?
- Jedyny. Może jak go odnajdziesz zechce cię uczyć.
- Taaaak. No cóż. Pewnie nie pozwolicie nam zanocować w swojej wiosce?
- Nie. Nie znamy Was.
- To powiedz nam jak dojść do świątyni.
Cichy, bo tak kazał się zwać ów wietrzniak, opisał nam pokrótce drogę do jeziorka i wrócił do swojej wioski. Trzy i pół dnia. Tyle, mniej więcej, mieliśmy iść. Morale w drużynie znacznie spadło...

Luka w pamięci

Tą noc postanowiliśmy spędzić w wieży. Harag, jako głosiciel Upandala, potrafił wznieść kamienną wieżę. Niestety była to konstrukcja bardzo duża i głośno powstawała, więc do tej pory nie mogliśmy z niej skorzystać. Udało nam się trafić na rozległy kawałek kamienistego brzegu, gdzie wieża bez problemu się zmieściła i Harag stworzył nam schronienie. Zaledwie się ściemniło usłyszałam w oddali coś, jakby szmer głosów, albo przedzierania się przez krzaki. Wleciałam na górę wieży i dostrzegłam coś niezwykłego. Całkiem niedaleko od nas, jednym ze skalnych kanionów szedł korowód dziwnych istot. Dawcy Imion wyglądający jak szkielety obleczone skórą. Ludzie i krasnoludy. Szli w milczeniu a kilku z nich niosło na ramionach skrzynię emanującą fioletowym światłem. Obserwowałam ich chwilę, żeby się upewnić, że przejdą bokiem, zeszłam na dół i... był ranek. Potrząsnęłam głową. Zamknęłam i otworzyłam oczy. Był ranek. Dosłownie sekundę temu obserwowałam czarną nocą korowód dziwnych istot i już był ranek. Dziwne. Gdzieś nam zniknęło kilka godzin. Nikt nie wiedział, jakim cudem. Zmęczeni i markotni ruszyliśmy w dalszą drogę.

Pustkowie

Krajobraz zaczął się zmieniać. W miarę jak poruszaliśmy się na południe roślinność zaczęła znikać. Podobnie jak chmury, które od tych kilku dni raczyły nas deszczem. Wokół nas były tylko skały. Nawet jednego źdźbła trawy, czy choćby wyschniętego krzaczka. Tylko goła ziemia. Zaniepokoiło mnie to. Co takiego stało się w świątyni, że Jaspree opuściła to miejsce? Na nocleg postanowiliśmy się schronić w jednej z jaskiń. Ciągnęła się ona daleko w głąb, więc poszliśmy sprawdzić, czy w nocy nic nie zaskoczy nas od tyłu. Jaskinia okazała się systemem tuneli prowadzących daleko w głąb ziemi. Znaleźliśmy ślady bytności jakiś zwierząt. Jeden z tuneli doprowadził nas do komnaty, gdzie było mnóstwo żuków. Niespełna półmetrowe zwierzaki uwijały się wokół czegoś, co przypominało wielkie grzyby. Ostrożnie poszliśmy dalej i wpakowaliśmy się w niezłe bagno. Za naszymi plecami, odcinając nas od wyjścia, pojawiły się ogromne stwory. Cztery nogi miały zgięte w pół, wydłużony pysk i dwie krótsze nogi, zakończone szczypcami, których używały jak my rąk. Kiedy stały na zgiętych nogach miały półtora metra wzrostu, jednak gdy się podniosły wypełniły cały korytarz osiągając ze trzy metry. W korytarzu rozpętało się prawdziwe piekło. Walczyliśmy z atakującymi robakami w nieskończoność. Kolejne stwory padały a w ich miejsce nacierały następne. Jak okiem sięgnąć korytarz wypełniały robaki. Gdy tylko kogoś zraniły reszta wściekle rzucała się na krwawiącą ofiarę. Gorączkowo szukałam wyjścia z tej nieszczęsnej sytuacji, gdy nagle ogromne żuki zaczęły się cofać. W kilka chwil korytarz przed nami został pusty. Nie namyślając się zbyt długo pobiegliśmy do wyjścia. Opatrzyliśmy rany i, obawiając się ponownego ataku, postanowiliśmy oddalić się od podejrzanej jaskini i przenocować na otwartym terenie. W bezpiecznej odległości od siedliska robali zaczęłam tkać powietrzną sieć, by rozciągnąć ją na skałach. Nagle ziemia przed nami zatrzęsła się, kamienie zaczęły się odsuwać na boki i spod ziemi wyłonił się ogromny, pancerny robak. Był ze trzy razy większy od poprzednich i miał wysokie czułki po obu stronach głowy. Nie było wyjścia, musieliśmy podjąć walkę. Pomiędzy czułkami żuka pojawiła się błyskawica i pomknęła w stronę Navrika. Wojownik padł na ziemię paląc się dziwnym, błękitnym ogniem. Kolejnym celem padł Maruvil. Po kilku silnych ciosach wymierzonych w bestię i on padł na ziemię płonąc. Jakże się myliłam, myśląc, że bestia nie zauważy mnie ukrytej wśród skał... Zaatakowany błyskawicą Harag oparł się jej mocy i ruszył do ataku a bestia cisnęła błyskawicą prosto w moją stronę. Ciało zaczęło mnie boleć, dziwny ogień wciskał się pod zbroję. Próbowałam skupić swoją wolę, by pozbyć się płomieni. Przez ból zobaczyłam, jak Lili, w akcie desperacji, wskakuje prosto na głowę żuka. Okazało się to świetnym pomysłem gdyż nie mógł rzucać w nią ogniem. Ciosy dzielnej Lilianny wspomagane celnymi strzałami Mirim błyskawicznie powaliły stwora na ziemię. Ogień, który trawił nasze ciała okazał się, na szczęście, tylko efektem magicznym, więc nie spalił naszych ubrań ani, czego się obawiałam, moich delikatnych skrzydeł. Uwolnieni wreszcie od jego mocy, zmęczeni i zniechęceni ruszyliśmy dalej bo noc przeszła już w dzień i nie było czasu do stracenia.

Pod wieczór znów pojawił się problem noclegu. Na gładkim jak stół, skalnym brzegu rzeki Mirim dostrzegła wysoką, samotną skałę ściętą na górze poziomo. Dzięki powietrznej sieci wszyscy bezpiecznie znaleźli się na górze. Powietrzne materace nieco uprzyjemniły nam noc, która minęła nad podziw spokojnie. Nie wiem tylko, dlaczego nagle Brzeszczot i mistrz Mirim, który także nam towarzyszył, pokłócili się o coś tak zażarcie, że trzeba ich było rozdzielać... Kolejny dzień i noc także obyły się bez przygód.

Na wyspie

Rankiem Mirim dostrzegła daleko na rzece coś, co mogło być wyspą. Zrobiłam zwiad, natykając się przy okazji na kilka espagr, i faktycznie dostrzegłam na rzece skalistą wyspę. Ruszyliśmy w tamtą stronę. Po dojściu do brzegu rzeki zobaczyliśmy sporych rozmiarów jezioro z wysoką górą pośrodku, na drugim brzegu, przez ułamek chwili, zobaczyliśmy postać Dawcy Imion dosiadającą ogromnego żuka, strzelającego ogniem. Przyjrzał się nam i zniknął między kamieniami. Skały wyspy były oddalone od nas o kilkanaście metrów. Po raz kolejny poprosiłam Żywioł o pomoc i z dzieła ducha na rzece powstał lodowy most. Przeprawiliśmy się prosto na niewygodne, ostre skały. Pokonaliśmy zbocze i stanęliśmy na granicy skalnego kotła. Ściana skalna spadała pionowo w dół i niknęła w gęstwinie lasu. Zielona oaza na środku pustkowia. W centrum zieloności stało ogromne drzewo. Zanim rozejrzeliśmy się za jakimś bezpiecznym zejściem ktoś dostrzegł lecące w naszą stronę, spore zwierzęta. Były to żuki podobne do tych zajmujących się grzybami, ale ze zdolnością lotu. Udało nam się odesłać wszystkie stworzenia i ostrożnie ruszyliśmy na obchód wyspy. Mozolna przeprawa doprowadziła nas do, w miarę bezpiecznego, przejścia na drugą stronę grani. Zagłębiliśmy się w las. Było tu cicho, ale nad podziw żywo. Mając w pamięci jedną z zasłyszanych legend o prastarym dębie, który w lesie Glennwood strzeże domeny Pasji i karze każdego, kto wystąpi przeciw Jaspree, pilnowałam, by nierozważni moi towarzysze niczego nie zrywali. Niedługo szliśmy przez las, gdy drzewa skończyły się jak ucięte nożem otwierając nam dostęp do sporej polany. Na jej środku stał mur drewniany, cały porośnięty roślinnością, z dużą, zamkniętą bramą wyglądającą, jakby ktoś próbował ją sforsować toporem. Stanęliśmy przed nią i zaczęliśmy nawoływać. Zza muru odpowiedziała nam cisza. Miałam ochotę podlecieć i zajrzeć do środka, ale z lasu dobiegł nas głos: „Nie wchodźcie tam. To niebezpieczne.” Obejrzeliśmy się. Między drzewami stał krasnolud pod bronią. Zapytany, dlaczego niebezpieczne, kazał nam iść za nim. Kilkanaście kroków od skraju polany natknęliśmy się na niewielkie obozowisko. Trzy krasnoludy, dwa orki i człowiek przedstawili się jako grupa Poszukujących. Krasnolud, który nas tu przyprowadził przedstawił się jako Forth i opowiedział pokrótce ich historię. Podążali do świątyni Jaspree w poszukiwaniu wiedzy i przygód. Słyszeli, że może się tu znajdować potężny artefakt – zbroja Wenny, sławnej wojowniczki, i chcieli go obejrzeć, w miarę możliwości także zbadać. Po drodze zaatakowały ich żuki, przed którymi obronił ich człowiek każący się zwać Pielgrzymem. W zamian za uratowanie życia poprosił ich, by w jego imieniu złożyli kwiaty pod zbroją wojowniczki. Od południowej strony wyspy jest przystań, dopłynęli więc do niej ukrytą na brzegu łodzią i podążyli do świątyni. Po drodze zerwali bukiet kwiatów. Bramę zastali zamkniętą, więc zawołali by im otworzono. Głos zza muru odkrzyknął by sobie poszli. Ponownie zażądali, by im otworzono. Głos odkrzyknął coś niezbyt pochlebnego, co z miejsca wkurzyło jednego z orków, zdjął topór i zaczął walić w bramę. Nagle spod ziemi wyszły korzenie i rzuciły się wściekle na grupę. Do tego dołączyły gałęzie ogromnego drzewa. Pobici adepci odstąpili i ukryli się w lesie zastanawiając się co dalej. Nakrzyczałam na nich oczywiście. Co za bezmyślność! Wchodzić do świątyni Pasji miłującej życie, zrywać bezbronne rośliny i jeszcze wdzierać się siłą do samego przybytku. Doprawdy godne bohaterów zachowanie! Navrik jeszcze ich dobił, kwitując ich zapewnienia, że są potężnymi adeptami krótkim: „Panowie, nie oszukujmy się, pokonało was drzewo...” Cóż, w duchu wiedziałam, że i nas by pokonało, jeśli jest to ów legendarny dąb, ale nie odezwałam się ani słowem – tym ignorantom należała się nauczka, więc ją dostali.
- Dobrze – zdecydowałam. – Zrobimy tak. Wy poczekacie tutaj a my pójdziemy do świątyni i zobaczymy, co się tam dzieje. Jak będzie bezpiecznie zawołamy was.
- Idziemy z wami – buńczucznie odparł krasnolud.
- Posłuchaj. Ja jestem głosicielką Jaspree, nic mi nie grozi ani ze strony jej wyznawców, ani ze strony drzewa. Wy próbowaliście dostać się tam siłą. Lepiej będzie jeśli poczekacie w lesie.
Dość niechętnie zgodzili się z moimi argumentami. Znów stanęliśmy pod drewnianą bramą. Dotknęłam oplatających ją konarów i powiedziałam: „Ku chwale Jaspree nakazuję ci: Otwórz się!” Brama stanęła przed nami otworem. Naszym oczom ukazał się kwadratowy plac. Na środku stało drzewo o pniu tak grubym, jakiego w żadnym z lasów Barsawii nie znajdziemy. Ogromna korona osłaniała cały plac i jeszcze kawałek lasu, sięgając kilkadziesiąt metrów w górę. Liście były dziwne. Moja, bardzo już duża, wiedza botaniczna nie była w stanie mi powiedzieć, co to za gatunek. Na pewno nie był to dąb. Raczej hybryda kilku roślin. Niebywały cud natury. Dalsze oględziny tego miejsca przyniosły kolejne niespodzianki. Na każdym z czterech rogów muru zbudowano niewielką, obserwacyjną wieżyczkę, na tyłach pnia, pomiędzy gałęziami wisiało sporo hamaków wielorakiej wielkości zaś na polance otaczającej drzewo było kilka kopczyków przypominających groby. Ku naszemu zdziwieniu odkryliśmy w nich Dawców Imion o skórze sinej, z przyrośniętymi do niej drobnymi korzonkami roślin ale wciąż żywych. W pierwszej chwili padł pomysł, by ich odciąć ale nie zgodziłam się. Nie wiemy dlaczego tam leżą. Może była to jakaś ofiara z ich strony a może sposób pochówku tylko udający pozory życia. Zostawiliśmy dziwne mogiły i zbadaliśmy pień drzewa. Na dole rozszerzał się on nieco otwierając wejście do wnętrza, oświetlone niewielką lampką z kryształem w środku. Z wahaniem wleciałam do środka a moi towarzysze podążali za mną. Zawsze w takich miejscach idę przodem uważnie wypatrując wszelkich pułapek, więc i tym razem podążałam przodem. Niewielki korytarz zbudowany był z kamienia i, o dziwo, miał okna. Piszę, o dziwo, bo cały kompleks znajdował się pod ziemią i w oknach była ubita tafla ziemi z korzeniami różnych roślin. Prosty korytarz prowadził do komnaty naprzeciwko wejścia, oświetlonej złotawym światłem a w połowie drogi dwa identyczne korytarze odbijały w prawo i w lewo. Poszliśmy najpierw w prawo. Po kilku krokach weszliśmy do niewielkiej komnaty. Zupełnie pustej, jeśli nie liczyć niewielkiego postumentu z pokaźnych rozmiarów księgą. U stóp postumentu odkryłam zamaskowaną klapę, która mogła być zapadnią a wprawne oko elfki wypatrzyło niewielką skrytkę na ścianie. Podjęłam decyzję, by niczego nie ruszać, wszak właścicieli tego miejsca wciąż miałam nadzieję odnaleźć żywych. Podleciałam więc do księgi, mając nadzieję, że dowiem się z niej czegoś pożytecznego. Napisana była w języku elfów. Autorka początku zapisów przedstawiła się jako Wenna (zbieg okoliczności..?). Przybyła wyspę z magicznym żołędziem, który tu zasadziła, i o który dbała. Drzewo rosło błyskawicznie, korzeniami wrzynając się w skałę i zagłębiając w ziemi. Wkrótce wyryło głęboką dolinę, ukrywając się przed oczami postronnych. Las wokół niego rozrósł się a wyznawcy wielkiej Jaspree obrali to miejsce za swoją świątynię i stąd głosili chwałę swojej Pasji. Późniejsze zapiski dotyczyły głównie życia w świątyni. opisywały przychodzących pielgrzymów i doczesne sprawy żyjących tu mędrców. Istotną informację znalazłam na końcu. Ostatnie wpisy głosiły, że do świątyni zawitał elfi Mistrz Żywiołów i Władca Zwierząt o imieniu Balor, zażądał on dostępu do zbroi Wenny a kiedy mu odmówiono przeklął mieszkających tu Głosicieli i zagroził, że pochłonie ich robactwo. Niedługo potem ziemia wokół zaczęła robić się jałowa, rośliny umierały w zawrotnym tempie a wielkie żuki mordowały każde stworzenie w okolicy. Tu zapiski się urwały. Przeszliśmy do kolejnej komnaty. Pośrodku wrastał tu pień lub korzeń drzewa, na nim oblepiona stała gliniana figura kobiety ubrana w błyszczącą zbroję. Nie muszę chyba dodawać, że w oczach wszystkich walczących wręcz w naszej drużynie zabłysło jedno słowo: CHCĘ! Po bliższych oględzinach okazało się, że zbroja jest magiczna i jest również magicznie związana z drzewem. Jakby łączyła swoją energię z jego energią. Na końcu zbadaliśmy ostatnie pomieszczenie. Była to sypialnia z dwoma łóżkami. Niczego ciekawego tam nie znaleźliśmy, więc wróciliśmy na zewnątrz. Mieliśmy więcej pytań niż odpowiedzi. Zdecydowałam się na jeszcze jedną próbę zasięgnięcia informacji, przestroiłam matrycę, przyłożyłam ucho do pnia i skierowałam zapytanie do ducha drzewa. Założyłam, że tak stary byt jest domem dla jakiegoś ducha. Kilka prób skończyło się fiaskiem. Zaczęłam tracić nadzieję i wtedy duch odpowiedział: „Walczę!” „Z kim walczysz? – dociekałam – Powiedz mi, co się dzieję. Chcemy ci pomóc.” Nagle jeden z kopczyków, uznanych przez nas za groby, otworzył się. Leżący w nim krasnolud usiadł, spojrzał na nas niewidzącym wzrokiem i rzekł: „Zbliżają się. Chcą mnie zabić. Pomóżcie.” „Jak możemy ci pomóc? – zapytałam” „Zabijcie go!” Krasnolud upadł. Korzenie odsunęły się od jego ciała. Umarł. Spojrzeliśmy na siebie zdumieni a łamigłówka powoli zaczęła układać się w całość. Potworna zemsta Balora na pomniku Pasji właśnie się dokonuje a my mamy szansę jej zapobiec.

Ponownie otworzyłam zamkniętą wcześniej bramę i oznajmiłam Poszukującym, że mogą wejść gdyż świątynia wygląda na bezpieczną. Pod bacznym okiem Haraga, który najwyraźniej bał się o prastary skarb, i moim bo zupełnie im nie ufałam, grupa weszła do środka, złożyła pod posągiem zerwane gdzieś za murami kwiaty i wyszła na zewnątrz. Harag zgarnął bukiet by go wyrzucić. Skojarzyliśmy widzianą na drugim brzegu postać na żuku z Pielgrzymem spotkanym przez Poszukujących i wietrzyliśmy jakiś podstęp w tym całym składaniu kwiatów. Harag ruszył do wyjścia, zachwiał się a ja spostrzegłam, że dłoni leci mu krew kapiąc na podłogę. Upuścił kwiaty i przewrócił się. Niewiele myśląc krzyknęłam po Navrika, żeby wyniósł stąd orka i zatrzymał Poszukujących, nacięłam Haragowi skórę i powstrzymałam działanie trucizny. Dziwne kwiaty zgarnęłam do worka i rzuciłam na zewnątrz pod murem. Tak jak się domyślałam, drużyna adeptów od razu wrogo się do nas nastawiła. Oskarżeni o otrucie Haraga bronili się tym, że na orka spadła klątwa Pasjii za to, że zabrał dar złożony dla niej. Zaprzeczeniem ich słów był fakt, że znalazłam ich kociołek i wykryłam w nich ślady trucizny. Dopiero Navrikowi udało się przemówić do ich rozsądku i zdradzili nam, że ów Pielgrzym dał im zioła, powiedział jak je przyrządzić i kazał nasmarować wywarem łodygi kwiatów. Cóż, postąpili oni, jak my z golemem, wypełnili prośbę osoby, która uratowała im życie nie bacząc na jej skutki. Poszli więc swoją drogą a my zostaliśmy z własnymi problemami. Ponieważ świątynia była pusta, pobłogosław Farthoodowi ziarno, które przyniósł, w imieniu mojej Pasji a i Navrik dorzucił od siebie błogosławieństwo Garlen, by rodzina Trolla liczyła sobie dużo zdrowych dzieci. Zadowolony troll wyruszył w drogę powrotną do swojej wsi.

Pierwsza potyczka

Poranieni po poprzednich potyczkach i zmęczeni trudami tych kilku dni postanowiliśmy odpocząć i jednocześnie zrobić zwiad. Maruvil stworzył sługę z krwi w postaci niewielkiego żuczka i wysłał go poza wyspę. Na północno-zachodnim brzegu rzeki odkrył tych, których się spodziewaliśmy. Przy samym brzegu armia najmniejszych żuków kopała w skale tunel prowadzący pod wyspę, przy wlocie tunelu, nad mapami stał elf, krasnolud i trzy wietrzniaki i zawzięcie o czymś dyskutowali. Nieco dalej od rzeki, między skałami, w sporej niecce stał namiot. Na zewnątrz strzegły go dwa największe żuki, władające ogniem, wokół kręciło się sporo małych a w namiocie trzy orki, niewątpliwie adepci, strzegły klatki, w której uwięzione było kilka wietrzniaków. Decyzja zapadła szybko – wpadamy do niecki, pozbywamy się robali, oswabadzamy wietrzniaki i wycofujemy się. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Bez trudu podeszliśmy bardzo blisko niecki i przystąpiliśmy do realizacji planu. Marv i Navrik skoczyli prosto do wielkich żuków. Lili, Zar i Sinis wdarli się od tyłu do namiotu i zaatakowali orki zaś ja, Harag i Mirim z dystansu dbaliśmy o to, by żaden żuk nie przemknął do swojego pana i nie doniósł o zagrożeniu. Maruvil jednym ciosem zabił swoją bestię, Navrik miał pecha, jego ciosy ześlizgnęły się po pancerzu stwora tylko go irytując, z namiotu zaś dobiegły odgłosy walki. Marv, licząc, że Navrik po pierwszym pechowym starciu zabije żuka odwrócił się od niego i zajął mniejszymi, które zwabione odgłosem walki już pędziły do wojownika. Niestety okazało się to błędem. Zanim Navrikowi udało się zranić swojego przeciwnika żuk plunął ogniem i zobaczyłam jak Marv pada na ziemię trawiony przez płomienie. Dwa małe żuki błyskawicznie rzuciły się na niego i zaczęły go żywcem zjadać. Nie mogłam na to pozwolić. Krzyknęłam do Mirim by strzelała do wielkiego żuka zanim Navrik dołączy do Maruvila i ruszyłam memu bratu krwi na ratunek. Na szczęście po kilku sekundach najgroźniejszy przeciwnik leżał martwy a małe żuki do niego dołączyły. Po raz kolejny magia krwi pomogła mi postawić Marva na nogi. Nie wiem, co działo się w namiocie, grunt, że Sinis leżął nieprzytomny, Lilianna wcale nie była w lepszym stanie a u stóp Zara leżały dwa trupy. Trzeci ork uciekł. Lili i Navrik zajęli się opatrywaniem rannych a ja wypuściłam i przepytałam wietrzniaki. Była to część rady starszych. Raz na dziesięć lat przychodzili tu by pobłogosławić ziarno. Tak też zrobili 3 tygodnie temu. Głosiciele żyli i mieli się świetnie. W drodze powrotnej zatrzymali się na noc w jaskini i padli ofiarą żuków. Tinsoo, Mistrz Wiatru, podjął walkę i kazał im uciekać. Niestety przekradając się trafili do jaskini z kilkoma Dawcami Imion i tam zostali schwytani. Po pewnym czasie przyszedł do nich Tinsoo i powiedział, że elf postępuje słusznie i muszą mu pomóc. Nie zgodzili się. Nazwali go zdrajcą. Elf bredził cos o duchach, wyższym celu i nienaturalnych roślinach. Rada starszych zaobserwowała, że Balor ma na szyi duży, ozdobny wisior i taki sam, tyle że mniejszy, ma Tinsoo.

Druga potyczka i przerażająca prawda

Wróciliśmy na wyspę by wyleczyć rany i odpocząć. Wietrzniaki oczywiście poszły z nami. Mirim zwiedziła dolinę i znalazła miejsce, gdzie prawdopodobnie przebiją się żuki. Podjęłam więc kolejną próbę dogadania się z duchem drzewa. Poprosiłam go, by wskazał nam miejsce, w którym walczy i spróbował określić czas, kiedy wrogowie się przebiją na wyspę. Drzewo w odpowiedzi wysunęło pojedynczą gałąź, na której wyrosło kilka listków. Dwa z nich od razu spadły a po pewnym czasie spadł następny. Na ich podstawie domyśliliśmy się, że wejdą na wyspę o świcie. W miejscu, które wskazała Mirim znaleźliśmy dziurę, w której kłębiły się korzenie. W dość długi tunel drzewo przepychało ziemię z okolicy, próbując go zakopać. Gdzieniegdzie trawa zapadała się z powodu braku ziemi pod spodem. Harag wpadł na pomysł, by zabrać zbroję Wenny. Po co? Nie mam pojęcia. Myślę, że jako Zbrojmistrz ma po prostu słabość do pięknych zbroi i broni. Powstrzymałam go. Wywnioskowałam, że skoro jest ona magicznie połączona z drzewem, to czerpie ono jej moc do obrony, więc nie możemy go teraz osłabiać. Dzielny ork wyjął więc jeden ze swoich magicznych przedmiotów i wbił go w szczeliny kamiennej posadzki. Natychmiast drzewo oplotło magiczny przedmiot korzeniami. Wyszliśmy na zewnątrz. Czas przygotować sie do starcia.

Stworzyliśmy więc plan. Pierwszy zakładał udział silnego ducha żywiołu, za pomocą którego mieliśmy pogrzebać wrogów w tunelu zanim przebiją się na wyspę. Niestety gdy próbowałam uzyskać pomoc odpowiednio silnego Żywiołaka, poczułam ból a później zaczęłam kasłać krwią. Nagle cały mój ekwipunek zaczął mi bardzo ciążyć i zdałam sobie sprawę, że dotknęła mnie klątwa z powodu nieudanego przywołania. Stworzyliśmy więc plan awaryjny. U wylotu dziury Harag stworzył wysoką wieżę o płaskim dachu. Marv wszedł w głąb tunelu, zamaskowałam go tam i w odpowiednim momencie miał rzucić śmiertelne opary tak, by sięgnęły do drzwi wieży. Lili i Zar zajęli miejsca przy drzwiach. Ich zadaniem było nie wypuścić robali na zewnątrz. Oznaczyłam kamieniami niewielki obszar wokół wejścia z wąskim przejściem w stronę lasu a resztę pokryłam wybuchającą ziemią. Poza jej obszarem, na swoim wiernym wierzchowcu jeździł Harag, mający za zadanie zabić wszystko, co przedrze się do lasu. Mirim ukryta między drzewami służyła nam swoim niezawodnym łukiem a ja i Navrik mieliśmy osłaniać od góry, przed latającymi żukami. Gdy spadł ostatni liść wszyscy byliśmy gotowi i na swoich miejscach. Najpierw z dziury wyszedł zwiad. Kilka robaków zajrzało do wieży, rozejrzało się i wróciło do tunelu. Marv przekazał mi myślą, że elf, krasnolud i wietrzniaki posuwają się na końcu długiego łańcucha mniejszych żuków, skryci pod brzuchem ogromnego żuka, plującego ogniem. Pierwsza krew niestety polała się po naszej stronie. Obstąpiony przez kilka latających żuków Navrik stracił równowagę i spadł z kilku metrów. Na szczęście szybko się pozbierał i latające żuki przestały być przeszkodą. Tymczasem w wejściu zakłębiło się od robaków. Lili i Zar ruszyli do boju. Ramię w ramię kładli jednego żuka po drugim. Wieża była pełna robaków, gdy w głowie usłyszałam informację od Maruvila, że elf właśnie go minął. Marv rzucił śmiertelne opary i wyskoczył do ataku. Dwa ciosy potężnego topora rozpłatały krasnoluda zanim się zorientował a kolejne dwa zabiły elfa. Balor rzucał właśnie jakiś czar z księgi, gdy topór odebrał mu życie, księga wybuchła i zostało z niej tylko kilka nadpalonych kartek. Maruvil zebrał pozostałości księgi i ruszył do wyjścia z tunelu kompletnie ignorując ogromnego żuka. Kilka sekund później poczułam jego ból, gdy ogarnął go ogień a małe żuki zaczęły kąsać. Krzyknęłam, by ruszyli mu z pomocą i sama poleciałam w kierunku wieży. Pozbawione dowódcy żuki zaczęły się cofać do tunelu. Navrik wleciał tam, by się przebić i w ostatniej chwili wyciągnął Maruvila, dobijając wielkie bydlę. Żuki się wycofały a my odetchnęliśmy z ulgą. Nie pamiętam już, kiedy stworzyliśmy plan i zrealizowaliśmy go tak sprawnie i z pozytywnym skutkiem. Byłam naprawdę dumna z naszej drużyny. Aż do momentu, gdy Maruvil przypomniał sobie o kartkach z księgi Balora. Zaczęłam je czytać i zdjęło mnie przerażenie. Oto fragmenty, które ocalały:

„Tak jak myślałem, potężne drzewo nie jest naturalnym elementem środowiska, posiada cechy wielu gatunków roślin.

Nie mogłem dokończyć badań, chyba zaczęli się domyślać, pewnie ci głupi kmiotkowie za dużo gadali. Dziwne, że „błogosławiąc” ziarna zawsze dodawali po kryjomu jakieś swoje, inne, dziwne.

Najwyraźniej pod głównym kompleksem istnieje jakiś inny. Jednak nie mogę go odnaleźć. Wysłane duchy powietrza nie powróciły, nie wiem, co mogło je zatrzymać. Na pewno nie ci „głosiciele Jaspree” wolący bronią odpędzać nasłane espagry, niż użyć mocy danych im przez Opiekunkę Życia.

Zaczynam podejrzewać, że ogromne drzewo to wytwór Horrora, pułapka na duchy żywiołu drewna. Posiada zdolności wysysania magii z tworów nieożywionych jak i z Dawców Imion, a skomplikowany wzorzec mówi mi, że to na pewno nie wszystko.

Moje podejrzenia się sprawdziły, gdzieś głęboko pod świątynią są duchy jakiegoś żywiołu, podejrzewam, że drewna.

Sam nie jestem w stanie nic zrobić, duchy wysłane do świątyni znikają. Będę potrzebował pomocy Dawców Imion i każdej innej by przywrócić równowagę.”

„Magicznie transformowane Żuki Farsdelji nareszcie wykazują odpowiednie cechy. Udało mi się wyhodować robotnice, żołnierzy, niewielki ich odsetek posiada sprawne skrzydła i znacznie różni się od nie latających osobników. Za to całkiem nie spodziewałem się pojawienia znacznie większych osobników potrafiących strzyknąć substancję drażniącą.

Nadal jednak nie potrafię na długo nad nimi zapanować, będą potrzebne dalsze studia nad ich królową nim zacznę poddawać je amplifikacji.

Nadzorca, wyjątkowy amulet do którego stworzenia użyłem atraktora wydzielanego przez królową i własnej krwi, wydaje się działać odpowiednio, nawet w pobliżu królowej udaje mi się od czasu do czasu zapanować nad żołnierzami. Gdy nie są pod działaniem zapachu królowej są całkowicie posłuszne mi. Martwi mnie tylko fakt, że gdy tylko go zdejmę od razu wracają pod kontrolę królowej.

Grzyby Garu doskonale przekazują swoje magiczne właściwości zjadającym je żukom, niestety robotnice najwyraźniej przekazują, w przetworzonym pokarmie, który dostarczają królowej, także substancje amplifikujące, trochę mnie to martwi.

Żołnierze wykazują niespotykaną agresję, gdyby nie kontrola królowej zapewne zjadłyby wszystko, co tylko by się dało, zapewne jest to uboczny efekt.

Zadziwiająca jest zdolność powiększonych osobników do reprodukcji, znacznie przewyższa oryginalne założenia. Będę musiał być bardzo ostrożny.”

„Muszę zniszczyć każdy krzaczek i drzewo w okolicy, taka ofiara jest niezbędna by uniemożliwić Drzewu ucieczkę, najwyraźniej jest w stanie przetrwać tylko w formie materialnej, Przestrzeń Astralna wydaje się być dla niego zamknięta, lub znacznie ograniczona. Tylko jak mam tego dokonać.

Konieczne jest zniszczenie głównego korzenia w świątyni, zapewne Drzewo będzie się bronić. Szkoda tak pięknej zbroi. Pewnie zostanie zniszczona przez wchłaniające magię korzenie Drzewa, gdy będzie czerpało z czego się da. A niestety nie jestem w stanie dostać się do orzecha, z którego wyrosło.”


Trudno mi opisać uczucia, które mną zawładnęły w tamtej chwili. Zrozumiałam, że to całe zniszczenie, ta wyjałowiona ziemia, która zdała mi się brutalnym gwałtem na świętym dziele Jaspree miała na celu uratowanie tego dzieła. Ironia losu. Z tego, czego doświadczyliśmy wyciągnęliśmy niewłaściwe wnioski a elf, który chciał wszystko naprawić, przypłacił swoją misję życiem. Rzuciłam się do tunelu i odnalazłam ciało Balora. Było w opłakanym stanie. Opatrzyłam go. Dawno temu kupiłam eliksir ostatniej szansy. Dzięki przychylności Pasji nie musiałam go do tej pory użyć. Chciałam spróbować. W głębi serca wiedziałam, że nic to nie da. Topór Maruvila siał ogromne zniszczenie. Ale ból i niesmak, które czułam po tej fatalnej pomyłce nakazały mi spróbować. Słuchając szyderstw niektórych członków drużyny, że od teraz każdego zabitego wroga będziemy wskrzeszać cennymi dla nas eliksirami natarłam ciało nieszczęśnika i modliłam się o cud. Cud się nie zdarzył. Przygnębiona wróciłam do świątyni a reszta drużyny podążyła za mną. Na miejscu czekał nas kolejny szok – po Brzeszczocie, wietrzniakach i mistrzu Mirim nie było śladu. Z przerażeniem dostrzegliśmy kilka nowych kopczyków. Leżeli w nich nasi towarzysze. Tym razem Lili postawiła na swoim i odcięliśmy wszystkie ciała. Ułożyliśmy je pod murem i zaczęliśmy dyskusję, co czynić dalej. Wiedziałam przecież, gdzie jest zejście do podziemi. Zapadnia przy księdze najwyraźniej nie była zapadnią. Zdania były podzielone. Część chciała zdjąć zbroję, część uważała, że trzeba zejść na dół. Jako dowódca to ja musiałam podjąć decyzję. A ja wiedziałam jedno – zdjęciem zbroi niczego nie zdziałamy. Trzeba udać się do serca drzewa i zniszczyć je. A serce jest w podziemiach. I wtedy stało się coś niespodziewanego. Z drzewa tuż nad nami odezwał się głos wietrzniaka. Był to Tinsoo. Wyraźnie poraniony. Usłyszał naszą rozmowę i zaczął przypuszczać, że chcemy dokończyć dzieła, którego podjął się elf. Zaprosiliśmy go do nas. Lili opatrzyła jego rany a ja przeprosiłam go za to, co się stało. Powiedziałam, że nasz atak był wielką pomyłką, i że chcemy naprawić ten błąd.

Ostateczne starcie

Ruszyliśmy do podziemi. Klapa przy księdze faktycznie okazała się drzwiami ukrywającymi schody na niższy poziom. Znaleźliśmy tam właściwy kompleks świątynny: jadalnię, bibliotekę, spiżarnię, łazienkę, sypialnie i dziwną salę. Była kwadratowa, miała jedne drzwi wchodzące i naprzeciwko drugie wychodzące. Na hakach po bokach wisiały zielone płaszcze różnych rozmiarów a pośrodku stała misa z wodą. Inskrypcja nad drzwiami wychodzącymi głosiła, że tylko oddający hołd Jaspree mogą wejść dalej. Założyliśmy płaszcze, obmyliśmy dłonie i twarze w misie, przed drzwiami każde z nas pokłoniło się Pasji i weszliśmy. Znaleźliśmy się w korytarzu bezpośrednio wydrążonym w ziemi. Łagodnie skręcał w prawo doprowadzając nas do niewielkiej jaskini, unoszącej się w górę lekko po skosie. Z prawej strony, w załamaniu sufitu kłębiły się korzenie i gałęzie a tuż pod nimi, na ziemnej ścianie, na mgnienie oka pokazała się wykrzywiona twarz. Po bokach komnaty stało dziewięć dużych kul z korzeni. Wskazał wojownikom ową twarz a oni rzucili się do ataku. Żywiołak wysunął się ze ściany tylko na chwilę i, kierowany instynktem, zaatakował tego, kto stanowił dla niego największe zagrożenie, jedyną osobę, która mogła go powstrzymać w tamtej chwili... w kilka sekund ruszyłam na spotkanie śmierci.

Kiedy się ocknęłam byliśmy daleko od wlotu do jaskini. Przyjaciele poskładali mnie w jedną całość a do mojej kolekcji pamiątek dołączył kolejny amulet oszukania śmierci. Wstrętna klątwa osłabiła mnie tak bardzo, że wystarczyły dwa ciosy by mnie zabić. Pięknie. Teraz to dopiero jestem delikates... Wkurzona niepomiernie ruszyłam z powrotem do komnaty. Żywiołak schował się za roślinną ścianą, było jasne, że trzeba się do niego przebić. Tymczasem ze skłębionych kul wyszli Dawcy Imion przypominający żywotrupy. Kilku z bronią ręczną ruszyło do wojowników, część została w tyle i zaczęła ładować kusze. „Ogłuszajcie ich, nie zabijajcie.” poprosiłam i trzech padło nieprzytomnych pod ciosami wojowników i fechmistrza. Kiedy jednak dostrzegłam, że pozostali mają magiczne pociski na kuszach bez zastanowienia rzuciłam w nich kulę ognia. Wybuch rozszedł się po komnacie i cztery trupy padły na ziemię. „To się nazywa ogłuszanie” – zażartował Navrik. Wraz z Marvem podjęli decyzję, by przebić się przez ściany z roślin do kryjówki żywiołu. Pierwszy ruszył Marv, za nim Navrik i, po namyśle ja z Lilianną. Kiedy okazało się, że ścian jest więcej Zar także postanowił do nas dołączyć. Niestety, przez jedną roślinną ścianę mogła przechodzić na raz tylko jedna osoba. Marv pokonał ostatnią z nich jako pierwszy. Żywiołak wściekle zaatakował go lodowymi włóczniami, dodatkowo utrudniając poruszanie się latającymi wszędzie tnącymi kawałkami drewna. Wojownik doskoczył jednak do opętanego żywiołu i zabił go. W miejscu, gdzie rozpadło się ciało ducha leżał czarny orzech. Jednym ciosem Marv roztrzaskał go na pół i zaczął się wycofywać. Zanim dotarł do pierwszej ściany krwawiące rany dały o sobie znać i wojownik padł nieprzytomny. Szczęściem w nieszczęściu tuż za nim był Navrik i w ostatniej chwili wyciągnął Marva z szalejącej jeszcze zamieci. Zmęczeni, poranieni ale szczęśliwi wyszliśmy na zewnątrz zabierając ze sobą nieprzytomnych i martwych Dawców Imion. Przed świątynią czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka, wszyscy Dawcy Imion, z których drzewo czerpało energię, byli żywi i przytomni, choć bardzo osłabieni. Okazało się, że są tu wszyscy głosiciele Jaspree. Nie pamiętali, co się z nimi działo odkąd opętało ich Drzewo. Całe szczęście wszystkich, których zabiłam w podziemiach udało się przywrócić do życia. Pozostało nam jeszcze tylko jedno – pozbyć się plagi żuków, żeby ocalić resztę lasu Glennwood przed zniszczeniem. Tinsoo znał drogę do królowej i wiedział, jak tam dotrzeć. W porównaniu z całym tym tygodniem królowa była błahostką...

Odnowiciele


Jedna rzecz nie dawała mi spokoju – zniszczony las. Pomyślałam, że miłe Jaspree będzie, jeśli pomożemy wietrzniakom odnowić to, co zostało zniszczone. Najpierw jednak udałam się do Tinsoo i zadałam najważniejsze dla mnie pytanie: czy zechce zostać moim mistrzem? Wietrzniak stwierdził, że podoba mu się to, że myślę zanim coś zrobię, ale zanim podejmie decyzję chce jeszcze coś sprawdzić. Kazał mi namówić przyjaciół, by pomogli w odnowieniu lasu. Było mi to bardzo na rękę. Tinsoo chciał posłuchać, jak to zrobię. Nie mogłam im też powiedzieć, że w zamian za pomoc otrzymają dostęp do mistrzów swoich dyscyplin bo wiedział, że im na tym zależy. Udało mi się. I poszło łatwiej niż się spodziewałam. Głosiciele ze świątyni dali nam nieograniczony dostęp do ich biblioteki i laboratorium, pomogli też Haragowi zbudować dużą kuźnię, by mógł po przekuwać nasze bronie i zrobić dla nas zbroje. Tinsoo spełnił obietnicę, każdy z nas znalazł mistrza dla siebie. Ja też, choć innego niż się spodziewałam. Ojciec Tinsoo, o imieniu Tinsoo, obiecał, że zdradzi mi tajniki swojej szlachetnej dyscypliny, jeśli zabierzemy go w kilka miejsc, do Axalalai, Urupy i Trawaru. Jest już stary i chce odwiedzić rozrzuconą po Barsawii rodzinę. W czasie podróży będzie mógł mnie poznać i przekazać mi swoją wiedzę. Skorzystał na tym także Maruvil, gdyż Tinsoo okazał się także adeptem Zbrojmistrzem i zgodził się poprowadzić Marva tą ścieżką.. Ponad dwa miesiące usuwaliśmy z wiosek drzewa podobne do przeklętego, użyźnialiśmy ziemię i sadziliśmy nowe rośliny. Nad świątynię powróciły chmury i spadł deszcz podlewając nowo zasadzone rośliny. Jałowa ziemia ożyła ku chwale Jaspree. Miejscowi Mistrzowie Żywiołów wspomogli mnie swoimi mocami i ponownie przyzwałam ducha, przez którego nabawiłam się klątwy. Tym razem udało się i uzyskałam odpowiedź na dręczące mnie pytanie, jak pozbyć się klątwy. Duch nakazał mi wypić Eliksir Wiecznej Wody i zniknął. Niestety, nikt nie miał pojęcia cóż to jest. Muszę udać się do Urupy. Tylko tam jest dużo zaawansowanych magów wody, którzy, być może, będą w stanie udzielić mi potrzebnych informacji.

Czas płynął. Spędziliśmy w Glennwood trochę ponad rok i przyznam, że ciężko mi było opuszczać to miejsce. Kawałek mojego serca na zawsze pozostanie z wietrzniakami z Lasu Glennwood.

Auraya - 2011-08-06, 16:44

Iopos

Z lasu Glennwood, bez większych trudności dostaliśmy się do miasta Iopos. Iopos stanowi największe wewnętrzne zagrożenie dla władzy Throalu gdyż rządząca tam rodzina Denairastas przysięgła pokonać Throal i Therę by samodzielnie rządzić Barsawią. Denairastasi to rodzina magów wywodząca się ze starożytnego rodu, którego członkowie utrzymali miasto podczas pogromu bez zamykania go w kaerze. Ich sukces ugruntował rodzinę jako przywódców miasta i zapewnił im lojalność ludzi. Do dziś dnia, rządzący Panowie mogą robić wszystko, co im się zamarzy bez słowa skargi, ze strony swojego ludu. Ludzie powszechnie porównują członków rodziny Denairastas do Pasji. Mieszkańcy Iopos potrafią z własnej woli zapracować się na śmierć ku chwale swoich Panów. O cokolwiek Rodzina poprosi, mieszkańcy to dają. Setki kobiet i mężczyzn zmarło wydobywając magiczne elementy a miejska armia składa się z osób wręcz samobójczo odważnych. Mało tego, rodzice prześcigają się w ofiarowywaniu swoich dzieci do rytuałów magii krwi, które czasem rodzina praktykuje.
Dawcy Imion, którzy ośmielą się zaprotestować lub podważyć autorytet Rodziny są szybko miażdżeni przez Powierników Zaufania, którzy są zarazem strażą, jak i informatorami. Chodzą ubrani w srebrne zbroje a ich broń stanowią długie miecze, symbol władzy i autorytetu Rodziny. Powiernicy ukażą każdego dysydenta, który zostanie wskazany przez ich szpiegów, Powierników Zaufania, którzy chodzą jako zwykli obywatele po ulicach miasta szukając wszelkich oznak narzekania czy niezadowolenia z rządów rodu Denairastas. Jedno słowo szpiega powoduje aresztowanie a nawet wykonanie wyroku śmierci na podejrzanym Dawcy Imion. Każdy wchodzący do miasta Dawca Imion jest traktowany jak rdzenny obywatel – na wstępie musi uznać, że Uhl Denairastas jest jego „panem, światłem”, jego „wszystkim”, później zapoznaje się przerażająco długą listą praw i obowiązków obywatela a za każde przewinienie jest karany jak obywatel – znika, umiera lub trafia do jakiejś kopalni... Powiernicy Zaufania mają jednak mało okazji do karania oponentów. Większość obywateli jest wręcz fanatycznie lojalna względem swoich władców.


Jeden ze Złodziei z Kratas tak opisał to magiczne miasto:

„Zobaczyć miasto to zobaczyć jak wyglądałby nasz świat gdyby Pogrom nigdy nie nastąpił. Budynki zdają się migotać w słońcu, ulice są czyste, ludzie szczęśliwi. Nikt o niczym nie mówi źle i wszyscy wychwalają wielkość i piękno Iopos ponad inne miejsca w Barsawii. Dzięki zewnętrznemu wyglądowi Iopos zdaje się być miastem, gdzie zamieszkały Pasje.
Tak, jak przyjemne wydaje się to miasto na zewnątrz, tak ciemność leży pod jego blaskiem. Jak wiesz, jeśli jestem nieostrożny jestem niczym, a mimo to więcej niż raz czułem jak ktoś podąża za mną niczym cień, co było o tyle dziwne, że nie robiłem nic, poza odgrywaniem roli bogatego kupca. Słowem ni czynem nie sprawiłem, by ktokolwiek nabrał podejrzeń. Powiernicy Zaufania – miejska policja, armia i tajne służby zarazem – są wszędzie. Jednego dnia widziałem dwóch przyjezdnych kupców aresztowanych, osądzonych i ściętych w centrum miasta za nie przestrzeganie prawa, że muszą oddać 1 % wszystkich zysków przywódcy miasta Uhlowi Denairastas składając jednocześnie przysięgę. Oddali pieniądze bez wahania ale odmówili złożenia przysięgi. Wydał ich, ich własny pracownik. Ci kupcy pochodzili z Jerris i nigdy wcześniej nie byli w Iopos! Mówię ci, nie widziałem takiego okrucieństwa, pod maską piękna, nawet za mrocznych czasów rządów Theran!”


Przyznam, że mając tą całą wiedzę nie ciągnęło mnie bynajmniej do tego dziwnego miejsca. Jednak Lilianna chciała się podnieść na wyższy krąg swej dyscypliny a wiedzieliśmy, że w Iopos bez trudu znajdzie nauczyciela. Tak oto, po złożeniu stosownej przysięgi i wysłuchaniu litanii praw, ujrzeliśmy na własne oczy piękno miasta. Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Ogromne mury otaczają praktycznie sielankową osadę. Czysto, pięknie i błyszcząco. Żadnego żebraka ani nawet umorusanego dziecka nie spotkaliśmy na naszej drodze. Ani śmiecia, ani pyłku. Tylko uśmiechnięci Dawcy Imion i wszechobecna Straż Miejska. Imponujące ale i lekko przerażające. Po długim spacerze ulicami miasta trafiliśmy na całkiem przyjemną karczmę nazwaną „Biały Kruk.” Zatrzymaliśmy się tam by odpocząć i posilić się a Lili, wspierana przez Navrika, rozpoczęła poszukiwania mistrza. Spokojnie minęły dwa tygodnie. Każdy członek drużyny zajmował się sobą i w zasadzie tylko En i Harag dotrzymywali mi towarzystwa w zanudzaniu się na śmierć. Każde z nas źle się czuje za murami i mieliśmy już serdecznie dość bezczynności. Kolejnego, bezbarwnego dnia wydarzyło się coś niezwykłego. Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu, gdy drzwi do karczmy otworzyły się z impetem i do środka weszło czterech mężczyzn w srebrnych zbrojach i białych płaszczach z wyszytym symbolem Iopos. Karczma jakby zamarła a większość Dawców Imion zdała się nagle skurczyć na swoich miejscach. Tymczasem strażnicy patrzyli prosto na nas i do nas skierowali swoje kroki.
- Witajcie w imieniu panującego nam Uhla. Zwierzchnik nasz, radca Argos, pragnie z wami pomówić. Chodźcie z nami. – przemówił jeden z żołnierzy.
- Chyba nas z kimś mylicie. – wypalił Harag.
- Wiemy kim jesteście. Chodźcie. Zaprowadzimy was.
Nie mieliśmy nic do roboty, więc podążyliśmy za nimi. Nieźle to musiało wyglądać, trójka adeptów prowadzona przez słynnych w całej Barsawii Powierników Zaufania. Sławę w Iopos mamy już zapewnioną. Po przejściu chyba całego miasta zatrzymaliśmy się przed zwykłą kamienicą. Strażnik kazał nam w wejść do środka i zapukać do pierwszych drzwi po prawej stronie. Zaprosił nas męski głos. W prostym pomieszczeniu było dwóch mężczyzn. Jeden siedział przy niewielkim stole, drugi stał nieco z boku. Zwykli, przeciętni ludzie, których ciężko byłoby rozpoznać w tłumie. Siedzący przy stole mężczyzna przedstawił się jako radca miasta Argos, drugi z mężczyzn okazał się jego doradcą o imieniu Mofis.
- Potrzebujemy waszej pomocy – nie owijał w bawełnę Argos. – Mamy poważny problem, z którym nasi ludzie nie są w stanie sobie poradzić.
- Co to za problem – spytałam, pewna, że tak naprawdę nie chcę wiedzieć?
- Od, mniej więcej dwóch miesięcy w naszym mieście grasuje morderca. Nazwaliśmy go Zabójcą Adeptów, choć mamy podejrzenie, że jest ich, co najmniej, dwóch. Bez przeszkód wchodzą nawet do prywatnych domów i z zimną krwią mordują. Chcemy, żebyście dowiedzieli się, kim są. Nagroda będzie znaczna.
W toku dalszej rozmowy dowiedzieliśmy się, że zamordowani adepci byli w służbie Iopos. Wszyscy. Od razu stało się jasne, dlaczego przez całe miasto przeprowadziła nas zbrojna eskorta – kimkolwiek był, lub byli, ów Zabójca Adeptów, atakował wszystkich, którzy pracowali dla tego szacownego miasta. Mogliśmy więc spokojnie dać się zabić (wszak „spacerek” w towarzystwie Powierników Zaufania i powrót do gospody w jednym kawałku od razu nasuwał przypuszczenie, że współpracujemy z miastem), lub też wzmóc ostrożność i dopaść zabójcę, zanim on dopadnie nas. Co prawda Harag miał swoją wizję rozwiązania tej sytuacji i doradzał spakować manatki i wynieść się stąd czym prędzej, ale po przeanalizowaniu sytuacji doszliśmy do wniosku, że:
- po pierwsze – Iopos nie pozwoli nam tak po prostu wyjechać
- po drugie – adepci są nadzieją Barsawii na utrzymanie jako takiego ładu, więc bestialskie ich mordowanie zasługuje na uwagę.
W taki oto sposób musieliśmy się zmierzyć z niezłym ambarasem.

Po rozmowie z Argosem zanotowałam co następuje:
- Pierwsze morderstwo – dwa miesiące temu trójce adeptów miasto zleciło misję. Po jej wykonaniu, członków owej drużyny znaleziono martwych we własnych łóżkach. Ktoś podał im truciznę paraliżującą a następnie zasztyletował. Ze znalezionych śladów na uwagę zasługiwał jedynie symbol kamiennego oka.
- Drugie morderstwo – dwóch gwardzistów, znaleziono ich martwych w ich domach. Ponownie na miejscu zbrodni znalazł się symbol oka.
- Trzecie morderstwo – ośmiu początkujących adeptów złożyło przysięgi wierności miastu Iopos, dzień później, o świcie, karczmarz (karczma „Pod Kozłem”) znalazł ich martwe ciała w izbie na poddaszu. Symbol oka obecny. Trucizna plus sztylet.
- Czwarte morderstwo – cztery dni temu dwóch adeptów wojowników stawiło się na służbę w zachodniej, trzynastej baszcie z antałkiem wina. Nie dożyli poranka – otruci i zasztyletowani. Na ścianie, na zewnątrz baszty, wydrapano symbol oka.
Po ustaleniu, że naszym kontaktem ma być tajemniczy Żuk wzięliśmy się za śledztwo.

Próba uzyskania jakichkolwiek wiadomości w tym mieście to czysty masochizm. Nikt nic nie wie (a jak wie to nie powie, bo władza kazała nie mówić nikomu), Złodzieje nie istnieją (a jeśli nawet to nie wolno próbować do nich dotrzeć) a żebraków do przekupienia nie ma. Ciężką przeprawę mamy z tym śledztwem. I jeszcze, jakby tego było mało, na karku siedzi nam jakiś facet, przedstawiający się jako Javin. Namolnemu temu człowiekowi najwyraźniej wpadła w oko nasza śliczna En i spokoju nam nie daje.

Zbadaliśmy wszystkie miejsca zbrodni dwukrotnie. Najgorszy problem był z basztą bo... zostaliśmy aresztowani! A było tak: Pod Kozłem, używając całego naszego uroku, charyzmy i daru przekonywania udało nam się namówić karczmarza by wpuścił nas na poddasze, gdzie mieszkała grupa zamordowanych adeptów. Założyliśmy, że karczmarz nie był zamieszany w otrucie ani morderstwo. Sprawdziłam więc okna i okazało się, że obie okiennice zostały otworzone od zewnątrz. Na murze i dachu były ślady okutych butów. En bez problemu je dostrzegła i ruszyliśmy za domniemanym mordercą. Ślady, po przejściu całego miasta (znowu...), doprowadziły nas pod mur i tam się urwały. Stanęłyśmy z En przed tym murem, gapiąc się na niego nieco niepewnie i snując rozmaite teorie, dlaczego ślad się urwał. Nagle z góry dobiegł nas głos strażnika:
- Ej, wy na dole! Co wy tam robicie?
Podleciałam do niego i grzecznie odpowiadam, że szukamy trzynastej baszty, zachodniej. A on do mnie, że szpiedzy, że na mur patrzeć nie wolno, i że w ogóle „pani pójdzie z nami” i takie tam. Więc się uparłam, że kogoś wyżej chcę zobaczyć. Przyszedł kapitan i ta sama śpiewka. Pomna notatek znalezionych na temat miasta mówię prosto z mostu, że Argos nas poprosił o pomoc i my to dla niego robimy. No to zażyczyli sobie jakiegoś papieru, że to prawda, i że oficjalnie pracujemy dla miasta. Tłumaczę, że my właściwie nieoficjalnie dla miasta pracujemy. Najwyraźniej jednak pan kapitan takiej opcji do wiadomości przyjąć nie mógł, więc zażyczył sobie widzieć En, która bez słowa sprzeciwu weszła na mur, oraz odnaleźć Haraga, który, stawiając się jak to zwykle on, też dołączył do naszej dwójki na murze. Postanowili nas zaprowadzić do kogoś jeszcze wyżej. Zgodziłyśmy się bez sprzeciwu. To było najwyraźniej za mało dla naszego kapitana, słodka En została zakuta w kajdany a mnie wsadzili do beczki! I to na oczach Haraga, dla którego wietrzniak w beczce jest najlepszym dowcipem świata. Coraz bardziej nie lubię tego miasta.

Trzy godziny spędziliśmy na posterunku, czekając aż goniec potwierdzi nasz słowa. Na szczęście potwierdził i odeszliśmy wolni, bogatsi o wiedzę jak dojść do feralnej baszty i przestrogę na przyszłość by nie gapić się na mury. Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Ktokolwiek mordował adeptów robił to nad wyraz sprawnie i niewątpliwie pomagał sobie magią. Wpadłam więc na pomysł, by zastawić pułapkę. Wszyscy zainteresowani wiedzieli, że pracujemy dla miasta. Poprosiliśmy karczmarza (który był na usługach miasta i kontaktował nas z Mofisem posługującym się pseudonimem Żuk) aby przygotował nam wystawną ucztę z najlepszym winem, gdyż En obchodzi urodziny i chcemy się zabawić. Impreza ma być prywatna, w naszym pokoju a potrawy niezbyt dobrze strzeżone przed wniesieniem na górę. Nawet kupiłyśmy na tą okazję piękną suknię dla En. Moim zdaniem ona zdecydowanie za rzadko podkreśla swoją urodę, ubrana w nowy nabytek, uczesana i umalowana wyglądała oszałamiająco. Nic dziwnego, że do naszych drzwi zapukał Javin z bukietem kwiatów. Zmęczył nas przez te kilka dni tak bardzo, że mieliśmy go już serdecznie dosyć (zwłaszcza rzucania kamykami w okno w środku nocy). Na ratunek przyszedł nam Harag, który wyrwał Javinowi bukiet z dłoni i zeżarł kwiaty każąc mu się wynosić i zatrzasnął drzwi przed nosem. Zataczając się ze śmiechu postanowiłyśmy zacząć imprezę. Karczmarz przyniósł jedzenie i wino a Harag w ogóle tego nie skomentował a nawet nie ruszył się z łóżka, na którym zaległ zaraz po wygnaniu Javina. Ze zdziwieniem spostrzegłyśmy, że ma otwarte oczy ale jest kompletnie sparaliżowany. Szybko zamroziłam truciznę w jego organizmie i zbadałam kwiaty, które oczywiście okazały się zatrute. Jedzenie i wino okazały się czyste. Zobaczyłam, że w kącie naszego pokoju siedzi pająk, duży pająk. Zerknęłam w astralnej i... świecił aż miło, identycznie jak słudzy z krwi, których przywołuje Maruvil. Pod pozorem narysowania En nowej sukni, jaką dla niej wymyśliłam, przekazałam jej informację o pająku. Powoli zaczęłyśmy symulować stan upojenia alkoholowego i położyłyśmy się spać. Odgłosy w karczmie cichły. Na Iopos powoli nasunęła się ciemna noc i miasto wymarło. W niczym nie zakłóconej ciszy wyłapałam ledwie słyszalny odgłos skrzypnięcia. Uchyliłam powieki i skupiłam się na przestrzeni astralnej. Klamka powolutku opuściła się i do pomieszczenia zajrzał Człowiek. Mężczyzna ostrożnie się rozejrzał, rzucił na podłogę kamień i się wycofał. Skoczyłam na korytarz, by go zatrzymać, ale śladu po nim nie było. Daję głowę, że praktycznie uwierzyłabym, że mi się to wszystko przyśniło, gdyby nie kamień z symbolem oka, leżący na podłodze naszej sypialni.

Rankiem Harag czuł się świetnie, my zdecydowanie gorzej. Znów nie wiedzieliśmy nic i było to, ze wszech miar, irytujące. Przekonana, że coś przegapiłam, postanowiłam jeszcze raz obejrzeć wszystkie miejsca zbrodni. Tym razem przeszukiwałam wszystko cal po calu, a to, co znalazłam wcale mi się nie podobało. Znaleźliśmy trzy rzeczy, które od razu sprawiły, że przed naszymi oczami pojawił się nikt inny jak tylko nasz zleceniodawca Argos. Troje wygadanych Dawców Imion zamilkło. Patrzyliśmy na nasze znaleziska jak na horrora – z przerażeniem i niepewnością. Po burzliwej dyskusji, co zrobić z tą niezręczną sytuacją, poprosiliśmy o spotkanie z Żukiem. Zjawił się następnego dnia rano. Wysłuchał sprawozdania, obejrzał dowody i poprosił, byśmy nie opuszczali miasta przez trzy dni. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, trzeciego dnia dostaniemy naszą zapłatę i będziemy wolni. To były bardzo niepewne dni. Trzeciego dnia rano goniec dostarczył nam zapłatę. Nie próbowaliśmy dociec, co stało się z Argosem. Gdy tylko Lilianna skończyła szkolenie ruszyliśmy w Góry Skolskie – czeka tam na nas ziejąca błękitnym ogniem hydra, której serca potrzebujemy, bo zdjąć klątwę z Marva.

Auraya - 2011-08-06, 18:37

Góry Skolskie – polowanie na hydrę

Z Iopos wyruszyliśmy statkiem powietrznym do Jerris. Kilka godzin lotu a zmiana krajobrazu ogromna. Czyste ulice Iopos zastąpił wszechobecny pył Jerris. Domy, ludzie, ulice, wszystko jest szare i pokryte pyłem. Dawcy Imion mieszkający tu na stałe są posępni i powolni. Zupełnie jakby pył spowalniał ich ruchy. Zauważyłam jednak, że mieszkańcy często poddają się emocjom i reagują impulsywnie, jak każdy inny Dawca Imion w Barsawii. Pył mnie bardzo zaciekawił. Nikt nie wie co to jest i skąd się wzięło. Usłyszałam jednak legendę, że nocami po ulicach uśpionego miasta przechodzi horror, ukryty przed oczami mieszkańców, i co jakiś czas zabiera duszę Dawcy Imion, którego ciało zwykle odkrywa rodzina rankiem. Niezbyt to zachęca do przebywania w tym mieście. Dlatego dziwi mnie, że miasto, na stałe, zamieszkuje około 80 000 Dawców Imion. Zapewne jest to spowodowane gospodarczym rozwojem miasta, które stanowi główną siłę transportową zachodniej Barsawii oraz posiada stocznię statków powietrznych. Przenocowaliśmy w niewielkiej, schludnej karczmie i rankiem wyruszyliśmy w stronę gór Skolskich, tym razem już na swoich wierzchowcach. Posiłkowani informacjami uzyskanymi w Jerris udaliśmy się do faktorii krasnoludzkiej Stalowy Głaz, znajdującej się na północno – zachodniej ścianie gór. Cała podróż minęła nam nad podziw spokojnie. Tylko Harag, jak zwykle, zadbał o odpowiedni poziom rozrywki w drużynie. Niedaleko gór zobaczyliśmy na horyzoncie ogromne drzewa padające jak zapałki w środku lasu. Harag poleciał gryfem na zwiad. Nagle, tuż przed nim, jak spod ziemi, wyrosła ogromna ważka. Jej skrzydła miały z 15 metrów rozpiętości. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, błyszcząc w słońcu jak drogocenny klejnot. Mieliśmy już rzucić się Haragowi na ratunek gdy zobaczyliśmy, że ork zawraca w naszą stronę a gigantyczna ważka „grzecznie” podąża za nim. Lecieli tak kilka długich sekund, w pewnej chwili ważka zawróciła a na Haraga spadło kilka espagr. Wszyscy mięliśmy wizję, w której gryf pada ofiarą drapieżników i razem z jeźdźcem spada na ziemię. Na szczęście wizja pozostała wizją a Harag wyszedł z opresji obronną ręką, choć pokiereszowany. En bez problemu rozpoznała w ważce Prismę, stworzenie, którego skrzydła były bardzo cenne. Ale szkoda nam było ryzykować życie dla kilku srebrników, choć w sakwach podejrzanie pusto się zrobiło.

Do Stalowego Głazu dotarliśmy bez problemu. Gdy tylko zapytaliśmy o osadę Głęboki Szpon, gdzie spodziewaliśmy się uzyskać więcej informacji na temat hydry, od razu udzielono nam wskazówek, a nawet znaleźli się przewodnicy. O świcie wyruszyliśmy więc w góry. Droga była stroma i niebezpieczna. W kilku miejscach wierzchowce trzeba było opuszczać na linach. Pod koniec dnia, zmęczeni, dotarliśmy do Głębokiego Szponu. W osadzie dużo było Dawców Imion ras wszelkich, trudniących się głównie myślistwem. Wielu tu przychodziło bohaterów chcących zmierzyć się z hydrą, żaden jednak nie wrócił. Miejscowi Dawcy Imion, z dobrego serca, stawiali im niewielkie mogiłki, na których wypisywali imiona nieszczęśników. Była tu też kość, ocalała z jednego śmiałka, za pomocą której Maruvil postanowił ustalić, czy hydra, która tu mieszka jest tą, której potrzebujemy. Gdy, ratując T’skrangową kapitan, przyzwał ducha i zapytał go o remedium na niezwykłą truciznę uzyskał informację, że ofiarę należy obłożyć sercem lodowej hydry. Po wnikliwych studiach nad tym gatunkiem dowiedzieliśmy się, że nie ma lodowych hydr. Jeden z mędrców podsunął nam więc myśl, że duch widział hydrę ziejącą błękitnym ogniem i skojarzył to z lodem. Postanowiliśmy spróbować. Doświadczenie śmierci na ofierze miejscowej hydry potwierdziło, że zieje ona błękitnym ogniem. Wyszykowaliśmy się więc na wyprawę, zaopatrzeni w prostą mapkę i dobre rady. Wieczorem tego dnia przyszła do nas miejscowa elfka i kulturalnie spytała każdego czy życzy sobie mieć kamienny nagrobek czy kurhanik? Jedni byli oburzeni, inni przekonywali, że zbędny to trud bo wszyscy wrócimy, niektórzy zaś grzecznie podali swoje imiona i wybrali typ mogiły. Elfka pożegnała się grzecznie a my udaliśmy się na spoczynek. Rankiem wyruszyliśmy w drogę, kierując się do Dolina Śmierci, siedliska hydry. Zdziwienie nasze było ogromne, gdy nocą dogonił nas samotny krasnolud jadący na osiołku. Trzeba być naprawdę odważnym, by samemu łazić po górach, w których poluje hydra. Okazało się, że Josue, tak miał na imię, spieszył za nami, by nas dogonić zanim dotrzemy do hydry. Opowiedział nam zdumiewającą historię. Był członkiem wyprawy idącej na hydrę. Niestety hydra była mądrzejsza. Zabiła jego towarzyszy a on ocknął się w górach. Nie wie, jakim cudem żyje, ale zna dokładnie drogę do leża potwora. Zaproponował nam, że wskaże nam drogę jeśli oddamy mu połowę łupów, które tam znajdziemy. Przystaliśmy na propozycję i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Dolina śmierci okazała się miejscem nie do pomylenia z żadnym innym. Ogromna niecka, o rozpiętości kilku kilometrów, poorana była wypalonymi w skale tunelami i rozpadlinami. Był to świetny i bardzo ekspresyjny pokaz co potrafi smoczy ogień. Zawróciłabym stamtąd czym prędzej gdyby nie ta klątwa. Nie rozumiem, dlaczego ktoś o zdrowych zmysłach chce z własnej, nieprzymuszonej woli stanąć oko w oko ze zwierzęciem o takiej mocy. Zostawiliśmy wierzchowce u wlotu doliny, obarczone wszystkim, co mięliśmy. Nikt nie chciał ryzykować, że smoczy oddech pozbawi nas ekwipunku. Weszliśmy do Doliny Śmierci. Przeszliśmy ją zaledwie do połowy, gdy zaczęło się ściemniać, w oddali Mirim dostrzegła jakby ogon, wystający z jednej z jam. Ogon nie poruszał się. Byliśmy zbyt daleko, by dotrzeć do niego przed zmrokiem. Ukryci na zboczu czujnie przeczekaliśmy noc. Rano ogona już nie było. Przeszliśmy w tamto miejsce, uparcie robiąc dużo hałasu przez całą drogę. Na miejscu znaleźliśmy resztki ogromnego węża. Hydry ani śladu. Łaziliśmy tak chyba z godzinę, gdy wreszcie Navrikowi udało się dojrzeć głowę zwierzaka. Ja, En i Mirim szłyśmy bokiem, między skałami, maskując się i chowając. Reszta szła zwartą grupą i tą właśnie grupę stwór zaatakował. Ogień objął całą grupę. Ich ubrania i bronie zaczęły znikać pod wpływem mocy. Pierwszy do stwora dopadł Navrik zadając wszystkie swoje ciosy. Tuż za nim doskoczył Maruvil i pod ciosami jego potężnego młota hydra padła nieżywa. Skupiliśmy się na gaszeniu ognia, który wciąż trawił ciała naszych towarzyszy. Niestety, Sinis, mimo interwencji mojej i Marva, spłonął doszczętnie. Reszta drużyny stała nad ciałem hydry naga i z resztkami broni w rękach. En, używając mojego sztyletu, wykroiła serce hydry. Kazałyśmy się Marvowi rozebrać ze zbroi, która ocalała w całości, ale zaczął nam się stawiać, że nie, nie ma potrzeby, że wystarczy tylko kawałek obłożyć sercem... Z pomocą przyszedł nam Navrik, rzucając na wojownika leczniczy sen, czar uśpił go od razu a przy okazji pomógł leczyć liczne obrażenia. Rozebranego Marva zaczęłyśmy okładać plastrami serca. Każdy plaster, który zetknął się ze skórą, skwierczał, czerniał i rozsypywał się na proch a skóra pod nimi robiła się czerwona jak po poparzeniu słonecznym. Obłożyłyśmy go całego, przy okazji stwierdzając, że smoczy ogień spalił wszystkie włosy na ciele naszego wojownika. Opatrzyliśmy rany, zebraliśmy resztki Sinisa i, po spokojnej nocy, ruszyliśmy w drogę powrotną. Josue spełnił obietnicę i zaprowadził nas do leża hydry. Podzieliśmy łupy zgodnie z umową i udaliśmy się do Głębokiego Szponu. W osadzie wzbudziliśmy duże zainteresowanie. Nie dość, że w ogóle wróciliśmy, to jeszcze półnadzy. Navrik kupił trochę prostych ubrań by zastąpić te spalone. Pochorowałam się nieco i musiałam dzień poleżeć w łóżku. Tymczasem moi przyjaciele udali się na poszukiwanie mordercy. Otóż dwóch przyjaciół, myśliwych, pokłóciło się i jeden z nich zabił drugiego, po czym zbiegł. Drużyna, zaniepokojona, podążyła jego śladem by zbrodnię wyjaśnić. Niestety, wcześniej, nieszczęśnika dopadły dzikie zwierzęta, więc znaleźli tylko jego resztki a sprawa pozostała niewyjaśniona. Choroba moja okazała się nieco poważniejsza, więc nie zostaliśmy dłużej w Głębokim Szponie (nie wiadomo było, jak długo nie będę miała siły podróżować), Maruvil urządził mi wygodne posłanie w swojej skrzyni i ruszyliśmy w dalszą drogę.

razan - 2011-08-11, 13:18

Sanktuarium Jaspre

Szturm




Za dużo się wydarzyło w krótkim czasie, aby móc odpowiednio opisać to na papierze. Skracając kolejną część naszych przygód w Głębi Gleenwood powiem, że ostatecznie trafiliśmy do sanktuarium poświęconemu Jaspre. Trudno jest mi powiedzieć czy było to miejsce, którego poszukiwała Auraya. Otoczone było obszarem całkowicie wymarłym, a jego sercem było zamieszkałe przez ducha drzewo, nie będące świętym dębem, którego spodziewała się Wietrzniaczka. Nie było też śladu po innych przedstawicielach jej rasy, które miały zamieszkiwać sanktuarium.

Zanim tam doszliśmy, stoczyliśmy ciężką walkę z Władcami Zwierząt, a właściwie najróżniejszymi owadami, które były przez nich kontrolowane. Ogromne stworzenia plujące żrącą mazią, zakuci w chitynowe zbroje śmiertelnie groźni wojownicy. To wszystko kosztowało nas wiele wysiłku, ale osiągnęliśmy prawdopodobnie cel naszej podróży.
Na miejscu zastaliśmy potężny przedmiot magiczny opiewany w legendach. Wyglądało na to, że przechowywana jest tam zbroja dawno zmarłej bohaterki – znamienitej Venny. W trakcie pobytu widzieliśmy, jak nawiedzone przez ducha drzewo skutecznie broni przed Dawcami Imion pancerza, który został z nim zespolony. Trudno powiedzieć czy to zbroja była przedmiotem pożądania napastników, ale grupa Dawców Imion, wśród których byli wspomniani Władcy Zwierząt, próbowała dostać się do sanktuarium. Gdyby nie rwąca rzeka, płynąca wokół wyspy, osiągnęliby już dawno sukces.

Duch zespolony z drzewem starał się swoimi możliwościami nie dopuścić ich na wyspę, ale pomóc musieliśmy mu my. Dzięki magicznemu zwiadowi ustaliliśmy, że mamy przeciwko sobie znaczną ilość insektoidalnych wojowników, trzy ogromne robaki, które plują tą niebezpieczną mazią, a także Efla, Krasnoluda i trzy Wietrzniaki. Z kolei trójka wrogich Orków pilnowała w pobliskim namiocie klatek z Wietrzniakami, wśród których miał być Mistrz Wiatru, którego poszukiwała Auraya. Zdawaliśmy sobie sprawę, że walka nie będzie łatwa, zwłaszcza, że nasi przeciwnicy byli bez wątpienia Adeptami, a przewodzący nimi Elf i Krasnolud przedstawicielami dyscyplin magicznych.

Plan natarcia musiał być perfekcyjny. Niespodziewany atak naszych Wojowników wspieranych przez strzały Mirim i czary Aurayi miał pokonać największe z naszych przeciwności. HRR jeżdżąc na duchowym rumaku miał odciągać kolejne owady, które chciałyby podejść do walczących Marva i Navrika. Natomiast ja wraz z Lilianną i Sinisem mieliśmy obezwładnić Orków i uwolnić więzione Wietrzniki, które miały nam pomóc w dalszej walce. Jak to bywa z planami, jego realizacja nie udała się nam w znacznym stopniu. Kiedy skrycie dostaliśmy się w pobliże obozu wroga, nie było widać jednego z plujących owadów, ani żadnych Dawców Imion. Co gorsza, insekty zauważyły lecących w ich stronę naszych przyjaciół.

Kiedy wbiegliśmy do namiotu, przeciwnicy byli gotowi do starcia. Szybko pokonałem Władcę Zwierząt, wyglądającego na najsilniejszego z nich, podczas gdy Lili i Sinis zmagali się z pozostałymi. Już po kilku chwilach stałem pośród nieprzytomnych Orków. Niestety Lilianna także odniosła rany skutkujące utratą jaźni, a Sinis został przebity na wylot włócznią. Dodatkowo Wietrzniaki okazały się nie być sprawnymi Adeptami i zdradziły nam, iż Mistrz Wiatru, na którego pomoc liczyliśmy walczy po stronie naszych wrogów
W czasie naszej potyczki Marv zdołał zabić jednego z ogromnych robaków, ale sam niemal stracił życie. Niewiele lepiej było z Navrikiem, który także leżał bezbronny, kiedy pozostałe owady starały się go rozerwać na strzępy. Na szczęście dla nich Harag sprytnie korzystał ze swojej magii i zamiast sam z nimi walczyć, rozkazywał im atakować siebie nawzajem. Magiczne i wytworzone elfią ręką pociski zdołały w tym czasie powalić drugiego z olbrzymów, a Harag opanował resztę sytuacji na tyle, że kiedy wkroczyliśmy z Sinisem, udało się nam wyjść zwycięsko z tej części potyczki.

Zapowiadała się jednak kolejna krwawa walka. Piątka Dawców Imion, którzy posługiwali się magią oraz potężny owad to mogła być przeszkoda, która nas ostatecznie zatrzyma. Z wyjątkiem mnie, Aurayi i Mirim, wszyscy byli ciężko ranni lub wyczerpani, a nasi przeciwnicy z pewnością już się przygotowali. To mogła być epicka batalia, na którą czekałem przez całe życie!

razan - 2011-08-11, 13:21

Doskonale zaplanowana bitwa

Pomyłka




To nie była epicka batalia, na którą czekałem całe życie! Nie uprzedzając jednak faktów opowiem Wam co miało miejsce po potyczce z Orkami i owadami.
Wiedząc, że tunel pod rzeką będzie kopany jeszcze kilka godzin, wróciliśmy na wyspę i odpoczeliśmy nieco przed nadchodzącą walką. Długo obmyślaliśmy plan walki z nadciągającymi przeciwnikami. Duch zamknięty w mistycznym drzewie określił nam gdzie wychodzić miał kopany przez nich tunel i ile jeszcze czasu zostało do jego ukończenia. Zastanawialiśmy się nad jego zatopieniem, ale wymagało to dużego nakładu pracy. Auraya próbowała przyzwać w tym celu silnego ducha żywiołu wody, ale moc zgromadzona przez nią była niestety zbyt mała.

Plując krwią Wietrzniaczka opadła na ziemię i długo nie mogła się podnieść. Okazało się, że kolejna z osób w naszej Drużynie obłożona została klątwą. Jedynym plusem było to, że Auraya straciła tylko połączenie z żywiołem wody i ogólnie osłabła, a nie zaczęła stanowić dla nas jakieś zagrożenie. Poniekąd dobrze się stało gdyż zatopienie Dawców Imion i ich sług byłoby niehonorowym podejściem do przeciwności, godnym jedynie Złodzieja czy skrytobójcy.

Musieliśmy wymyślić bardziej bezpośredni plan. Wiedzieliśmy, że kiedy tunel zostanie wykopany, oddziały przeciwnika dopiero po chwili ruszą przezeń i zajmie im to kilka minut. Zaplanowaliśmy pieczołowicie przywitanie ich po tej stronie wyspy. Korzystając z mocy głosiciela Upandala, Harag postawił wieżę przy wylocie tunelu. Ja wraz z Lilianną miałem nie dopuścić zbyt wielu owadzich wojowników do ucieczki z twierdzy, która miała być ich grobem. W tunelu bowiem zamaskował się Maruvil, który miał rzucić czar przyzywający śmiertelne opary kiedy wokół niego znajdzie się dostatecznie wielu przeciwników. Moc zaklęcia miała w ciągu kilkudziesięciu sekund pozabijać owady, podczas gdy Wojownik uśmiercić miał magów przewodzących wrogiej grupie. Navrik oraz Auraya mieli atakować owady z wykształconymi skrzydłami, które mogłyby nadlecieć na wyspę ponad rzeką. HRR natomiast na swym wierzchowcu atakować miał wszystkich, którzy przekroczą strefę wokół wieży, w której położono zaklęcie wybuchającej ziemi.

Tak dokładnie opracowany plan miał prawo zadziałać, ale najmniejszy błąd mógł kosztować nas wszystkich życie. Marv rzucił zdanie, że jeśli zginiemy to nasza honorowa śmierć nie będzie nawet przez nikogo wspominana. Czym prędzej więc opisałem na karcie papieru sytuację, w której się znaleźliśmy i wrzuciłem ją w zamkniętej butelce w nurt rzeki. Jeśli, ktoś z Was drodzy czytelnicy odnajdzie ten rękopis, otrzyma ode mnie po jego zwrocie miecz, którym walczę. Nie miecz będący dziedzictwem mych przodków, ale równie sprawną broń, która towarzyszy mi od lat kilku w zmaganiach z przeciwnościami losu. Powyższa deklaracja ma na celu danie Wam możliwości posmakowania losów bohatera i ręczę za nią mym honorem.

Wracając do opowieści, którą snuję, tunel został wykopany a my zajęliśmy swoje miejsca. Pierwszy swą potyczkę stoczył Navrik i moi przyjaciele, którzy chronili nas przed robaczymi lotnikami. Dzięki pomocy Haraga, udało się ich pokonać bardzo szybko, choć młody Wojownik został zrzucony na ziemię i otrzymał wiele krwawych ran. Następnie z tunelu zaczęły wysypywać się na nas rozwścieczone owady. Ich ciosy byłyby śmiertelne, gdyby któryś zdołał mnie trafić. Pecha miała natomiast Lili, której uniki nie są tak skuteczne jak parady moich mieczy. Padła na ziemię i jedynie głupocie przeciwników może zawdzięczać swe życie. Harag bowiem znowu zawładnął jednym z nich, który potem chronił Powietrzną Żeglarkę i ściągał na siebie furię swego rodzeństwa.

Marv w tym czasie zrealizował swój plan. Mroczne opary spowiły tunel i wnętrze wieży, która stała u jego wyjścia. Robaki zaczęły otrzymywać potężne ciosy od spaczonej energii astralnej, zaś potężne uderzenie topora Marva pozbawiło życia elfiego maga, który szykował się do rzucenia jakiegoś czaru ze swej księgi. Księga wybuchła pozostawiając po sobie raptem kilka nadpalonych stron, zaś część owadów przestała zachowywać się logicznie. Część niestety pozostała nadal agresywna i największy z nich opluł żrącą mazią dzielnego Ksenomantę-Wojownika, który zaczął zwijać się z bólu. Na szczęście tuż obok zginął Krasnolud, który był przy zabitym chwilę wcześniej Elfie, a wietrzniaccy Adepci uciekli w tył tunelu aby uniknąć działania złowieszczej magii.

Razem z Navrikiem, który zdążył już dojść do siebie, rzuciliśmy się w opary aby dojść do bezbronnego Maruvila. Latający Wojownik zdołał to osiągnąć w kilka chwil, ja natomiast ugrzęzłem pośród dziesiątek agresywnych robaków. Co tu więcej opowiadać? Marv zdołał powstać, wyczyściliśmy sobie drogę odwrotu, a pozostałe przy życiu owady błyskawicznie uciekły tunelem na drugą stronę rzeki, gdzie pewnie po jakimś czasie zaszyły się w puszczy. Większość z nich leżała jednak martwa, podobnie jak magowie, którzy stali na ich czele. Znaleźliśmy chwilę na obejrzenie pozostałych zapisków Elfa i wtedy zmroziło nas do szpiku kości.

Wynikało z nich, że duch zamieszkały w drzewie jest opanowany przez Horrora. A magowie próbowali go powstrzymać. Specjalnie wyhodowali rasę agresywnych i szybko się mnożących owadów, aby posłużyły im za armię. Doprowadzili też do śmierci lasu w znacznej odległości od wyspy, aby duch nie mógł się przemieszczać do kolejnych żywych drzew. Zatracił on bowiem umiejętność przebywania w postaci niezamanifestowanej, uzyskał natomiast możliwość czerpania magii z przedmiotów magicznych i żywych stworzeń, które zdołał usidlić. Zbroja Venny była połączona w taki sposób z drzewem, podobnie jak uwięzione podobno duchy żywiołów i Adepci schwytani w gałęzie i korzenie.
Kiedy wróciłem na centrum wyspy, okazało się, iż do tych Adeptów dołączył Brzeszczot, który wcześniej nie chciał brać udziału w walce. Uwolniliśmy Obieżyświata z gałęzi, które zdołały go już całkiem porosnąć, ale pozostał wciąż nieprzytomny. Okazało się, że uczyniliśmy prawdopodobnie wielki błąd i sami mieliśmy małe szanse na jego naprawę. Sprawdziliśmy ile eliksirów ostatniej szansy zachowało się nam do tej pory i postanowiliśmy spróbować ożywić zabitego uprzednio maga. Auraya zszyła jego rany i podane mu zostały środki magiczne. Co z tego, skoro nie zadziałały? Zmarnowaliśmy tylko eliksiry. Zaznaczę, że mogły się ona nam za chwilę przydać po walce z duchem.

Pewne było, że nie zostawimy tych rewelacji bez sprawdzenia. Dzięki sztyletowi Farlisa Harrag po wielu próbach odkrył, że na wyspie prawdopodobnie znajduje się jakiś konstrukt Horrora albo sam Horror. Szykowaliśmy się więc do kolejnej walki. W poprzedniej nie udało mi się zmierzyć z Mistrzem Wiatru i innymi Adeptami, w tej na pewno także nie zdołam. Ot smutny los Fechtmistrza poza granicami miasta…
Dla poprawienia nastroju Navrik poprosił mnie o ułożenie lekkiego wierszyka, który miałby pokazać bezsens naszego działania. Pamiętając, że mam niewiele czasu, wyrecytowałem kilka takich oto prostych linijek:




O walce z Drużyną Kaeru Nadzieja


Choćbyście nie wiem co uczynili,
Choćbyście naszymi wrogami byli,
Choćbyście źli byli i obrzydliwi,
Nasza Drużyna po ciężkiej walce,
W której stracicie głowy i palce,
Zszyje wam ciała i je ożywi.

Choćbyście nie wiem co uczynili,
Choćbyście naszymi wrogami byli,
Choćbyście z nami długo walczyli,
I życie swoje w walce stracili,
Choćbyście źli byli i obrzydliwi,
Nasza łaskawość i tak was ożywi.



Sami możecie wybrać wersję, która Wam bardziej odpowiada, Moi przyjaciele kończą się właśnie naradzać i pora do nich dołączyć. Czeka nas pokonanie potępionego ducha!

razan - 2011-08-11, 13:23

Walka z robactwem

Walka z żywiołem

Walka z codziennością





Mieliśmy przed sobą kilka poważnych problemów. Pozostałe przy życiu owady stworzone przez elfiego maga stanowiły wielkie zagrożenie dla całej Głębi Gleenwood. Z pozostałych po jego księdze notatek wynikało, że są diabelnie agresywne i potrafią się bardzo szybko rozmnażać. Bez wątpienia w ciągu kilku lat unicestwiłyby wszystko co żyje na tym skrawku Barsawii, a przez kolejne zagroziłyby całej prowincji.

Po niedługim czasie okazało się, że mamy sprzymierzeńca. Dyskretnie podleciał do nas Wietrzniak, którego nie zdołały zabić śmiertelne opary przyzwane przez Maruvila. Szybko wyjaśniliśmy sobie nieporozumienie, które miało miejsce podczas poprzedniego starcia i opowiedzieliśmy o naszej próbie odratowania przywódcy nieszczęsnego ataku na opętane drzewo. Wietrzniak Tinsoo przyjął wytłumaczenia i zgodził się, że robactwo jest chwilowo nawet większym zagrożeniem niż wspomniana roślina wraz z zamieszkującym ją duchem. Usłyszeliśmy także, iż drzewo to w jakiś sposób opanowało umysły znacznej części mieszkańców Głębi Gleenwood i trzeba będzie sobie dać z nim szybko radę.

Postępując zgodnie z informacjami otrzymanymi od Mistrza Wiatru, pokonaliśmy grupkę owadów, które napotkaliśmy w lesie. Wysmarowaliśmy się wydzieliną z jakiegoś ich gruczołu i weszliśmy do wskazanego nam ich gniazda. Owadzi wojownicy zdawali się nas nie widzieć, ale przed większymi i inteligentniejszymi przedstawicielami tego gatunku musieliśmy się chować w tunelach. Ostatecznie dotarliśmy do gniazda królowej roju, która była ogromna, acz niespecjalnie groźna. By nie alarmować jej obrońców, Navrik uśpił ją magicznie, a następnie Marv potężnym ciosem odciął jej głowę.

Niezauważeni następnie poszliśmy do sali gdzie składane były jaja, które następnie rozwijały się w larwy i dalej w dorosłych zabójców. Co ciekawe, nie popełniłem błędu pisząc, że to jaja się rozwijały, gdyż faktycznie miało coś takiego miejsce, a nie wylęganie się z nich robaków. W pomieszczeniu tym przez jakiś czas działał Maruvil stosując taktykę podobną jak przy wczorajszej walce z ich hordą. Śmiertelne opary po kilkunastu sekundach zabiły wszystko co żyje w wielkiej sali, a później także żywe jaja, które mogły wciąż znajdować się w odwłoku królowej roju. Obrzydliwa była to wyprawa, ale konieczna by uratować rejon, w którym zamieszkiwało tylu Dawców Imion i innych żywych stworzeń. Następna część naszej wizyty w Gleenwood miała być równie niebezpieczna, ale mniej... brudna.

W trakcie nocnego odpoczynku okazało się, że klątwa Maruvila potrafi nam nadal skutecznie popsuć szyki. Ilekroć o niej zapominaliśmy, ona dosłownie zatruwała nam życie. Nie inaczej było tym razem, w związku z czym musieliśmy stracić kolejną dawkę bezcennego proszku z rogu jednorożca. Poszukiwanie dziwnej ziejącej lodem hydry, której serce mogło zdjąć klątwę z Marva musiało być naszą kolejną misją.

W każdym razie, póki co ruszyliśmy do podziemi położonych poniżej magicznego drzewa. Odnaleźliśmy tam sprytnie ukryte pomieszczenia Głosicieli Jaspre, które były aktualnie całkowicie opuszczone. Oprócz wielu ksiąg znaleźliśmy tam trochę cennych drobiazgów należących do byłych opiekunów wyspy, jednak pozostawiliśmy w spokoju wszystko co nie było nam pomocne w nadchodzącej walce. Wiedzieliśmy w końcu, że jeśli nam się uda, oni wrócą i będą dalej pełnili swe szczytne obowiązki.

W końcu znaleźliśmy drogę do pomieszczeń prowadzących ku korzeniom drzewa. Zanim się do nich dostaliśmy, musieliśmy zmagać się z żywiołem drewna, który uznał nas wreszcie za zagrożenie. Co chwila pojawiały się ściany z roślinności, których przekroczenie wymagało wiele wysiłku. Co krok atakowały nas strzelające zewsząd korzenie, bijące i szarpiące wszystkich znajdujących się w korytarzu. My jednak dzielnie jeden za drugim szliśmy ku przeznaczeniu. Niestety droga nie pozwalała na przemierzanie jej w jakimś zorganizowanym szyku bojowym co musiało się zemścić na naszych możliwościach taktycznych.

Ostatecznie trafiliśmy do pomieszczenia, w którym manifestował się opanowany przez Horrora duch żywiołu drewna. Zdołał unieszkodliwić Aurayę, zanim strzały Mirim odgoniły go z naszego planu astralnego. Chwilę później nasłał na nas Dawców Imion, którzy byli pod działaniem jego otępiających mocy. Nie zdążyłem nawet przedrzeć się do nich, kiedy połowa już leżała powalona przez Marva i Navrika, a druga zabita czarami ocuconej chwilę wcześniej Wietrzniaczki. Zaczęliśmy przedzierać się do miejsca, w którym znajdował się orzech, z jakiego wyrastało drzewo. Zniszczenie go miało przywrócić spokój w Głębi Gleenwood, a nam pozwolić wrócić do jakiegoś cywilizowanego zakątka świata.
Znowu Wojownicy, którzy dzięki czarom i Talentom mogli poruszać się sprawniej, ruszyli przodem. Co tu dużo mówić. Zdołali przedrzeć się do serca drzewa gdzie czekał na nich zamanifestowany znów żywiołak. Ten zdołał co prawda niemalże zabić Marva, ale ciosy Navrika dokończyły to czego dokonały uderzenia pierwszego z nich i strzały Mirim. Po unicestwieniu opętanego ducha żywiołu drewna korzenie drzewa zaczęły obumierać, a my wydostaliśmy się nad powierzchnię.

Wszystkich zabitych tego dnia dawców Imion udało się wskrzesić, a pozostali z Głębi Gleenwód zaczęli tłumnie nadciągać do oswobodzonego sanktuarium. Radości moich przyjaciół nie było końca. Ja natomiast tego dnia nie zdołałem ani razu wyciągnąć mieczy na innego przeciwnika niż krzak, gałąź czy korzeń. Co z tego, iż moje możliwości przerosły już dawno to co osiągnął mój ojciec przed jego zniknięciem z Kaeru Nadzieja? Co z tego, że potrafiłbym prawdopodobnie pokonać w walce mojego przodka Zaratuhliana, służącego jako Strażnik Królowej Alachii? Cóż wreszcie z tego, iż mógłbym bez problemu wytrącić broń Maruvila czy Navrika i zakpić z nich w walce? I ostatecznie co z tego, że w odróżnieniu do nich, ostatnie starcia nie były w stanie przynieść mi nawet większego zadrapania, które zadać potrafiłby mi jakiś przeciwnik?

Pasje nie są w stanie najwidoczniej zesłać na naszą drogę wrogów, którzy stworzeni byliby do walki ze skromnym Fechtmistrzem... Skoro turnieje, w których zmagać się mamy z Dawcami Imion, kończą się walką z Horrorami, a wyprawy w jakiekolwiek tereny kończą się potyczkami z dziesiątkami owadów, konstruktów czy bezkształtnych dzikich bestii, jak mogę udowodnić swój kunszt szermierczy? Astendar zdecydowanie chce mi pokazać bym zajął się inną odmianą sztuki.

Kolejne miesiące, które nadeszły potwierdziły wyrażone wyżej przypuszczenia. Najpierw spędziliśmy ponad dwadzieścia dni w polu, sadząc rośliny wokół sanktuarium Jaspre. Jakkolwiek była to odświeżająca praca, uniemożliwiła mi powrót do Throalu i podziękowanie pannie Ailei za możliwość noszenia jej szarfy przez ostatnie miesiące. W zamian za pomoc w uratowaniu puszczy, miejscowe Wietrzniaki zgodziły się podarować nam pancerz Venny. Kiedy przyszło do ustalania kto będzie go nosić, a większość chciała go dla siebie, w wyniku rzutu kością los zadecydował iż zbroja ta trafiła do Maruvila.

Skrzydlaci Dawcy Imion zgodzili się też wyszkolić nas na wyższe kręgi Dyscyplin, którymi podążaliśmy więc moi przyjaciele nie zdecydowali się na natychmiastowy powrót do Throalu. W efekcie odpis mojej opowieści przeczytacie drodzy czytelnicy najwcześniej dopiero za rok. Podobnie dopiero wtedy złożę zamówienie, na konstrukcję statku powietrznego, którego plany budowy opracowuję już od kilku miesięcy. Zdradzę Wam bowiem, że wynagrodzenie za mój trud pisarski miało zostać przeznaczone na taki własny środek transportu.

Na domiar złego nie byłem w stanie osiągnąć dziewiątego kręgu mej dyscypliny gdyż wietrzniacki nauczyciel uznał, że magii mej brakuje do tego dosłownie odrobiny mocy. Aby gorycz tych miesięcy mogła się dla mnie dopełnić, okazało się, iż kilka przedmiotów moich przyjaciół samoistnie stało się w ostatnim czasie wątkowymi przedmiotami magicznymi. Ja natomiast wciąż nie osiągnąłem niczego by uczynić takim oręż mych przodków. Harag wykorzystał kilka miesięcy na tworzenie zbroi i innych przedmiotów dla naszej drużyny. Zaproponował także wykucie magicznego miecza dla mnie, ale mu stanowczo odmówiłem. Przecież nie tak powinna wyglądać ścieżka elfickiego fechtmistrza. Jak mógłbym przyjąć wykuty przez Orka magiczny oręż, z którym nie wiążą się żadne historie i na którego otrzymanie po prostu nie zasłużyłem?

Racząc się winem miejscowej roboty spędziłem kilka miesięcy w złym nastroju gównie czytając księgozbiór głosicieli Jaspre czy malując obrazy o niezobowiązującej intelektualnie tematyce. Jedynie w rzadkich chwilach kiedy mój nastrój się poprawiał, zdarzało mi się zaimprowizować walkę z miejscowymi Adeptami, czy też trenować możliwości Lilianny, albo popracować nad jakimiś rozwinięciami talentów. Dostaliśmy także w tym czasie możliwość odblokowania niedalekiej jaskini Trolli, którzy stracili tam możliwość wydobycia esencji żywiołu ziemi. Miało to przynieść nam pewien dochód, co moi przyjaciele przyjęli z zadowoleniem.

Ja natomiast powiem, że zaczynam odnosić się do tego z obojętnością. Jeśli los się do mnie nie uśmiechnie, to powiadam, że wkrótce znana Wam „Kronika elfiego Fechtmistrza” przestanie być dalej pisana, a ja zajmę wyłącznie się malarstwem, poezją i innymi takimi sztukami. Może tam odnajdzie mnie powołanie, skoro w kochanej przeze mnie walce nie jest w stanie.

Tako rzecz dziś Wam Zaratustran.

Auraya - 2011-08-12, 22:52

Poniżej znajduje się pierwsza część przygody w Cara Fahd. Ponieważ jest oparta na szkielecie przygody już istniejącej (przynajmniej tak przypuszczam...) wrzucam jako spoiler, coby niepowołanych i niewtajemniczonych nie kusić do "rzucania okiem" :-P

Spoiler:

Cara Fahd - Historia Ostrzy Fahd

Gdy wreszcie poczułam się lepiej okazało się, że jesteśmy w Miedzianym Kotle, orkowej osadzie na południowo - wschodnim stoku gór Delaryjskich. Osada od północy opiera się o zbocze gór zaś z pozostałych stron otacza ją drewniana palisada. Wszędzie stoją domostwa i namioty i jest tu masa orków. Miedziany Kocioł jest siedzibą klanu Pięści Fahd, którego wódz, Mosztug, każe zwać się królem Fahd. Według mnie jest to silny ale średnio inteligentny ork. Ma on syna, Uftuga, o inteligencji zbliżonej to tatusiowej oraz brata Gnanagha. Gnanagh był właśnie naszym celem podróży, gdyż ma on posiadać wiedzę na temat znalezionych przez nas sztyletów.

Nie wierzyłam, i do tej pory nie bardzo wierzę, że nasza drużyna scali się i będzie jednością, dlatego nie poświęciłam zbytniej uwagi znalezionej broni, choć pomagałam w jej badaniu. Skoro jednak drużyna podjęła tyle trudu by tu dotrzeć, to może jest dla nas szansa i warto im się przyjrzeć...

Sztyletów jest siedem. Piękna robota. Jelec i głowica ozdobione są staroorkowym pismem, po jednej stronie ostrza znajdują się znaki, których, jak do tej pory, nikomu nie udało się odczytać, a z drugiej strony widnieje napis Cara Fahd.  Jelec i głowicę zdobi poemat w języku z VI lub VII wieku, który głosi:

"Ośmioro nas jest,
ośmioro nas będzie,
Zjednoczeni, niepodzielni, wiecznie.

W strachu wrogowie Fahd będą.
Osiem stóp w jednym kroku.
Nasze losy połączone.
Do legend nasze losy przejdą."

Drużyna posiadająca ostrza była bronią i tarczą królestwa Fahd. Niestety jeden z członków drużyny został opanowany przez horrora i zdradził. Jego sztylet uległ zniszczeniu (a może został zniszczony...). Reszta członków drużyny spotkała się w boju z potężnym horrorem i poległa (horror, na szczęście, także).

Wywlokłam się ze skrzyni w samą porę, by być świadkiem wesela. Otóż do Miedzianego Kotła przybyło licznie orkowe plemię Praworządnych Żmij, na czele z wodzem Orgukiem i jego córką Tirag, która to miała poślubić Uftuga by połączyć dwa klany. Ponieważ moi towarzysze pierwszy wieczór pobytu wśród orków spędzili pijąc i bawią się zaskarbili sobie tak dużą sympatię, że jeden z członków Praworządnych Żmij, o imieniu Jordug, zaprosił ich na uroczystość zaślubin. Ogarnęłam się więc i ja i, zająwszy strategicznie najlepsze miejsce nad głowami tłumu, obserwowałam uroczystość. Szczerze mówiąc, nie byłam zachwycona. My wietrzniaki świętujemy zdecydowanie z większą pompą. Jest dużo śmiechu, radości, przemówień a same zaślubiny trwają od jasnego zmierzchu aż po czarną noc. Tymczasem u orków trwało to może z 5 minut. Ale cóż, grunt, że młodzi strasznie w sobie zakochani, co widać na pierwszy rzut oka. Wesele jednak nie przebiegało tak, jak się spodziewałam. Nie dość, że Jordug publicznie wypowiedział się bardzo pogardliwie na temat "zjednoczenia", to jeszcze, w pewnej chwili, Mosztug złapał się za gardło i z jękiem "trucizna" osunął się w konwulsjach na ziemię. Z miejsca zrobił się chaos. Dwa plemiona wprost rzuciły się sobie do gardeł oskarżając się o najgorsze zbrodnie, by chwilę później skierować swój gniew na, Pasjom ducha winnego, wieśniaka. W kilka zaledwie sekund prawie rzucono się mordować wieśniaków i palić wieś. Navrik błyskawicznie opanował szalejący tłum, przywołał orki do porządku i kazał zająć się wodzem, Trucizna już nie zagrażała jego życiu, bo na słowa trucizna zareagowałam instynktownie natychmiast ją zamrażając w organizmie króla. Mosztug został odniesiony do swojego namiotu a my rozpoczęliśmy śledztwo. Tym razem, na trop trafił Harag. Uwziął się by wypytać Jorduga, gdyż tylko on odważył się jawnie okazywać pogardę zjednoczeniu klanów. W sumie nic ciekawego się nie dowiedział, ale Jordug zostawił go w namiocie by "iść na stronę" i już nie wrócił. Gdy Harag wyszedł go szukać znalazł na płocie za namiotem bukłak hurgla, przywiązany tak, by trunek ciurkał na ziemię. Wstrząsnęło orkiem takie marnowanie jego ulubionego trunku i podniósł alarm, drąc się na nas w niebogłosy, żebyśmy do niego przyszli. Potem zażądał od Mirim śledzenia tego barbarzyńcy, który na pewno jest winny zbrodni, bo inaczej nie wylałby tak przedniej popitki na ziemię. Idąc za śladami trafiliśmy do zagród z końmi. Okazało się, że zniknęły wszystkie konie Praworządnych Żmij, podobnie, jak ich właściciele. Co ciekawe, zniknął też brat wodza i strzała Mirim wyraźnie nam wskazała, że podążył w tym samym kierunku, co Żmije. Wróciliśmy więc do Uftuga i obiecaliśmy, że znajdziemy winnych całego zajścia i doprowadzimy ich przed oblicze króla. Oczywiście ork uparł się, że pojedzie z nami, ale Lili sprytnie go od tego odwiodła. Pomimo późnej pory ruszyliśmy za śladami.

Droga wiodła w głąb gór. Szliśmy skalnym kanionem bardzo długo. W końcu przed nami pojawiło się coś dziwnego. Po lewej stronie, na wysokości chyba ze trzydziestu metrów, skała formowała się w coś na kształt głowy smoka. W rozwartej kamiennej paszczy tkwiły kamienne zęby a nieco wyżej ziały dwa otwory przypominające oczy. Na polecenie Navrika bezszelestnie podleciałam na górę i zajrzałam do paszczy. Niestety, siedzący w środku ork zauważył mnie i próbował pochwycić. Wróciłam więc do towarzyszy a na górę udał się Navrik. Rozmowa z orkami zbyt wiele pożytku nie przyniosła, gdyż Navrik nie zdradził im powodu naszej wizyty. Uparli się, że łowią tu ryby w podziemnym jeziorze i mamy się wynosić. Swoje pięć miedziaków dorzucił też Harag pytając o Jorduga, czy wrócił z imprezy. Otrzymał odpowiedź, że wrócił. Dowiedzieliśmy się także, że dalej w kanionie trzymane są wierzchowce i nie ma przejścia w głąb gór. Zwiedziliśmy to miejsce. Orki mówiły prawdę. Nie mając innego pomysłu na rozwiązanie tej sytuacji Navrik rzucił lewitację i wszyscy nie latający powoli zaczęli się na niej unosić w górę. Nie spodobało się to orkom. Zaczęli ciągnąć coś wielkiego i ciężkiego, by zrzucić na głowy zbliżającym się Dawcom Imion. Harag postanowił ich powstrzymać. Sprawnie przeskoczył ze swojego gryfa wprost do jaskini, ogłuszył jednego z ciągnących wielki kocioł orków i zamierzył się na drugiego. Miał pecha, ork był szybszy i powalił go na ziemię, zaś pozostałych dwóch rzuciło się, by go podnieść i zrzucić na dół. Krzyknęłam do towarzyszy, że Harag jest w niebezpieczeństwie. Lewitacja poruszała się wolno i było pewne, że nie dotrą na górę na czas. W tej samej chwili, dwoje towarzyszy podjęło błyskawiczną decyzję: Lili, korzystając ze swoich niezwykłych umiejętności wspinaczkowych, przeskoczyła na skalny ząb i błyskawicznie zaczęła piąć się w górę, a Maruvil, wielkim skokiem, pokonał odległość dzielącą go od podłogi jaskini i stanął tuż nad Haragiem. Najwyraźniej jednak zapomniał, że miał ogłuszać i pierwszy ork padł trupem. Niestety i ja musiałam kogoś zranić, bo w jednym z oczu "smoka" pojawił się łucznik. Kolejne sekundy przyniosły znów krwawą masakrę. Nikt nie słuchał, gdy prosiłam, żeby wstrzymać walkę. Bezsilnie patrzyłam na lejącą się krew. Wreszcie wpadłam na pewien pomysł. Postanowiłam wykorzystać czar, który niedawno zakupiłam, "Chwytającą rękę ziemi". Plan był prosty: schwytać nią wodza i zagrozić, że go zmiażdżę jeśli orki się nie uspokoją. Zapewne byłby to plan skuteczny, ale Mirim z miejsca go popsuła, posyłając dwie prawie śmiertelne strzały prosto w wodza. Zawtórował jej Navrik, uderzając czarem i wódz się schował. Utkałam więc wątek, by pochwycić córkę wodza Tirag i... znów ta sama historia :/ łuczniczka trafiła ją dwa razy i orczyca się schowała. Zgrzytnęłam zębami z irytacją. Ile to się trzeba napocić, żeby powstrzymać moją drużynę przed bezsensowną walką... Szybko przyszedł mi do głowy inny pomysł, który byłoby im bardzo ciężko popsuć. Przemknęłam między nogami moich towarzyszy by znaleźć się w pierwszym szeregu i pokryłam lodem całą podłogę jaskini przed nami. Orki zaczęły się przewracać. Nie były w stanie walczyć, więc zaczęły słuchać. Navrik przejął inicjatywę, poprosił o rozmowę i zaproponował pomoc rannym. Wódz, ledwo już żywy, zgodził się.

Na początek padły pytania o zamach na wodza. Do otrucia przyznał się Gnanagh, jego brat. Miał już dość życia w cieniu. Uważał, że jego brat jest tępym osiłkiem, wszystkie decyzje podejmował Gnanagh i tylko dzięki niemu Mosztug nadal trzymał władzę w rękach. Rozgoryczony ork, w porozumieniu ze Żmijami, postanowił ukrócić rządy króla. Władzę przejąłby jego syn, który jest równie mało inteligentny jak ojciec, ale ślepo zakochany w Tirag i całkowicie poddany jej woli. Do czego miało to doprowadzić to właściwie nie wiem. Polityka nie jest moją najmocniejszą stroną.

Wykorzystując chwilę rozmowności Gnanagha Lilianna podała mu Ostrze Fahd i spytała, czy wie coś na jego temat. Ork dotknął sztyletu i dziwnie zbladł.

"Teraz rozumiem! Ostrza – Ostrza Kara Fad, wykute przez wielkiego orkowego zbrojmistrza Rugaa Glo. Straszliwą posiadacie broń – straszliwą! Szczegóły nie są jasne, są tylko wskazówki, przerażające insynuacje w tuzinie ogólnikowych dokumentów. Ale te Ostrza noszą klątwę. One tną, rozpruwają więzi trzymające Dawców Imion razem. One rodzą zdradę. Teraz są słabe; mogły pchnąć słabego, rozgoryczonego orka jak ja poza krawędź, ale wkrótce nawet zdrowi i szczęśliwi będą…  Być może jest już za późno dla was. Ostrza bez żadnej wątpliwości przeklęły wasze wzorce i teraz wy nosicie ich klątwę. Jesteście Niszczycielami Ładu; będziecie nieść niezgodę i zdradę gdziekolwiek pójdziecie. Jedyny sposób by zdjąć klątwę to podążyć za nią aż do jej  początków. Wplatajcie wątki w Ostrza aż do ostatniego. Wtedy będziecie boleśnie wypróbowani i zapewne zniszczeni. Jeśli jednak wam się powiedzie, zniszczycie wielką groźbę i zdobędziecie miejsce w panteonie legendarnych herosów Barsawi.  Możecie też zignorować to zadanie - nigdy nie utkacie do nich wątku. Ale to naznaczy was jako małe i nieważne istoty - takie jak ja."

Gnanagh zamilkł i skierował sztylet prosto w soje serce. Błyskawicznie Lili odebrała mu broń i Gnanagh na naszych oczach zupełnie się odmienił. Spojrzał na nas zdezorientowany, jak ktoś właśnie wybudzony z transu. "Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. - biadolił - To przez te ostrza! One są przeklęte. Skłaniają Dawców Imion, by robili straszne rzeczy! To właśnie je wyczułem, gdy przyszliście do naszej wioski. One mną zawładnęły. Zmusiły mnie bym targnął się na życie brata. To wszystko wina tej przeklętej broni!" Gnanagh podpowiedział nam, że musimy udać się do źródła klątwy i je zniszczyć. Nie ma to jak świadomość, że czeka nas spotkanie z horrorem... Pięknie. A ja myślałam, że moja klątwa jest upierdliwa.

Po tych rewelacjach zabraliśmy się za ustalenie, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji nieudanego bratobójstwa. Towarzysze moi, ku niezadowoleniu mojemu, wymyślili szereg kłamstw, mających na celu uratować życie Gnanagha i doprowadzić do zgodnego zjednoczenia klanów. Ork postanowił jednak powiedzieć bratu prawdę, wierząc, że od śmierci wybawi go Navrik. Tak też zrobiliśmy. Po powrocie do wioski okazało się, że Mosztug ma się już dobrze i czeka z niecierpliwością na wieści od nas. Gnanagh przyznał się do zbrodni a Czarodziej Navrik zręcznie przekuł zbrodnię w nieszkodliwy wybryk i, powołując się na męstwo Mosztuga i jego mądrość (!) odwiódł go od pomysłu nabicia winnego na pal. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Posłano po klan Praworządnych Żmij i rozpoczęło się właściwe weselisko. Gnanagh podpowiedział nam, że więcej informacji na temat Ostrzy Fahd znajdziemy w Przełęczy Szponu - największej osadzie orkowej Królestwa Fahd. Szybko zaczęliśmy zbierać się do drogi, by nie narażać nikogo na oddziaływanie ostrzy. Zaczęliśmy przypominać sobie także pewne wydarzenia z przeszłości: Brzeszczot kłócący się zażarcie z mistrzem Mirim w lesie Glennwood, przyjaciel mordujący przyjaciela w Stalowym Głazie i teraz brat mordujący brata. Wydarzenia zaczęły się składać w jedną całość i nagle przebywanie w naszym towarzystwie przestało być bezpieczne.

Jakby tego było mało nagle Maruvil znacznie osłabł. Chwilę trwało, zanim dotarła do nas przerażająca prawda z tym związana - koń w Nowej Nadziei zginął. Od niego Marv zaczerpnął swoją olbrzymią siłę i właśnie w tej chwili zwierzak zakończył żywot. I to nie z przyczyn naturalnych. Ktoś lub coś musiało go zabić. A że koń był w domu u Maruvila padł na nas blady strach. Co stało się w naszym mieście? Czy był to wypadek, czy celowe działanie? Jedno było pewne - trzeba natychmiast dowiedzieć się, co się dzieje w domu. Ponieważ nie mogliśmy ryzykować wejścia do miasta z naszą klątwą postanowiliśmy, że w Przełęczy Szponu opłacimy gońca, by udał się do naszego domu i przyniósł nam wieści. Do tego czasu będziemy żyli w niepewności. Miałam jednak pewne przeczucie, co do tego wydarzenia. W nocy, gdy Zar smacznie spał, wykradłam jego kronikę drużyny. Sporo czasu zajęło mi przewertowanie tej części, którą oddał ponad rok temu do Wielkiej Biblioteki w Throalu, aż w końcu znalazłam. Czarno na białym stoi tam informacja, że podczas odpoczynku w Nowej Nadziei Maruvil wziął konia, rzucił na niego cos w rodzaju transu i przejął jego siłę. Pasje mi świadkiem, że jeśli z tego powodu ktoś, kto chciał nas osłabić, zrobił krzywdę komukolwiek z rodziny Maruvila, Zaratustran tego pożałuje! Teraz wszystkie ważne rzeczy trzeba będzie trzymać przed nim w tajemnicy. Jestem wściekła! Ale mam nadzieję, mocną wiarę, że to był tylko wypadek i nikt nie ucierpiał z powodu tego lekkomyślnego elfa...

Auraya - 2011-08-17, 22:25

Spoiler:
Przełęcz Szponu

Przełęcz Szponu to miasto orkowe położone, zgodnie z nazwą, w przełęczy między górami Delaryjskimi i Lśniącymi Szczytami. Jest to swoiste miejsce pamięci narodu Cara Fahd. Gdy moi towarzysze szperali w bibliotece w poszukiwaniu informacji o Ostrzach, ja zagłębiłam się nieco w historię tego miejsca. Wszak całe swoje dotychczasowe życie spędziłam w kaerze, jestem więc niedouczona i głodna wiedzy. Z natłoku informacji udało mi się wyłowić kilka przydatnych i ciekawych. Miasto założyła Krathis Gron. Gdy wojska Thery i Throalu spotkały się w tym miejscu, orki otoczyły je i przegoniły ze swego terenu. Kratis Gron oceniła przełęcz wprawnym okiem i postanowiła, że właśnie to miejsce będzie idealne na nową stolicę Cara Fahd. Zatrudniła znanego kamieniarza z Jerris o imieniu Ibja  Pęknięty Kamień, żeby wybudował pierwsze kilka tuzinów domów. Były to budynki z cegły w charakterystycznym dla Cara Fahd stylu. W czasie pracy Ibja wpadł na pomysł szybszego budowania i powstały kolejne domy różniące się znacznie od pierwowzoru. Z całej Barsawii ściągali dawni mieszkańcy królestwa. Wielu z nich nie chciało czekać na gotowe domostwa, więc budowali swoje. W związku z tym można tu znaleźć architekturę charakterystyczną dla Jerris, Kratas, Throalu, Travaru a nawet Urupy. Co bardziej leniwe orki ograniczyły się do postawienia namiotów, które obecnie otaczają miasto.
Jednym z bardziej rzucających się w oczy domów w Przełęczy Szponu jest dom krasnoluda Yadd’a Ergrumma, lichwiarza z Wielkiego Targu. Zabrał on ze sobą cały swój dom, każdą cegłę, i złożył ponownie w Przełęczy. Do tego przedsięwzięcia zatrudnił wielu miejscowych rzemieślników co sprawiło, że stał się wpływowym i szanowanym obywatelem miasta. Plotki głoszą, że chciałby on zasiąść w radzie miasta i w tym celu zawarł przyjaźń z Mosztugiem, królem Pięści Fahd, by zdobyć jego poparcie.
Przełęcz Szponu jest, w tej chwili, największym miastem Cara Fahd. Mieszka to 35000 Dawców Imion a jeszcze więcej rozbija namioty wokół miasta. Mieszkają tu przedstawiciele wszystkich profesji.
Ponad tym chaosem wznosi się forteca Wurchaz (staroorkowa nazwa twierdzy), serce i dusza odrodzonego narodu. Jest to siedziba rady miasta i całej administracji. Wurchaz skrywa także miejską bibliotekę. Duże drzwi wejściowe wspierają dwie kolumny, wysokie na 30 stóp. Jednocześnie niepokojące i wspaniałe. Same drzwi zdobi nowy symbol Cara Fahd - na czerwonym drewnie, imitującym tło flagi. widnieje pieczęć. Składa się z symboli honorowych warkoczy, układających się w pęknięte koło, które wszystkie orki starają się spoić w jedną całość, tak, jak starają się spoić swoje odbudowywane królestwo. Srebrne nici symbolizują bogatą przyszłość, czarny obsydian wewnętrzną kontemplację i długą śmierć Cara Fahd a pomarańczowo-żółty ogień symbolizuje życie orka.
Po wejściu do środka, po lewej stronie, naszym oczom ukazała się biblioteka. Nasi wojownicy narobili trochę hałasu, co nie spotkało się z miłym przyjęciem ze strony siedzących nad księgami Dawców Imion. Błyskawicznie zjawiła się koło nas bibliotekarka, poprosiła o zdjęcie fragmentów zbroi i broni, które zakłócają ciszę i zapytała czego poszukujemy. Następnie skierowała nas do odpowiedniego działu i zostawiła samym sobie. Kilka godzin zajęło nam przekopywanie się przez stosy ksiąg. Oddzielaliśmy te opisujące historię od tych, które prawdopodobnie były opowieściami. W końcu na naszym stoliku urósł spory stos. Byłam w nim już zakopana po uszy i całkowicie wsiąknęłam w część opisującą wojny, które targały tym dumnym królestwem, gdy moją uwagę zwrócił rumor. Otóż, gdy moi towarzysze odnosili kolejną partię zupełnie nieprzydatnych ksiąg na półki, wpadła na nich orczyca i cały trzymany przez Lili księgozbiór runął na ziemię. Orczyca szybciutko odzyskała równowagę, uśmiechnęła się szeroko i zagadnęła: "Vanyk Dawna Pieśniarka, do usług, mili państwo. Przepraszam za mój pośpiech - pozwólcie że pomogę." Energicznie zaczęła zbierać księgi wraz z Lili a ja wróciłam do pasjonującej lektury. I znów nie pozwolono mi zagłębić się w czytaniu, gdyż nagle orczyca wykrzyknęła: "Badaliście legendy Kara Fahd nieprawdaż? Zamierzacie się tam wybrać? Mogę was tam poprowadzić, badam starożytne królestwo mego ludu od lat, mogę robić za przewodnika i pomóc odnaleźć wam czegokolwiek szukacie. Mogę nawet pomóc wam przygotować się do podróży. Proszę pozwólcie mi jechać z wami, to by tyle dla mnie znaczyło móc opowiadać historię odkrywania mojej starożytnej ojczyzny. Tyle wam mogę opowiedzieć - gdzie zapewne znajdują się najlepsze skarby, gdzie można znaleźć domy dawnych herosów, wszystko co moglibyście chcieć wiedzieć. To moja specjalność. To kiedy wyruszamy?" Nie zauważyłam nawet, kiedy, na przemian popychając i ciągnąc nas za ręce, Vanyk wypchnęła nas z biblioteki. Moi towarzysze nawet się ucieszyli – szukanie informacji w księgach zajęłoby nam pewnie tygodnie a tu mamy żywą księgę sypiącą informacjami nawet bez pytania. Przyznam, Vanyk okazała się miłym i pożytecznym towarzyszem. Z miejsca opowiedziała nam, że w środku królestwa Fahd znajduje się starożytne miejsce zwane "Ostoją Męstwa." Były tam gromadzone Kamienie Dusz, magiczne przedmioty stworzone przez zakon ksenomantów, dzięki którym można rozmawiać ze zmarłymi. Teraz tereny dawnego Cara Fahd pokrywa dżungla, ale Vanyk ma przedpogromową mapę i wierzy, że zdoła za jej pomocą odnaleźć świątynię. Wydało nam się to dość prawdopodobne, więc ruszyliśmy w podróż za naszą nową przewodniczką.
Po kilku dniach podróży, tuż przed zachodem słońca, Vanyk nagle zatrzymała wierzchowca. Zaskoczyła z niego i szybko wyjęła mapę. Przez chwilę mamrotała do siebie jakieś nazwy po czym zaczęła tańczyć wokół konia śmiejąc się radośnie. "Dojechaliśmy!"- krzyknęła wreszcie – "Witajcie w starożytnym królestwie Fahd!" A później padła na kolana, wzięła w ręce trochę ziemi i ucałowała ją. Rozejrzałam się dookoła. Byliśmy na środku niczego... Równina wyglądała dokładnie tak samo, jak wczoraj czy przedwczoraj. Popatrzyliśmy na siebie z powątpiewaniem. Mając nadzieję, że Vanyk wie, co mówi zaczęliśmy rozbijać obóz. Miejsce było równie dobre, jak każde inne w zasięgu wzroku.

Noc minęła spokojnie. Rankiem, po szybkim śniadaniu, zebraliśmy się do drogi. Miny nam lekko zrzedły i chyba wszyscy zaczęli trochę wątpić w zdrowy rozsądek naszej przewodniczki, gdy, przy śniadaniu, oznajmiła nam, że właściwie większość punktów orientacyjnych z jej mapy już nie istnieje, ale jest przekonana, że Ostoja jest gdzieś w dżungli i szybko ją znajdziemy... Jakby ktoś, kiedykolwiek, znalazł coś SZYBKO w dżungli, nie wiedząc gdzie to dokładnie jest. Doprawdy, orki to szczególnie optymistyczne stworzenia.

Wieczorem dotarliśmy do linii lasu. Przenocowaliśmy na jego brzegu by o świcie zagłębić się w zieloność dżungli. Dobrze, że zdecydowałam się na zakup czaru "Bezpieczna ścieżka", dzięki niemu rośliny rozstępują się przed nami i nie musimy tracić energii na torowanie sobie drogi maczetami. Podróż przez dżunglę upływała dość spokojnie. Drugiego dnia zaatakowały nas krwawe małpy. Trochę nas spowolniły, ale dużych strat nie było, no, w każdym razie po naszej stronie... Potem weszliśmy na teren Krojenów. Małe słodziutkie kociaki są szalenie niebezpiecznymi zwierzakami, o czym przekonałam się boleśnie na swojej warcie, gdy po trzech ciosach koteczka byłam tak ranna, że zatamowanie krwawienia było ostatnią rzeczą, jaką udało mi się zrobić zanim zemdlałam. Szczęściem nikt więcej nie ucierpiał. Kolejne dni podróży doprowadziły nas jeszcze do leża dwóch Jehutr, które zabił Navrik.

Kolejne dni mijały spokojnie. Straciliśmy już nadzieję, że kiedykolwiek dojdziemy do celu naszej wędrówki, gdy nagle weszliśmy między ciche drzewa. Niby nic wielkiego, ale ta cisza nieco nas zaskoczyła. Żadnego wiatru, szmeru ani odgłosów zwierząt. Przygotowani na kolejne zagrożenie ostrożnie ruszyliśmy naprzód. Tym razem dżungla nas zaskoczyła. Drzewa otworzyły się na niewielką polanę, na środku której stał drewniany, zniszczony budynek bez okien, Nad jednoskrzydłowymi drzwiami wprawiono półtorametrowy kamienny dysk z symbolem skrzyżowanego miecza i topora. Vanyk stała z otwartymi ustami. Po raz pierwszy od początku podróży trubadurka zaniemówiła. "Odnaleźliśmy ją" - szepnęła - "Dokładnie tak, jak była opisywana. Ostoja Męstwa." Zaczęliśmy oglądać budynek ze wszystkich stron a Vanyk mówiła podnieconym głosem:
- "Nie wolno wejść do świętej Ostoi Męstwa jak do karczmy czy zajazdu. Musimy się przygotować do wejścia tutaj. To miejsce zawiera mądrość wieków i musi być traktowane z szacunkiem. Przekazy które czytałam mówiły że tylko najsilniejsi mogą wejść do Ostoi Męstwa i nawet oni będą wielce wypróbowani. Legendy mówią by wchodzić pojedynczo i żadne z nas nie może patrzeć jak wchodzą inni. Próba odwagi to sprawa osobista - jeśli zawiedziecie, nikt nie będzie świadkiem waszej hańby. Pamiętajcie że to uświęcone miejsce; okażcie mu należny szacunek. Niczego stąd nie zabierajcie i pozostawcie broń dla dusz bohaterów tu spoczywających gdy już dowiecie się tego po co przyszliście".
Przygotowaliśmy się i podjęliśmy próbę wejścia do środka. Po kilku próbach, idąca jako pierwsza, Lilianna zrezygnowała nie mogąc przekroczyć drzwi. Marv poszedł następny i wszedł bez problemu. Dołączyłam do niego. Za nami weszła Mirim i Navrik. Czekaliśmy dość długo na resztę ale nikt nie wchodził, więc Navrik wyszedł, by pomóc innym. Okazało się, że drzwi są chronione zaklęciem, które każdemu dotykającemu ich mówiło, że jest niegodzien wejścia do środka a jego obecność hańbi to miejsce. Nasza aura magiczna oparła się zaklęciu ale Lili, Zar, Harag i Vanyk nadal nie byli w stanie pokonać drzwi. Navrik pomógł im swoją magią i wreszcie wszyscy znaleźliśmy się wewnątrz świątyni.

Ostoja męstwa

Budynek miał kształt wydłużonego prostokąta. W niewielkim przedsionku, po prawej i lewej stronie wysokich drzwi prowadzących w głąb, stały dwa posągi przedstawiające orkową kobietę i mężczyznę. Oboje ubrani byli w kryształowe zbroje płytowe a w dłoniach trzymali miecze. W czole każdego posągu ziała dziura, prawdopodobnie miejsce na Kamień duszy. Po przejściu do głównego pomieszczenia zobaczyliśmy szereg postumentów – po cztery z każdej strony i jeden na środku. Każdy postument opatrzony był symbolami. I tak od prawej strony stał postument z symbolem orka otoczonego jakby promieniami słońca, drugi i trzeci postument zdobiły wizerunki orków strzelających z łuków do kamiennych twierdz a czwarty zdobił ork otoczony przerażającymi kształtami. Po lewej stronie trzy postumenty miały wizerunek orków z zerwanymi łańcuchami na dłoniach zaś na czwartym widniało koło podzielone na osiem części, siedem ramion zakończono otworami a ósmy otwór leżał nieco dalej od koła. Postument na środku był nieco wyższy od innych, zakończony piramidką, na nim wprawiony w okrągłą niszę tkwił jeden kamień. Pozostałe postumenty zawierały kolejne kamienie, na niektórych były one pojedynczo, na innych po kilka kamieni a postument z okręgiem nie zawierał żadnego. Łatwo zgadnąć, że nasze zainteresowanie skupiło się na postumencie z okręgiem. Niestety, jeśli kamienie dusz kiedykolwiek tu były my ich nie znajdziemy. Przeszukałam dokładnie pomieszczenie w poszukiwaniu czegokolwiek, co naprowadziłoby nas na ślad poszukiwanych kamieni. Niestety bez skutku. Zerknęłam także w przestrzeń astralną i chyba po raz pierwszy odkąd używam tego talentu zwymiotowałam. Tak spaczonej przestrzeni jeszcze nie widziałam. Po długich debatach zdecydowaliśmy, że najwięcej wiedzy będzie miał ork z środkowego postumentu. Starannie przygotowaliśmy pytania, bo mogliśmy zadać tylko trzy, wzięliśmy kamień z postumentu i ruszyliśmy do posągu. Gdy włożyliśmy kamień w otwór na czole zaczął  on świecić większym blaskiem, tak jak i inne kamienie dusz. W kilka sekund jasność wydobywająca się z nich przypominała rozżarzone węgle. Ciężko było patrzeć na kamienie bez mrużenia oczu. W miarę zwiększania się jasności, pasma astralnej energii zaczęły wydostawać się z kamieni. Wirowały szaleńczo jakby porwane huraganowym wiatrem i stopniowo przyjęły orkowe kształty. Duch kamienia umieszczonego w posągu spojrzał na nas i krzyknął: "Zdrajcy! Oprawcy! Wydrzemy krew za wieki cierpień, które na nas sprowadziliście! Za nasze katusze zapłacicie śmiercią!" Gdy tylko jego słowa ucichły, wszyscy astralni orkowie rzucili się w naszą stronę. Walka była bardzo ciężka. Czternaście duchów zastraszało i raniło nas jeden po drugim. Bezradnie patrzyłam, jak Vanyk osuwa się na ziemię, pomimo, że starałam się odciągnąć od niej duchy. Kolejni moi towarzysze padali jeden za drugim. W końcu zobaczyłam, że stoi już tylko Navrik a pozostałe pięć duchów rusza w jego kierunku. Trzy z nich udało mi się odciągnąć do dużej komnaty. Zwabiłam je na sam koniec i, kiedy znalazły się obok siebie, posłałam w nie kulę ognia. Kątem oka dostrzegłam jak Navrik pada. Oj. Mały wietrzniak. Pięć duchów. Średnio wyrównane szanse. Rzuciłam się do drzwi traktując jeszcze po drodze jednego z duchów kolejnym bojowym czarem. Wyleciałam na zewnątrz i przyzwałam do pomocy ducha żywiołu powietrza. Poprosiłam, by wyniósł ciała moich towarzyszy. Niestety i on napotkał opór przy próbie przejścia przez drzwi. Komicznie to wyglądało - mała trąba powietrzna chlipiąca nieszczęśliwym głosikiem, że jest niegodna, by tam wejść i hańbi to miejsce swoją obecnością. Załamka. Że też ja zawsze trafię na takie dziwaczne duchy powietrza... Przypomniało mi się teraz jak kiedyś ja, Marv i Mirim napotkaliśmy duchy Invae. Zaskoczyły nas w nocy i zabiły moich towarzyszy, ja uciekłam i też poprosiłam o pomoc ducha powietrza. Równie ciężko się było z nim dogadać. Pomógł mi jednak i przeniósł ciała. Odgonił nawet owe duchy, a może zabił, już nie pamiętam dokładnie. Grunt, że bez niego by mi się nie udało. Ciekawym jest, że mięliśmy wtedy ze sobą tabun koni obładowanych łupami, które duchy zdobyły na mordowanych nieszczęśnikach. Dwie doby wtedy nie spałam prowadząc te konie wraz z ciałami moich towarzyszy w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Ale udało się i po kilkunastu godzinach snu byłam z siebie prawdziwie dumna. Teraz nie było powodu do dumy i czułam się z lekka zagubiona. W końcu wpadłam na pomysł, by rozwalić drzwi. Kilka rykoszetów zrobiło z drzwi wykałaczki, duch powietrza śmignął do środka a ja zajęłam się duchem orka, który z łukiem Mirim w dłoni pojawił się w drzwiach i próbował mnie zastrzelić. Żywiołak nie potrafił sobie poradzić z duchami. Szczęściem okazało się, że moi towarzysze nie odnieśli poważnych obrażeń i jeden po drugim odzyskiwali przytomność. Po chwili Marv z Lili przewieszoną przez ramię, a za nim Zar wypadli na zewnątrz. Głosicielka błyskawicznie wspomogła ich swoją mocą i ponownie ruszyli do drzwi. Wtedy w drzwiach pojawił się znany mi już duch łucznik trzymając ciało Navrika do góry nogami i zagroził, że jeśli się ruszymy w jego kierunku zabije wojownika. Plany pokrzyżowała mu Mirim, która także się ocknęła i z impetem wpadła na ducha od tyłu, po drodze chwytając Navrika i prawie wyciągając go na zewnątrz. Lili rzuciła się jej pomóc a Marv z Zarem natarli na ducha. Dwa cięcia i duch się rozwiał a Navrik razem z dziewczynami runął na ziemię. Postawiliśmy się na nogi i znów wpadliśmy do środka gotowi pokonać resztę duchów. Były na tyle poranione, że zajęło nam to zaledwie kilka sekund. Gdy ostatni duch się rozwiał a Vanyk odzyskała przytomność pojawiło się pytanie co dalej. W feworze walki zabrałam kamień tkwiący w posągu i teraz trzymałam go w dłoni a on kusił, by znów go użyć. Navrik podjął decyzję i włożyliśmy kamień po raz kolejny w posąg. Duch pojawił się i powiedział: "Jestem Donak, ksenomanta Zakonu Męstwa. Czego ode mnie chcecie?" Pytania o dzierżących ostrza nie przyniosły spodziewanych efektów. Duch udzielił nam jedynie informacji o nazwie owej drużyny i miejscu ich zamieszkania. A potem dodał: "Opuśćcie to miejsce lub zginiecie! Przeklęte Ostrza które nosicie splugawiły Ostoję Męstwa nawet bardziej niż Pogrom. Idźcie już  i zabierzcie je ze sobą!" Duchy znów zaczęły się formować z kamieni. Nie mięliśmy ochoty na kolejną walkę więc opuściliśmy świątynię. Najwyraźniej duchy bardzo wkurzyła obecność ostrzy bo jak tylko znaleźliśmy się na zewnątrz rzuciły się niszczyć budynek. W kilka chwil z Ostoi została sterta gruzu. I to by było na tyle jeśli chodzi o miejsce pamięci o starożytnym królestwie Cara Fahd... Zebraliśmy szczątki do kupy i stworzyliśmy z nich pomnik pamięci. Tylko tyle mogliśmy zrobić. Zar znalazł w ruinach jeden z kamieni. Zachowaliśmy go. Może się jeszcze kiedyś przyda. Odpoczęliśmy i ruszyliśmy w podróż powrotną, by szukać dalszych informacji.

Auraya - 2011-08-23, 17:37

Spoiler:


W poszukiwaniu imienia zdrajcy.

Kończą nam się pomysły i wciąż brakuje informacji. Usłyszeliśmy o pewnym głosicielu Mynbruje o imieniu Jahnee Ognisty Balsam mieszkającym w niewielkiej osadzie Pod Górkę. Tam jednak dowiedzieliśmy się, że Jahnee przeprowadził się do Zarzecza. Droga prowadziła przez przełęcz górską, na której zaatakowały nas ogry. Wybuchająca strzała naszej łuczniczki skutecznie wybiła im z głowy dalsze próby przywłaszczenia sobie naszych rzeczy. Bez dalszych przygód dotarliśmy do Zarzecza.

W niewielkiej osadzie kusiły dwie gospody. Bez trudu uzyskaliśmy informacje, gdzie mieszka Głosiciel i postanowiliśmy od razu się do niego udać. W zagajniku za miastem stała niewielka drewniana chata, mocno już zniszczona przez czas. Drzwi otworzył nam wysoki i bardzo chudy elf w prostej szacie. Zaprosił nas do skromnie umeblowanego wnętrza. W środku było bardzo czysto a jednocześnie pusto. Poprosiliśmy elfa, by wsparty przez swoją Pasję, spróbował dowiedzieć się, gdzie możemy szukać zdrajcy. Pasja Mynbruje prowadzi wszystkich badaczy prawdy i wymierza sprawiedliwość zdrajcom i zbrodniarzom, więc mięliśmy nadzieję, że pomoże nam znaleźć dalsze wskazówki.

Jahnee wziął jeden ze sztyletów i podszedł do kamiennego pieca. Postawił na nim dwie misy, jedną z piaskiem i drugą z wodą, następnie ukląkł przed nimi, wbił sztylet w piach i zaczął polewać go wodą z drugiej misy. Gdy piasek zrobił się mokry i gładki zaczął kreślić palcem jakiś spiralny wzór. Jahnee jakby skamieniał. Minęły wieki zanim usłyszeliśmy, że Głosiciel coś szepce. Modlitwę do swojej Pasji. Powoli jego słowa zaczęły robić się głośniejsze i bardziej wyraźne. Zaczęłam notować dziwne słowa: "Zagłada przyciąga spojrzenia. Ten którego szukacie jest uwięziony w mrocznych granicach jego ostatecznego domostwa, jego Imię wyryto w nim głęboko by nigdy nie zapomniano jego hańby. Musicie dotrzeć do miejsca uwięzienia od południa. Liaj jest jego więzieniem. Tam odnajdziecie iskrę  prawdy przez was poszukiwanej. Tam możecie rozpalić świecę by lepiej ogarnąć ogrom ciemności czającej się wokoło." Głosiciel zamilkł, wylał resztę wody na spiralne znaki i oddał nam sztylet. Jakoś nie wydaje mi się, że łażenie po dżungli w poszukiwaniu nie wiadomo czego ma jakiś sens. Podziękowaliśmy uprzejmie. Lili chciała się jakoś odwdzięczyć ale nie bardzo wiedziała jak. Jahnee zaproponował, że podziękujemy mu za trans, jeśli spełnimy prośbę pierwszego napotkanego w podróży głosiciela Mynbruje.

Poszliśmy na kolację do karczmy i próbowaliśmy zasięgnąć informacji, czy ktoś zna dżunglę Liaj i słyszał o ruinach, pomniku albo czymkolwiek, co mogłoby być miejscem spoczynku zdrajcy. Niestety bez skutku. Z samego rana zapukaliśmy znów do Jahnee. Elf uśmiechnął się na nasz widok. "Wasze sztylety mogą wskazać wam drogę, gdyż nadal mogę wyczuć na nich cień jego egzystencji." - powiedział. - "Jego długie związanie z tymi brońmy pozostawiło na nich ślad który nie zaniknął, pomimo wszystkiego co się wydarzyło od jego upadku. Umieszczając Pieczęć Prawdy na jednym ze sztyletów Mynbruje być może pozwoli mi sprawić by działał jak różdżka, utrzymująca wasze stopy na drodze wiodącej do prawdy której szukacie." Jahnee odprawił jakiś rytuał, nałożył trochę wosku na szczyt rękojeści sztyletu, wosk zaświecił błękitnym światłem, pojawiły się na nim jakieś symbole i różdżka była gotowa.

 W miarę jak Lili przesuwała sztyletem światło wskazywało nam kierunek, w którym powinniśmy podążać. Podziękowaliśmy elfowi po raz drugi i ruszyliśmy w drogę ku dżungli. Po drodze Marv poprosił mnie, bym towarzyszyła mu w przyzwaniu ducha. Nie wiem, po co mu był potrzebny ale z ciekawości poszłam za nim. Usiadł w pokoju w karczmie, skupił się i nic się nie stało. Nudne to przywoływanie, pomyślałam. Ale chwilę potem przed Maruvilem zmaterializował się duch. "Szeleścili" coś do siebie i duch zniknął. Miałam się już podnieść, bo wyglądało jakby Marv już skończył, gdy przed nim pojawił się kolejny duch i z miejsca się na niego rzucił. Kilka chwil trwali jakby w niemej walce, kiedy pojawiło się kilka bram astralnych i duch uciekł. Marv wyglądał na zniechęconego i dał sobie spokój. Tyle, że wieczorem pokrył się cały krostami i zaczął się intensywnie drapać. Dopiero wtedy przyznał się, że pierwsza próba przyzwania ducha mu nie wyszła i nabawił się klątwy! Naprawdę zaczynam się przekonywać, że "Kolekcjonerzy klątw" to nazwa idealnie pasująca do naszej drużyny...

Do krańca dżungli dotarliśmy szybko i bez przeszkód. Szliśmy wzdłuż drzew by znaleźć, za pomocą różdżki, miejsce najlepsze do wejścia w głąb. Gdy mieliśmy już zagłębić się między drzewa, zobaczyliśmy sporą grupkę jeźdźców. Okazało się, że jest to plemię Dinganich, przyjaźnie nastawionych Nomadów. Marv wykorzystał okazję, by zapytać ich o klątwę, której się nabawił i okazało się, że mają mędrca, który zna się na klątwach. Nie mogliśmy się do niego udać, bo obóz dzieliły od dżungli trzy dni drogi, ale postanowiliśmy wykorzystać tą informację wracając.

Jak tylko drzewa zamknęły się nad naszymi głowami poczuliśmy się jak w innym świecie, powietrze stało się wilgotne i ciężkie a rozproszone przez drzewa światło miało zielonkawy kolor. Panowała cisza i jakby leniwy spokój. Niestety czar już nie był wystarczający i musieliśmy użyć maczet. Sztylet pewnie prowadził w głąb a za nami pozostawała wyraźna ścieżka. Po kilku godzinach męczącej drogi zaskoczył nas widok niewielkiej polanki. Odetchnęliśmy z ulgą. Niestety zbyt wcześnie. W ciszy polany czaiły się wielkie jaszczurki o zielono-żółtej skórze i błyszczących oczach. Prawie dwumetrowej długości cielska błyskawicznie rzuciły się w naszą stronę. Starcie nie wyglądało groźnie dopóki ich oczy nie rozbłysły błyskawicami. Jaszczury Błyskawic. Kolejne spotkanie. Wyszliśmy z tego starcia bez większych szkód i ruszyliśmy dalej.

Liaj pokazywała nam kolejne swoje oblicza. Natknęliśmy się na gigantyczną pajęczynę czy fosforyzujące grzyby. Dopiero trzeciego dnia drogi napotkaliśmy dziwne miejsce. Ogromne drzewo otoczone było sześcioma wysokimi posągami, każdy z nich przedstawiał postać o czterech twarzach a w oczach niektórych z nich lśniły drogocenne kamienie. Posągi oplatał bluszcz a pomiędzy nimi stały resztki kamiennych murków. Chcieliśmy tam podejść by obejrzeć posągi, gdy nagle, na jeden z murków wskoczył wielki zielono-brązowy, pasiasty kot o ogonie naszpikowanym kolcami i warknął na nas ostrzegawczo. Skeorks broniący swojego terenu był naprawdę groźny. Obeszliśmy go wokoło odsuwając się od świątynki. Kot uspokoił się i wrócił do przerwanego posiłku.

 Nasze odejście wzbudziło jednak niezadowolenie Haraga, który uważał, że nie możemy sobie pozwolić na zostawianie w dżungli takiego bogactwa - kamienie, na jego oko, były dużo warte. Po zwiadzie Marva okazało się, że Skeorks nie tylko pilnował swojej zdobyczy ale także leża, w którym znajdowały się jego młode. W drużynie znów stworzyły się dwa obozy, ja, Lili i Mirim kategorycznie sprzeciwiłyśmy się próbom powrotu do leża kota, za to Harag i Marv uparli się, że kamienie są tego warte. Dyskusja przerodziła się w kłótnię i w końcu powstrzymałam Lili przed dalszą, bezowocną kłótnią. Skoro Harag tak bardzo chciał tych kamieni, niech idzie po nie sam. Nie będziemy go ratować. Jak się można było spodziewać Harag od razu przystał na ten układ i poszedł prosto do Skeorksa. Ustawiliśmy się tak, by kot nas nie zobaczył i obserwowaliśmy sytuację.

Cóż, można się było spodziewać, jaki był wynik "podkradania" się Haraga. Kot usłyszał go, przeniósł się na drzewo i spadł na plecy Zbrojmistrza. W kilka sekund Harag zakończył życie szarpany przez potężne szczęki Skeorksa. Kot jednym susem znalazł się pod drzewem, porzucił tam ciało orka i zniknął. "Wyciągaj go Marv"- krzyknęłam i zaczęłam wpatrywać się splątane gałęzie nad naszymi głowami. W pewnej chwili dostrzegłam kawałek jego futra między liśćmi. "Mirim, tam jest! Trzymaj go." - poprosiłam łuczniczkę. Mirim udało się zatrzymać zwierzaka w miejscu. Marv przerzucił orka przez ramię i ruszyliśmy w drogę powrotną. Mirim trzymała kota tak długo, jak byliśmy w zasięgu jej wzroku a później puściła się biegiem za nami. Godzinę wracaliśmy po swoich śladach. W końcu zatrzymaliśmy się by zająć się zwłokami towarzysza. Nie wyglądało to dobrze. Czepiec kolczy był w strzępach, kości czaszki strzaskane. Ogoliłyśmy Haraga na łyso i wzięłam się za szycie. Gdy Harag został zszyty i opatrzony wyjęłam swój ostatni eliksir ostatniej szansy i natarliśmy orka. Całe szczęście, że eliksir zadziałał i do martwego ciała wrócił oddech.

Obeszliśmy teren Skeorksa i ruszyliśmy dalej w głąb dżungli. Noc upłynęła spokojnie. Dzień przyniósł kolejną niespodziankę. Szliśmy sobie spokojnie za sztyletem, gdy nagle wokół nas pojawiły się postacie. Zanim zorientowaliśmy się, co się dzieje, w naszą stronę poleciały strzałki. Poczułam ukłucie i po chwili zaczęło mi się delikatnie kręcić w głowie. Harag i Mirim mięli mniej szczęścia. Tajemnicza mikstura, którą nasmarowana była broń błyskawicznie ich sparaliżowała. Udało nam się odeprzeć atak. Załadowaliśmy naszych towarzyszy na ich wierzchowce i ruszyliśmy dalej. Kolejna zasadzka przyniosła ujawnienie przywódczyni tubylców. Czarnowłosa kobieta zaatakowała Maruvila ogromnymi szponami. Kolejna strzałka sprawiła, że zaczęłam czuć się mocno niepewnie. Jakbym przesadziła z alkoholem. Swoją drogą, nie pamiętam, kiedy ostatnio się upiłam. Może trzeba to nadrobić... Całkiem fajne uczucie ;) Ale wróćmy do sedna sprawy. Trzeci raz postanowiliśmy nie dać się złapać w zasadzkę. Tym razem wojownicy zaskoczyli tubylców i zdziesiątkowali ich. Jednego Marv pojmał żywcem. Nie był zbyt rozmowny. Usłyszeliśmy tylko, że nie mamy prawa tu być i musimy za to zapłacić a nasi towarzysze będą sparaliżowani przez tydzień. Nie słyszałam, żeby jakakolwiek mikstura tak działała. W każdym razie wzięłam jej trochę na zapas. Świt zaskoczył nas kompletnym brakiem działania mikstury na nasze organizmy. Mirim i Harag odzyskali władzę nad swoimi ciałami a ja przestałam czuć się oszołomiona.

Sztylet pewnie prowadził nas dalej. Tubylcy już nie stawali na naszej drodze co było jednocześnie pocieszające i niepokojące. W czasie drogi naszą uwagę przyciągnęło drzewo. Jego pień znaczyła smuga dziwnej cieczy, ciemnej, lepkiej, pachnącej metalicznie. Spojrzeliśmy w górę i zamarliśmy. Na wysokości około dwóch metrów, przewieszone przez gałąź zwisało ciało tubylca. Otwarte oczy patrzyły na nas bez wyrazu a wyciągnięta w naszą stronę ręka jakby błagała o pomoc. Mężczyzna miał poderżnięte gardło. Zdjęci strachem poszliśmy dalej spotykając po drodze kolejne ciało, i kolejne, i jeszcze kilka. W końcu znaleźliśmy czarnowłosą przywódczynię mieszkańców dżungli. Siedziała pod drzewem. Jej ciało delikatnie skubały papugi a otwarte żyły na nadgarstkach wyraźnie wskazywały na przyczynę śmierci. Bez słów ruszyliśmy w dalszą drogę.

Kolejne godziny mijały powoli. Pieczęć świeciła coraz jaśniej. Pod koniec dnia wyszliśmy na niewielką polankę. Sporą jej część zajmowało pokryte mchem i śmierdzące smołą bagno. Na jego końcu stał niewielki budynek, do połowy zanurzony w błocie. Budynek był zbudowany z dziwnego kamienia jasnoszarego w czarne ciapki. Oplatały go liczne pnącza. Gdy przyjrzeliśmy się bliżej okazało się, że kamienne drzwi ozdabia płaskorzeźba przedstawiająca orka. Poskręcany kieł przebija górną wargę. Cała rzeźba jest bardzo starannie odwzorowana z wyjątkiem dłoni, które są zupełnie płaskie i bez żadnych szczegółów anatomicznych. Symboliczne przedstawienie zdrajcy w słowie i czynie. Lilianna wzięła się za odkopywanie szlamu spod drzwi a mężczyźni ruszyli jej z pomocą. Wspólnymi siłami odsłonili wejście. Drzwi bez problemu otworzyły się i naszym oczom ukazała się krypta. Wnętrze nie było zbyt duże, najwyżej ze cztery metry długości i tyle samo szerokości. Po lewej stronie, jakiś metr nad ziemią stała kamienna trumna bez wieka a w jej wnętrzu leżał stary szkielet, nad podziw dobrze zachowany. Podłogę pokrywała gęsta warstwa szlamu. Za kilka lat budynek ten pewnie całkowicie pochłonie bagno.

 Gdy już dokładnie przeszukaliśmy pomieszczenie w poszukiwaniu Imienia zdrajcy, w kącie komnaty bagno zaczęło bulgotać. Cienista istota, oblepiona błotem i gnijącymi liśćmi, wynurzyła się z bagniska i mizernie uśmiechnęła. Przypominała orka stworzonego z ognia i cienia. Duch przemówił do nas, co brzmiało jak syczenie a zatęchła woda wypłynęła mu spomiędzy kłów: "Miłe spotkanie, koledzy bohaterowie. Uwolnijcie mnie z tego grobowca a odwdzięczę się za waszą dobroć!" Lili i Harag zaczęli rozmawiać z duchem. Obiecał, że powie nam wszystko, co chcemy wiedzieć, jeśli spalimy jego kości, bo tylko to zagwarantuje mu możliwość oddalenia się z tego miejsca i odejścia na zawsze. Nie uwierzyli mu. Próbowali namówić go, by najpierw odpowiedział na pytania, by zaczął żałować tego, co zrobił a być może Mynbruje zlituje się nad nim i pozwoli mu odejść. Duch kłamał, kręcił i gotów był obiecać nam cokolwiek chcemy, byle tylko opuścić więzienie. W końcu wkurzył tym Liliannę:

"Chodźcie stąd - powiedziała głosicielka. - On nam nic nie powie. Ciągle kłamie. Nie mam ochoty z nim gadać." Poparł ją Harag, więc skierowaliśmy się do wyjścia.
"Nigdzie nie pójdziecie" - wrzasnął duch i rzucił się na nas.

Navrik i Lili wdali się w walkę, Mirim zaczęła strzelać a ja pomyślałam, że spalenie jego kości może zmienić losy tej potyczki, więc zaczęłam je obrzucać ognistymi kulami. Duch bronił się zażarcie. Ciężko go było trafić, gdy tymczasem on kilkakrotnie trafił Lili jakimś dziwnym czarem, który sprawił, że fragmenty jej ciała zaczęły płonąć. Raz trafił też Navrika. Wydawało się już, że wojownik pokona dziwną istotę. Niestety właśnie w tej chwili kości spłonęły a duch zamiast zakończyć swój przeklęty żywot, śmignął między nami i rzucił się do dżungli. Marv, który do tej pory nie wbił się jeszcze do środka, dopadł go w kilka sekund i dwoma ciosami zakończył egzystencję zdrajcy. Dziwny ogień na Lili i Navriku zgasł. Ich przypalone ciała wyglądały naprawdę paskudnie. Nie widziałam jeszcze ognia, który tworzyłby takie dziwne rany... 

Duch przestał istnieć a my nadal nie znaliśmy jego Imienia. Jedynym miejscem, którego jeszcze nie zbadaliśmy była podłoga krypty. Saperki znów poszły w ruch. Mulista ziemia ustępowała bardzo powoli i zaczęłam się już poważnie zastanawiać, czy nie zwrócić się o pomoc do ducha żywiołu, kiedy Lili na coś trafiła. W błocie błyszczał niewielki koralik. Delikatnie wyciągnęła go i okazało się, że stanowi on część naszyjnika. Po oczyszczeniu go z błota dostrzegliśmy upragnioną informację - na naszyjniku pyszniło się pełne Imię orka ze wszystko mówiącym dopiskiem "Zdrajca." Lili spróbowała dostroić się do sztyletu i udało jej się. Kolejny krok do pokonania klątwy za nami. Ciekawe ile jeszcze przed nami...


Auraya - 2011-08-24, 07:46

Spoiler:
Powrót.
Opowieść Obsydianina.

Ruszyliśmy w drogę powrotną. Harag nadal upierał się, że chce obejrzeć dziwne posągi. Tym razem jako powód podał chęć szukania tam wiedzy. Faktycznie miejsce wyglądało na stare i była szansa, że znajdziemy tam pożyteczne informacje. Bez problemu odnaleźliśmy drogę idąc po własnych śladach. Tym razem nie było na miejscu Skeorksa. Z duszą na ramieniu i zmysłami wyostrzonymi aż do bólu zaczęliśmy badać to dziwne miejsce. Rzeźby przedstawiały istoty o wystających kłach, spiczastych uszach i skrzydłach. Gdy Marv zajrzał w przestrzeń astralną oślepiła go jasność. Przypomniały nam się legendy o Usunie, smoku żyjącym w dżungli Liaj, czasami spotykał się on z Dawcami Imion, pomimo, że za nimi nie przepadał, i to mogło być właśnie miejsce takich spotkań. Po zaspokojeniu naszej ciekawości ruszyliśmy w dalszą drogę.

Na warcie stała En, kiedy jej jastrząb zaczął gwałtownie machać skrzydłami i krzyczeć. Władczyni zwierząt porozumiała się z przerażonym ptakiem i spytała co się dzieje. "Idzie ciemność! Uciekajmy!" Powtarzał to w kółko odlatując co jakiś czas. En obudziła nas i powtórzyła ostrzeżenie jastrzębia. Spojrzeliśmy w górę. Między gałęziami skakały Krwawe Małpy. Krótko po nich przebiegło stado Krojenów. Wszystkie żywe stworzenia zdawały się uciekać. Wreszcie dotarł do nas dźwięk. Coś jakby szelest, łamane gałęzie. Błyskawicznie zebraliśmy nasze rzeczy i ukryliśmy się z dala od drogi, którą prawdopodobnie podążało to coś. Czekaliśmy prawie nie oddychając. W krzakach, niedaleko od nas, zaczęło się kłębić coś czarnego. Dziwaczna chmura składała się z powykrzywianych twarzy, jakby w czarnej mgle toczyła się mieszanina cierpiących Dawców Imion i rozsiewała wokół siebie dziwny pył. Po przejściu chmury pozostała tylko jałowa ziemia.

Nie pamiętam, jak długo staliśmy w milczeniu, zanim ktoś się odezwał. Wszystkie dźwięki ucichły. Postanowiliśmy zostać w tym samym miejscu, skoro zagrożenie minęło, i jeszcze trochę się wyspać. En, Mirim i ja poszłyśmy spać a na warcie stanęli Marv i Harag, wspomagani przez Tinsoo. Nie dali nam jednak pospać. Wydawało mi się, że zaledwie dotknęłam głową posłania a już Marv potrząsał mną delikatnie. Z lekka nieprzytomna spytałam co się dzieje. Mężczyźni zauważyli, że coś chodzi wokół obozu. Gdy chcieli iść w kierunku tego stworzenia trafili na dziwną barierę - liście na drzewach wyglądały jak z gliny i rozpadały się pod dotykiem, a kiedy próbowali iść dalej gwałtownie słabli i coś raniło ich ciała. Przyjrzałam się wzrokiem astralnym i faktycznie dostrzegłam jakąś istotę. Była duża jak troll ale ciało miała jakby martwe. Co kilka kroków zatrzymywała się i mamrotała coś do siebie, po czym ruszała dalej. Jakby otaczał nas jakimś czarem. Zebraliśmy obóz i ruszyliśmy w przeciwną stronę, na jałową ziemię. Kiedy nasze stopy dotknęły ziemi coś poruszyło się pod jej powierzchnią. Grube kształty przypominające węże ruszyły w naszą stronę. Zamarliśmy na chwilę. Węże również. Mirim chciała odwrócić ich uwagę strzelając wybuchającą strzałą w las ale nic się nie poruszyło. Nagle naszą uwagę przyciągnęło głośne "pacnięcie". Spojrzeliśmy za siebie i zobaczyliśmy, że Harag razem z Piórem uderzyli o ziemię a w ich stronę pikuje Tinsoo z mieczami w dłoniach. W stronę Haraga ruszyły też węże. Ork szybko postawił gryfa na nogi. Marv wybiegł na środek by zwrócić uwagę węży na siebie a ja rzuciłam się między Tinsoo a Haraga by powstrzymać mojego mistrza. Nie odniosło to skutku. Wietrzniak zadał ciosy i odleciał. Poleciałam za nim ale nie byłam w stanie go związać. Mirim strzeliła. Tinsoo stracił równowagę i poleciał w dół. Zanim łuczniczka zdołała go złapać Harag zadał jeszcze jeden cios. Marv tłukł kolejne wyskakujące spod ziemi węże a Mirim z ciałem Tinsoo pobiegła na skraj lasu. Wkrótce wszyscy do niej dołączyliśmy. Zajęłam się najpierw moim bratem krwi, gdyż węże miały jakiś paraliżujący jad i Marv czuł się coraz gorzej. Zablokowałam truciznę i obejrzałam Tinsoo. Wietrzniak wykrwawił się i leżał całkiem martwy. Ogarnęła mnie rozpacz. Tyle przeszłam żeby zdobyć mistrza a teraz moi towarzysze go zabili zaś ostatni eliksir zużyłam na Haraga. Jaka ironia losu. Siedziałam nad zwłokami ze łzami w oczach i wściekłością w sercu. Jak przez mgłę usłyszałam jak Marv coś do mnie mówi. Spojrzałam na niego i nie mogłam uwierzyć własnym oczom - w ręku trzymał eliksir ostatniej szansy. Chwyciłam tą ostatnią deskę ratunku i modliłam się do wszystkich Pasji, by eliksir zadziałał. Udało się! Tinsoo zaczął oddychać. Na wszelki wypadek związałam go dokładnie i ułożyłam w skrzyni.

Byliśmy dość blisko wyjścia z lasu. Ze zdumieniem dostrzegliśmy, że ktoś za nami idzie. Na ogromnym wężu jechał w naszą stronę bardzo stary elf w czyściutkim, eleganckim stroju. En odruchowo nakazała zwierzęciu się zatrzymać co nie odniosło skutku. Elf uśmiechnął się i odezwał do zwierzęcia: "Zrób Pani przysługę i zatrzymaj się." Wąż zamarł. "Wychodzicie już z dżungli, prawda?" - zwrócił się do nas elf. Potwierdziliśmy. Poklepał węża po głowie: "Nie będzie więc kolacji - uśmiechnął się. - W takim razie bywajcie." Odwrócił się i ruszył do lasu. Chciałam lecieć za nim. Dowiedzieć się kim jest. Zwłaszcza, że pełznący wąż wydawał dźwięk jakby powoli szło jakieś wielkie zwierzę. Niestety Marv ma jednak dobry refleks i zdążył mnie złapać. Nie daruję sobie! A jeśli to był sam Usun?! Albo jego smokowiec! Mogłam go poznać, porozmawiać. Wąż zniknął wraz ze swoim jeźdźcem a ja w markotnym nastroju poszłam spać. Świtało już kiedy obudził mnie Harag. Tinsoo zniknął. Nerwowo zaczęliśmy go szukać i doszliśmy do wniosku, że opuszcza dżunglę. Wyszliśmy więc z niej własną ścieżką i ruszyliśmy za wietrzniakiem. Znaleźliśmy go prawie dzień drogi od dżungli. Leżał w krzakach z przypalonym kikutem stopy, ledwo żywy. Opatrzyłam go i rozłożyliśmy obóz. Gdy Tinsoo się ocknął powiedział, że uciekł, by nie zrobić nam krzywdy bo ogarnęła go ogromna złość skierowana w naszą stronę. Po prostu musiał spróbować nas zabić i było to silniejsze od niego. Cholerna klątwa!

Marv zaproponował, by wykorzystać to, że jesteśmy na terenach Dinganich i spróbować skontaktować się z ich szamanem. Ruszyliśmy według uzyskanych wcześniej wskazówek i po trzech dniach dotarliśmy do obozowiska. Był ostatni dzień roku. Zamiast się cieszyć i bawić zmagamy się z klątwą. Uznaliśmy, że En najkrócej podróżuje w towarzystwie sztyletów, więc klątwa nie działa na nią tak intensywnie jak na nas i wysłaliśmy ją do szamana z prośbą o pomoc. Udało jej się namówić go by wyszedł na spotkanie z nami. Szaman przyszedł z dwudziestoma wojownikami, obejrzał Maruvila i poprosił, by poszedł z nim do Jaskini duchów. Udaliśmy się w drogę. Wojownicy z szamanem i Marvem przodem, my w sporej odległości, za nimi.

Do "Jaskini" dotarliśmy przed nocą. Była to dziura w ziemi, do której wszedł szaman razem z Maruvilem. Rozłożyliśmy obóz. Sen zmógł nas wszystkich. O świcie obudził nas Marv. Szaman powiedział mu, jak może pozbyć się klątwy i kazał mu odejść, sam zaś zajął się uspokajaniem duchów. Marv wziął kilka przydatnych eliksirów i poszedł dać je szamanowi w prezencie. Na miejscu okazało się, że wojowników już nie ma a szaman nie żyje. Gdy na horyzoncie pojawili się jeźdźcy szybko zabraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy do zarzecza. Miasteczko było najbliżej a my potrzebowaliśmy jedzenia. I choć nadal nie wiedzieliśmy, co robić dalej, podróż do Jerris, na którą nalegała Lili, była fatalnym pomysłem.

Zatrzymaliśmy się kawałek przed Zarzeczem i ponownie wysłaliśmy En, by to ona zrobiła zakupy i spytała Jahnee, czy mógłby nam wskazać jakiegoś sławnego trubadura albo mędrca, który mógłby posunąć nasze poszukiwania do przodu. En wróciła po jakimś czasie z jedzeniem i informacją, że Jahnee nie ma w domu. Prawdopodobnie poszedł na jakąś pielgrzymkę i nie wiadomo, kiedy wróci. Mimochodem usłyszała też rozmowę dwóch wieśniaków opowiadających o wędrownym trubadurze, Obsydianinie, który opowiada historię Żywogłazu opanowanego przez horrora. Wysłaliśmy ją szybko, by spytała ich gdzie on jest. Niestety, trubadur udał się w stronę Kratas. Niezwłocznie ruszyliśmy za nim.

Szczęście w nieszczęściu trubadur szedł prościutko do Kratas i nie mięliśmy żadnego problemu by za nim podążać. Jakiś kilometr przed Kratas napotkaliśmy zajazd "Topór w dłoni." Zaoferowano nam tam łaźnię, strawę i pokój a na wieczór występ znanego trubadura. Wykąpani zeszliśmy na dół. Przy jednym ze stolików siedział brązowo-szary obsydianin. Podeszliśmy do niego i, po przedstawieniu się, spytaliśmy czy zechce nam opowiedzieć historię Żywogłazu i czy wie coś na temat interesującej nas drużyny. Senog, bo tak miał na imię, początkowo nie skojarzył drużyny, o którą pytaliśmy, ale w trakcie opowieści wyszło, że horror, który ją nękał jest tym samym, który splugawił Żywogłaz. Historia była bardzo smutna:

Horror najpierw zbrukał jednego z Bractwa. Dusza Splugawionego scaliła się z Żywogłazem i  jeden po drugim reszta Bractwa uległa. Żywogłaz wyczuł zagrożenie i wysłał zew to swoich dzieci, lecz każdy który przybył został przekabacony przez Horrora gdy tylko wszedł w stan Śnienia. Wkrótce zniszczył wszystkich a Żywogłaz zamienił się w miejsce śmierci. Nikt nie pozostał przy życiu, żeby opowiadać tą historię a ich rodziny chodzą tam, by oddawać hołd swoim braciom a i to robią z daleka, żeby splugawienie ich nie dotknęło. Później inne Bractwa czasem spotykały ocalałych braci, błąkających się jak Ci którzy się Wynurzyli ale nie Przebudzili. Niektórzy postradali zmysły, inni stali się cieniami samych siebie aż ich ciemność ogarnęła. Nic nie pozostało z Żywogłazu poza martwymi kamieniami. Senog wskazał nam dokładne położenie Żywogłazu. Podziękowaliśmy. Noc spędziliśmy poza tawerną i o świcie ruszyliśmy w stronę Tylonów.

Auraya - 2011-08-24, 07:52

Spoiler:

"Jesteście Niszczycielami Ładu. Będziecie nieść niezgodę i zdradę gdziekolwiek pójdziecie."

Nie wiem... Nie wiem, czy powinnam opisać ostatnie kilka dni. Gdy tylko zamknę oczy widzę ten koszmar, czuję ten sam ból. Każde słowo, które napiszę będzie mi przypominało przeżycia ostatnich dni. Choć teraz, pod Kratas, gdy siedzę w bezpiecznej skrzyni, wydaje mi się, że to wszystko było tylko strasznym snem. Snem, z którego chcę się natychmiast obudzić! Ale przebudzenie nie nadchodzi. Patrzę na moich towarzyszy. Siedzą przy niewielkim ognisku w milczeniu. Spuszczone głowy, smutny wzrok. Zbyt wiele przeżyć. Zbyt wiele smutku.

Jednak zmuszę się, by pisać. Ku przestrodze. Niech każdy, kto to przeczyta weźmie pod rozwagę naszą historię. Zanim wyciągniesz dłoń po piękny ale nieznany ci przedmiot wspomnij nasze losy, podróżniku, i pomyśl, czym może się to skończyć...

Podróż w Tylonu była spokojna i niekłopotliwa. Bez problemu dotarliśmy do pierwszego punktu orientacyjnego wskazanego przez Senoga. Niewielki strumień doprowadził nas do wioski "Mały Potok". Niewielka osada składała się zaledwie z sześciu domów otoczonych dobrze utrzymanymi polami. Zauważyła nas młoda kobieta w ciąży i pomachała do nas ręką. Odruchowo odmachaliśmy. Kobieta uśmiechnęła się i zaprosiła nas gestem byśmy szli za nią. Niepewnie spojrzeliśmy po sobie i ruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się jednak przed wioską. Ludzie byli bardzo uprzejmi dla nas. Namawiali by wejść, rozgościć się. Kobieta, Mara, zaproponowała, że nas przenocuje. Odmówiliśmy. Usiedliśmy na brzegu wioski i, na prośbę mieszkańców, opowiedzieliśmy im, co słychać w szerokim świecie. Podziękowaliśmy za poczęstunek i udaliśmy się na nocleg między polami.

Obudziły mnie krzyki i jakieś poruszenie w wiosce. Zostawiłam towarzyszy i poleciałam zobaczyć, co się dzieje. Staruszka, która prawdopodobnie była mamą Mary, energicznie weszła do domu młodego małżeństwa. Wyprowadziła na zewnątrz dzieci owej pary, które natychmiast sąsiedzi zabrali do siebie, potem wygoniła męża Mary na dwór i zatrzasnęła za sobą drzwi. Pon usiadł na progu i chował twarz w dłoniach.

- Co się stało, Pon? - zapytałam z wysokości.
- Mara. Ona rodzi. Chyba rodzi. To za wcześnie. Nie wiem, co się stało. Obudziłem się bo krzyczała, kazała wezwać babcię. Pobiegłem więc po nią."
- Biegnij do moich towarzyszy. Zawołaj En. Ona zna się na porodach. Szybko!

Otworzyłam drzwi i wleciałam do domku. Babcia stała nad Marą i owijała jej rękę bandażem.
- Co się stało - spytałam. - Mogę jakoś pomóc? Znam się na leczeniu."
- "Sama nie wiem. Miała ranę na ręce. No i zaczęła rodzić."
Odwinęłam bandaż. Ręka była przecięta wzdłuż czymś ostrym. Nigdzie nie znalazłam narzędzia, które mogło to zrobić a i krew była tylko na łóżku. Wreszcie do chaty wpadła En. Całą noc odbierałyśmy poród. Nad ranem byłyśmy wykończone. Dziecko i matka czuli się dobrze. Poprosiliśmy babcię, by wzięła Marę wraz z córeczką do siebie i maksymalnie ograniczyła odwiedziny. Rodzice nazwali dziewczynkę Enraya, co wycisnęło nam łzy z oczu.

Odpoczynek był bardzo krótki. Dalsza droga prosta. Kolejnym przystankiem był "Kamienny Klif", niewielka wioska rybacka. Ją także ominęliśmy, choć jej przywódca Troll o imieniu Trawet zapraszał nas, byśmy odpoczęli. Udało nam się odgonić od ich sieci kilka Krwawych Małp, za co zdobyliśmy wdzięczność mieszkańców i wskazówki, jak iść dalej. A dalej było zdecydowanie trudniej. Weszliśmy w bardziej stromą część Tylonów i podróż stała się ciężka.

Po całym dniu mozolnej wspinaczki, ledwo żywy wdrapaliśmy się na grań i ujrzeliśmy osadę zwaną "Grań." Na dość wąskiej skalnej półce rozciągały się domy mieszkańców. Nie byliśmy w stanie rozłożyć się w miejscu z dala od zabudowań, więc przyjęliśmy gościnę mieszkańców. Przywitała nas elfka, Dorletta, i zasypała pytaniami o Barsawię. Znów odpowiadaliśmy na setki pytań, otoczeni przez życzliwych mieszkańców. Tuż przed snem przyszło do nas kilku Dawców Imion prosząc, byśmy dostarczyli do ich rodzin listy i podarki. Zebrałam je wszystkie, opisałam i schowałam. Przed nami ostatni etap podróży.

Trzy dni wspinaliśmy się na strome szczyty Tylonów. Pod koniec dnia trzeciego szeroka ścieżka doprowadziła nas do końca podróży. Płaskie zbocze po lewej stronie błyszczało w zachodzącym słońcu. Rozcinała je niewielka rozpadlina z napisem "Strzeżcie się!" Kawałek dalej Mirim odkryła niewielką niszę w skale a w niej skrzyneczkę. Otworzyłam ją, wyjęłam znajdujący się wewnątrz zwój i z trudem przeczytałam stare, orkowe pismo:

"Do kogokolwiek, kto przybędzie po nas. Z wielkim żalem dzielimy się tą historią. My, drużyna z Cara Fahd, którzy przybyliśmy do tego Żywogłazu w poszukiwaniu horrora, który zwiódł nas i naszego brata, zastaliśmy obsydian, którzy stali się potwornościami - z pewnością tworami poszukiwanego przez nas Horrora. Stwory wynurzyły się z Żywogłazu jak prawdziwi obsydianie, ale cuchnęli splugawieniem. Jak Horror spaczył Żywogłaz tego nie wiemy, ale jeden z Bractwa, które nazywało to miejsce domem pozostał. Wznawiamy poszukiwania Horrora, by pewnego dnia wyzwolić spod jego wpływu Cara Fahd oraz całą Barsawię. Jesteśmy blisko niego, czujemy to przez skórę. Myślimy, że on też nas czuje; jeśli nie przeżyjemy, prosimy czytających ten zwój by opowiedzieli nasze losy światu."

Nie mając innych pomysłów weszłam z Marvem do rozpadliny. Na dnie korytarza leżał ogromny głaz a w szczelinie pod nim widać było nogę obsydianina. Najwyraźniej był żywy! Bez trudu wyciągnęłam głaz na powierzchnię za pomocą jednego z czarów. Maruvil wyniósł obsydianina na zewnątrz. Pomni nauk z kaeru, że obsydianin wystawiony na działanie promieni słonecznych budzi się, położyliśmy go na skalnej półce i czekaliśmy na cud. Dni mijały jeden za drugim. Obsydianin wciąż wyglądał na równie nieżywego jak wtedy, gdy go znaleźliśmy. Myślałam, że jednak się nie obudzi, gdy jego powieki powolutku drgnęły. Po kilku godzinach drgnęły ponownie, aż wreszcie otworzył oczy.

"Na Pasje!" - westchnął - "Na wszystkie Pasje! Moi bracia! Strzeżcie się Splugawionych!" Po czym znów padł nieprzytomny na ziemię. Naszą uwagę przykuł hałas za plecami. Odwróciliśmy się. Z Żywogłazu wyszło siedem postaci. Przypominały spotkane kiedyś duchy Invae. Obsydianie z głowami wielkich owadów i szczypcami zamiast dłoni. Wbrew moim obawom walka nie trwała długo. Gdy wszystkie stwory padły martwe obsydianin znów się ocknął. Wyczuł ostrza i zaczął pytać kto je przyniósł i czy możemy Go zabić. Znamy przecież Jego imię. Po czym wypowiedział je i życząc horrorowi śmierci scalił się z Żywogłazem. Tym razem ja spróbowałam się dostroić do przeklętej broni za pomocą uzyskanych informacji i udało mi się. Niewiele już drogi przed nami i znów brak pomysłu gdzie szukać dalej.

Wracaliśmy po własnych śladach. "Grań" to było pierwsze miejsce, które nas niemile zaskoczyło. Życzliwi wcześniej mieszkańcy powitali nas milczeniem a zarazem jawną wrogością. "Odejdźcie stąd! Nie chcemy was tu!" to jedyne co usłyszeliśmy. Poszliśmy więc dalej. "Kamienny Klif" zaskoczył nas ciszą i pustką. Sieci były porwane a gdy podeszliśmy do zabudowań zauważyliśmy, że nie ma nikogo. Dopiero po dłuższej obserwacji znaleźliśmy Traveta - siedział oparty o swoją chatę a na ciele miał liczne rany kłute. Mieszkańcy zniknęli. Bardzo niepewnie ruszyliśmy dalej w kierunku "Małego Potoku." Z daleka wioska wyglądała normalnie. Pochyliliśmy się, żeby zaczerpnąć wody ze strumyka i nasze spojrzenia przykuła łąka naprzeciwko. Na gładkiej do niedawna trawie wznosiły się ziemne kopczyki. Podeszliśmy do nich. Po kolei czytaliśmy napisy na prostych deseczkach: Mara, Pon, Enraya...  Między polami stało malutkie dziecko. Płakało. Wołało mamę, tatę, babcię. Chcieliśmy mu jakoś pomóc ale uciekło przed nami. Zobaczyliśmy babcię. Chowała się za jedną z chat. Zza jej pleców wyglądała grupka dzieci w różnym wieku. "Odejdźcie i zabierzcie zło, które ze sobą nosicie! Odejdźcie!" Odeszliśmy. Z rozdartymi sercami. Szybko dotarliśmy do karczmy pod Kratas by sprawdzić, jakie szkody tam wyrządziła klątwa. O, ironio losu, żadne!

Siedzimy teraz na polu, wpatrujemy się w trzaskający ogień i zastanawiamy co dalej. Najchętniej zaszyłabym się w jakiejś samotni. Wiem, że to nie jest dobre rozwiązanie, ale czy mamy prawo skazywać na śmierć kolejnych Dawców Imion?


Auraya - 2011-09-01, 11:35

Spoiler:

Dom Ch'elann

Niestety musimy podjąć ryzyko. Jedyne, co przyszło nam do głowy to biblioteka w Przełęczy Szponu. Ostatnio nie zaczęliśmy nawet szukać tam potrzebnych  informacji, więc postanowiliśmy spróbować. Teraz mamy dużo głębszą wiedzę i wiemy, czego szukać. Ruszyliśmy więc w stronę królestwa Cara Fahd omijając lasy otaczające Kratas.

Po drodze chwyciliśmy się jeszcze jednego pomysłu, mianowicie zasięgnięcia informacji od duchów. Założyliśmy, że imię zbrojmistrza, który wykonał ostrza jest jego prawdziwym imieniem i Marv podjął ryzyko przyzwania jego ducha. Udało się. Ruga Gloo nie znał losów drużyny, ale pamiętał imiona ich członków. Zgodnie z prośbą Siedmiu Ramion o upamiętnienie ich losów zanotowałam słowa Zbrojmistrza. Oto imiona członków owej bohaterskiej drużyny, spisane, by wróciły na nowo do pamięci ich potomków:

- Pobov Gaarz z klanu Szczęk Lochosta
- Nag Katurn kobieta z klanu Pocałunku Cykuty
- Mogrok Dumny z klanu Otwartego Oka
- Yibya Tat z klanu Urvaniyek Lamna
- Imurs Dudar z klanu Złotych Kobr
- Jargan Nerglaw z klanu Złamanego Kła
- Gebia Bundarilg z klanu Krzyczących Sokołów

Po kilku dniach podróży naszym oczom znów ukazała się stolica orkowego królestwa. Rozłożyliśmy obóz z dala od miasta. Szukanie informacji najlepiej wychodzi Navrikowi, więc codziennie, w największy skwar, szedł do biblioteki i przeszukiwał księgi. Cztery dni zajęło mu czytanie starych przekazów zanim natrafił na przydatne dla nas informacje. Oto wiekowy tekst znaleziony przez Navrika:

"Przez pewien czas, po pokonaniu Zdradźcy, Siedem Ramion żyło szczęśliwie. Gdy dążyli do wspólnego celu, Ostrza potęgowały ich zdolności. Magiczne bronie dodawały im sił przeciwko okrutnym mocom Horrorów, przeciwko którym wyprowadzili wiele celnych ciosów. Ale wewnątrz Ostrzy duch Zdradźcy czaił się i knuł, niezgoda i rozlew krwi zaczęły podążać śladami Siedmiu Ramion dokądkolwiek by podążyli. Uczony Skonag Skonak prześledził wszelkie zdarzenia które doprowadziły do upadku królestwa Kara Fahd w czasie Wojen Orichalkowych. Odkrył, że Siedem Ramion i ich Ostrza byli w pobliżu każdego decydującego aktu dwulicowości i zdrady, które sprowokowały udział orkowego królestwa w tym konflikcie. Na łożu śmierci Pobov Gaarz - ostatni z Siedmiu Ramion - miał straszliwe wizje Horrora którego zgładzili i rzeki krwi, która płynęła ich śladem od czasów ich legendarnego czynu. Wyjawił swoje najszczersze nadzieje, że któregoś dnia wyłoni się drużyna bohaterów by naprawić krzywdy które wyrządził razem z towarzyszami. Rzekł że tacy bohaterowie musieliby rozbudzić raz jeszcze moc Ostrzy by je oczyścić i sprawić by znów służyły godnym celom. Mogliby to sprawić udając się w podróż do Wielkiej Kopuły Domu Ch'elann, znajdującej się kilometry pod Tylonami. Tam mogliby poszukać pomocy Bladawców którzy pomogli Siedmiu Ramionom w ich błędnej bitwie ze Zdradźcą. Bohaterowie musieliby poznać straszliwą tajemnicę którą t'skrangi mogą wykorzystać przeciwko Horrorowi. Odczynić musieliby to co sprawili Siedem Ramion,  prawdziwie niszcząc Zdradźcę po wsze czasy. Za ten czyn lud Barsawi wychwalałby ich pod niebiosa po wsze czasy. Wypowiedziawszy  pragnienia serca Pobov Gaarz zmarł. Świadkowie przy jego łożu śmierci mówili że jego oczy przepełniało przerażenie, jakby jakaś niezwyciężona siła ciągnęła go w stronę niewyobrażalnych katuszy. Ostatnie słowa wypowiedziane przez Pobova Gaarza brzmiały: "Wyzwólcie mnie! Wyzwólcie Barsawię!""

Nie pozostaje nam więc nic innego jak udać się z powrotem w góry...

Zaczynam się już przyzwyczajać do wszechobecnych kamieni, skalistych ścieżek i rwących potoków. Jakże tęsknię za zielenią Glennwood... Tymczasem godziny upływały nam na chodzeniu od wioski do wioski i szukaniu jakichkolwiek śladów życia bladawców. W którejś z kolejnych wiosek skierowano nas w głąb gór do osady zwanej Wykopek, miejsca, gdzie krasnoludy wydobywają esencję żywiołu wody. Pod koniec kolejnego dnia podróży dotarliśmy do niewielkiej wioski górniczej. Navrik poszedł z nimi porozmawiać, a my czekaliśmy z dala od wioski. W jedynej karczmie w wiosce Wojownik poznał rodzinę wydobywców o imieniu Vodanicus. Matriarchini rodu, Matka Vodanicus, przyznała, że zna drogę do domu Ch'elann i zażądała ogromnej kwoty półtora tysiąca srebrników za osobę za doprowadzenie nas tam. Szczęściem mieliśmy przy sobie kilka drogocennych przedmiotów. Krasnoludy obejrzały je i zgodziły się przyjąć w formie zapłaty. O świcie weszliśmy do wioski i poznaliśmy cała rodzinę owych krasnoludów. Wystawiło to na wielka próbę nasze nosy, gdyż wszyscy członkowie rodu niemożebnie śmierdzieli. W tak "szacownym" gronie ruszyliśmy w góry.

Nasze umysły już od dłuższego czasu zajmowała kwestia formalnego założenia drużyny i wspomożenia się jej wzorcem. Ciężko było sprawić by osiem tak różnych osobowości pogodziło się i stworzyło prawdziwie wierną sobie drużynę. Nadal mam wątpliwości, czy nasza przyjaźń jest na tyle silna, by więź ta połączyła nas na zawsze. Jednak w obliczu zbliżającego się zagrożenia zjednoczyliśmy się.
20 dnia Charassa 1534 roku wg czasu Throalu, na szczycie kamiennej wieży, oświetleni promieniami wschodzącego słońca, złożyliśmy sobie przysięgę krwi łączącą całą naszą drużynę nierozerwalnymi więzami. Od tego dnia znani będziemy jako Światło Nadziei, a symbolem naszym będzie słońce, którego każdy promień symbolicznie odzwierciedla poszczególnych członków naszej drużyny. Wzmocnieni magią, trzymając w dłoniach przeklęte sztylety ruszyliśmy za przewodnikami do wnętrza gór. Nasza droga dobiegnie tam końca i okaże się, czy więzi między nami są mocne i pomogą nam zwalczyć zło, prześladujące przez lata Siedem Ramion czy też polegniemy w tej walce.

Po wejściu w głąb góry droga stawała się coraz trudniejsza. Dość zmęczeni dotarliśmy do niewielkiej komnaty częściowo zalanej wodą. W ruch poszły targane do tej pory na barkach wojowników dwie skórzane tratwy, załadowaliśmy się na nie i  ruszyliśmy z nurtem rzeki. To była koszmarna podróż. Przynajmniej dla mnie. Rzeka kotłowała się na podwodnych skałach, woda pryskała na boki, a tratwą rzucało jak korkiem na niespokojnych falach. Wszystko mieliśmy mokre. Pomimo pomocy Maruvila w osuszaniu ubrań czy skrzydeł, wciąż ociekaliśmy wodą. Na spokojniejszych odcinkach rzeki udawało nam się trochę odpocząć, choć i to nie zawsze. W pewnym momencie, z ciemności wynurzyły się wysokie sylwetki kamiennych gargulców i pomknęły w naszą stronę. Na szczęście udało nam się błyskawicznie zareagować. Dwa pierwsze chlupnęły w wodę poczęstowane moimi rykoszetami i strzałami Mirim, trzeciego pozbył się Navrik a czwarty odleciał jak tylko spostrzegł, że jest sam. Na kolejnym rwącym odcinku tratwą tak rzuciło, że ja, Mirim, Lili i jeden z krasnoludów wylecieliśmy prosto do wody. Uratowała nas moja zapobiegawczość – bojąc się właśnie takiego rozwoju wypadków każdemu dałam skrzela. Dzięki nim nie potopiliśmy się pod wodą. Rwąca rzeka, ciskając nami na boki, wyrzuciła nas do spokojnego jeziora. Mocno obici trafiliśmy z powrotem na tratwy. Chyba połamałam sobie jakieś żebra...

Zagrożenia ze strony sił natury nie były jedyne. Tak jak się spodziewaliśmy, klątwa działała na naszych przewodników, dwoje z nich gdzieś zniknęło, kolejna trójka próbowała nas zabić. Radziliśmy sobie z tym bez większych problemów ale obawa, że przewodnicy nie dożyją do końca drogi pozostała. Chwile grozy przeżyliśmy też u zbiegu podziemnych wodospadów. Musieliśmy zeskoczyć z tratwy, złapać przewieszone nad wodospadami liny i przejść po nich na drugi brzeg. Moi towarzysze bez trudu wykonali te karkołomne akrobacje. Ja, odruchowo, zaufałam swoim skrzydłom. Nie pomyślałam, że są one mokre od obecnego wszędzie pyłu wodnego, i poleciałam, tyle, że w dół. Z pewnością roztrzaskałabym się o skały, gdyby nie talent, na którego naukę namówił mnie kiedyś Maruvil. Pamiętam jak dziś, że powiedziałam wtedy: "Na co wietrzniakowi chwytanie wiatru?! Przecież ja latam!" Uległam jednak namowom brata i tylko temu zawdzięczam swoje życie. Wierzcie mi, wietrzniaki, ten talent jest nam pomocny...

Wreszcie tratwy przestały być potrzebne. Rzeka uspokoiła się i szliśmy wzdłuż niej skalną półką. Rozłożyliśmy obóz a Lili poszła po wodę, by przyrządzić coś ciepłego na kolację. Gdy nachyliła się nad wodą tuż przed nią rozwarła się ogromna paszcza i Lili do połowy zniknęła w pysku wielkiego krokodyla. Marv skoczył, żeby rozewrzeć szczęki potwora, lecz ten trzymał mocno. Dopiero potężny cios Navrika sprawił, że zwierzak puścił Lili by chwilę później paść martwym. Nasza kochana Lilianna ma teraz do kolekcji kolejne dziwaczne blizny ;) Tego dnia, a raczej nocy, pożegnaliśmy Babcię Vodanikus, próbowała zasztyletować Haraga gdy spał i troszkę przesadziłam z ilością mocy włożonej w Rykoszet...

Rzeka płynęła teraz bardzo leniwie. Znów wsiedliśmy na tratwy i powoli posuwaliśmy się wzdłuż jej biegu. Zaczęła się rozszerzać, aż zamieniła się w spore jezioro. Przed nami zamajaczyła sylwetka innej tratwy. Gdy się zbliżyła dostrzegliśmy na niej uzbrojone we włócznie T'skrangi o bladej skórze. Podpłynęli do nas i powiedzieli, że jeśli chcemy płynąć dalej musimy zostawić im swoją broń. Po krótkiej chwili wahania zgodziliśmy się. Mięliśmy już ruszyć za T'skrangami, gdy członkowie rodziny Vodanicus powiedzieli, że nie są mile widziani wśród T'skrangów i pójdą za nimi tylko, jeśli zgodzimy się ich bronić. Zar bez zastanowienia zapewnił, że tak i ruszyliśmy za przewodnikami w głąb jaskini.

Ciemny tunel otworzył się na ogromną jaskinię. Wysokie kolumny mieniły się kolorami w bladym świetle kryształów. Zatrzymaliśmy się przed największym namiotem T'skrangowym. Przed jego wejście wyszła kobieta i powiedziała mocnym głosem: "Jestem Ch'elasmo Iffion H'uinmar Ch'elann, Shivalahala Domu Ch'elann. Jestem tą, do której przyszliście z prośbą. Możecie podejść." Zbliżyliśmy się a Shivalahala dodała: "Jeśli zaś chodzi o tych krasnoludów to zabrać ich i zabić!" Zaskoczyło nas to i zdezorientowało. "Jak to zabić? Za co?" - wyrwało mi się. "Lista ich przewin jest zbyt długa by ją tu przytoczyć." - odparła Shivalahala. Próbowaliśmy z nią dyskutować. Prosiliśmy, tłumaczyliśmy, wszystko na nic. Jedyne, co osiągnęliśmy to opowieść o tym, co robiła rodzina Vodanicus, o zalewanych korytarzach czy potworach wypłaszanych na bawiące się dzieci T'skrangów, by łatwiej było uzyskiwać esencję wody. Przyznam, że nawet bardzo honorowym Wojownikom, odechciało się bronić zbrodniarzy. Zwłaszcza, że byli dumni ze swoich metod pozyskiwania esencji. Pozwoliliśmy więc królowej zabrać krasnoludy i na jej zaproszenie, udaliśmy się do jej siedziby.



Auraya - 2011-09-08, 20:23

Spoiler:

Koniec drogi

Shivalahala wprowadziła nas do dużego namiotu.
- Usiądźcie i opowiedzcie mi o sobie - poprosiła.
Przedstawiliśmy się i Lilianna podjęła opowieść. Krótko streściła naszą historię od wyprowadzenia kaeru, poprzez rozbicie kultu Verjigroma kiedy to weszliśmy w posiadanie sztyletów, aż do odbudowy lasu Glennwood. Ch'elasmo poprosiła także o dokładną opowieść jak zdobywaliśmy kolejne tajniki do przeklętej broni, więc przejęłam opowieść i, wspomagając się dziennikiem, opisałam poszczególne etapy naszej podróży. Gdy skończyliśmy mówić podzieliła się z nami swoją częścią wiedzy dotyczącą ostatecznej bitwy Siedmiu Ramion z horrorem.

Gdy Siedem Ramion złamało wzorzec swojej drużyny mordując Zdrajcę i niszcząc jeden ze sztyletów, osłabiony horror zagnieździł się w Żywogłazie i tam nabierał sił i mocy. Żywogłaz jednak szybko mu się znudził, zwłaszcza że obsydianie przestali do niego przychodzić, zaczął więc szukać nowej rozrywki w głębi gór. Tak trafił do bladawców z domu Ch'elann. Szczęściem nie panoszył się tam zbyt długo gdyż Siedem Ramion podążało jego śladem. Ówczesna shivalahala, Rashani, gotowa była służyć bohaterom wszelką pomocą. Gdy stało się jasne, że Zdradźca jest zbyt potężny dla drużyny, shivalahala stworzyła rytuał krwi. Sześciu członków drużyny odciągało uwagę horrora a siódmy poświęcał odrobinę swojej krwi by zamknąć kawałek ducha Zdradźcy w swoim sztylecie. Z minuty na minutę duch horrora słabł. Gdy ostatni członek drużyny dokończył rytuał ze Zdradźcy pozostała tylko cielesna powłoka, którą natychmiast zniszczyli. Siedem Ramion powróciło do swego królestwa by walczyć w jego imieniu a bladawce odetchnęły z ulgą.

Nie minęło dużo czasu od pamiętnej bitwy gdy Rashani zaczęły nawiedzać sny. Były to wizje horrora, bólu, krwi. Niespokojna shivalahala opracowała więc rytuał, dzięki któremu połączone siły drużyny bohaterów dzierżących sztylety mogły znów powołać Zdradźcę do życia by na dobre położyć kres jego istnieniu. Siedem Ramion nie powróciło jednak do Domu Ch'elann. Rashani przekazała więc opis rytuału swojej następczyni. Od tej chwili T'skrangi czekały na dzień, w którym zjawią się bohaterowie chcący stawić czoło horrorowi.

Chcący albo nie mający wyboru, pomyślałam z rezygnacją. Żeby przywoływać horrora po to by stanąć z nim do walki trzeba być niezdrowym na umyśle albo mieć nóż na gardle. Obawiam się, że należymy, po trosze, do obu tych grup... W każdym razie, nie mając wyjścia, przyrzekliśmy solennie shivalahali, że dołożymy wszelkich starań, by Zdradźca nie przeżył ponownego zmaterializowania się w naszym świecie. W zamian za obietnicę Ch'elasmo obiecała nauczyć nas rytuału przyzwania.

Mozolna i bardzo wycieńczająca nauka trwała sześć dni. Rytuał wymagał maksymalnego skupienia i wcale nie był łatwy. Podziwiałam shivalahalę, że podjęła takie ryzyko. Z dnia na dzień coraz dziwniejsze rzeczy działy się pośród T'skrangów. Ktoś kogoś pobił, ktoś wywołał zamieszki, ktoś się poważnie pokłócił a piątego dnia doszło już do morderstwa. Gdy trzecia próba rytuału, 27 Charassa, zakończyła się powodzeniem byliśmy gotowi. Shivalahala posłała po przewodnika. Zamiast niego do namiotu wpadło kilka T'skrangów i... członkowie rodziny Vodanicus! Wszyscy pod bronią z miejsca rzucili się na nas. Nie była to walka długa ani bohaterska. T'skrangów ogłuszaliśmy, krasnoludy... no cóż, żadne z nas nie uważało, że zasługują na litość... Po walce Marv znów poczuł, że jego siła osłabła. Jakiś czas temu, gdy czar wzmocnienia siły przestał działać i nasze podejrzenia padły na kronikę Zara, Marv, w tajemnicy, ponownie rzucił czar i ukrył zwierzaka. Nikt, oprócz mnie, o tym nie wiedział. Co więc spowodowało, że siła znów go opuściła? I to tuż przed najważniejszą dla nas walką? Nie mięliśmy czasu, by się nad tym zastanowić - nasz przewodnik już czekał.

T'chava, okazał się małomównym T'skrangiem zajmującym się połowem ryb. Rytuał przyzwania wymagał, byśmy udali się do miejsca bitwy Siedmiu Ramion z horrorem. T'chava wiedział gdzie to jest gdyż łowił tam ryby. Wyruszyliśmy tratwą. Podróż nie była ciężka. Rzeka płynęła spokojnie a T'chava pewnie prowadził tratwę. Dopiero gdy wpłynęliśmy na bardziej wartką wodę nasz przewodnik odezwał się informując nas, że jest to rzeka Tronos. Po kilkunastu minutach T'skrang skierował tratwę w spokojną odnogę rzeki "Już niedaleko do groty" powiedział. Pokonaliśmy kilka zakrętów i wpłynęliśmy do niewielkiej groty. Nagle T"chava zastygł w zdumieniu z na wpół otwartym pyskiem (chyba można tak określić "twarz" tych Dawców Imion... a może będzie to obraźliwe.... muszę spytać shivalahalę). Podążyliśmy za jego spojrzeniem i nam też opadły szczęki. Na środku jeziora stała sobie tratwa a na niej, w słabym świetle latarni, dostrzegliśmy siedmiu orków pod bronią. Spojrzeliśmy na siebie nieco niepewnie. Przygotowani na atak ruszyliśmy w ich stronę, grota, do której płynęliśmy, znajdowała się za ich plecami.

Gdy się zbliżyliśmy okazało się jasne, że mamy do czynienia z duchami. Od razu przyszło nam na myśl Siedem Ramion. Gdy Marv próbował przyzwać duchy członków drużyny napotkał kompletną pustkę, jakby duchy były gdzieś zamknięte. Nic więc dziwnego, że na widok widmowych postaci, wszyscy pomyśleliśmy o owej drużynie. Duchy, początkowo, były bardzo miłe i kompletnie nieprzydatne. Nie wiedziały kim są, nie zareagowały na widok sztyletów. Powiedziały tylko, że strzegą tego miejsca żeby nikt niepowołany nie wszedł ale my możemy wejść, nasz przewodnik też i nawet możemy wyjść jak będziemy chcieli. Trochę to podejrzane, ale z braku innych pomysłów ruszyliśmy w stronę przejścia do następnej jaskini. Nagle jeden z duchów krzyknął: "Kontroluje nas horror! Nie możemy nic zrobić!" i cała siódemka rzuciła się w naszą stronę po wodzie. Pierwszy zareagował Navrik. Jego miecz przeszedł przez ducha nie czyniąc mu krzywdy. Posłałam więc rykoszet podejrzewając, że efekt będzie taki sam i taki właśnie był - zero efektu. Zar sięgnął więc po sztylet Fahd i zadał cios, potem drugi i duch się rozwiał. Chwyciliśmy przeklętą broń i duch po duchu znikały po naszych ciosach. Niestety dwa z nich dosięgnęły Maruvila i Liliannę i ich ciało zaczęło gnić. Duchy zniknęły a zgnilizna się powiększała. Navrik kilkakrotnie musiał użyć mocy, by rozproszyć ów upiorny efekt, zanim mu się w końcu udało. Uzdrowicielska moc Garlen znów zdziałała cuda i ciało naszych przyjaciół wróciło do poprzedniej postaci. Tymczasem T'chava skierował tratwę do przesmyku i po kilku minutach byliśmy na miejscu.

Otworzyła się przed nami niewielka grota, szeroka na ok. 10 metrów i mniej więcej na tyle długa, wypełniona wodą do jednej trzeciej wysokości. Gdzieniegdzie tylko, przy brzegu, wystawały niewielkie występy skalne. Prawie całą powierzchnię wody zajmował czerwony jak krew znak Siedmiu Ramion utkany z bulgoczącej wody. "I Ty tu łowiłeś ryby?!" zapytała z niedowierzaniem Lili naszego przewodnika. "To było malutkie i na samym środku komnaty - zaoponował T'chava. - Poza tym, jak znak pojawił się na powierzchni powiedziałem o tym shivalahali i już tu nie przypływałem."
"No dobrze, Drużyno - powiedział Navrik. - Czas się przygotować na spotkanie z wielkim złym."

Poprosiliśmy T'chavę, by odpłynął kawałek i zaczekał na nas. Na prośbę Lili zamknęłam wejście do jaskini ziemną ścianą, by, przy niekorzystnym obrocie sprawy, horror nie uciekł, zaopatrzyłam też wszystkich w skrzela. Harag wezwał moc Upandala i zbudował mosty rozpostarte nad wodą i już byliśmy gotowi. Stanęliśmy wokoło centrum znaku i rozpoczęliśmy rytuał. Shivalahala dała nam kulę żywej wody, po kolei każdy z nas brał ją do rąk, wycinał na wierzchu dłoni znak jednej siódmej koła a kroplę krwi z nacięcia kierowaliśmy do kuli. Gdy ostatnia kropla trafiła do esencji wody i formuła rytuału została dopełniona, wrzuciliśmy kulę w sam środek znaku. Woda zakotłowała się, zabulgotała i w górę wystrzeliło kilka czerwonych macek. W jaskini rozległ się głos:

"Wspaniale, wspaniale być znów fizycznym! Brakowało mi rozkoszy osobistego zabijania. Dziękuję wam moi wybawiciele! To wam zawdzięczam to nowe ciało i obiecuję że będę siał nim ogromne spustoszenie. Wybaczcie mój brak wdzięczności, ale zabiję was głupcy!"

Trzeba przyznać, że próbował dość skutecznie. Pierwszy, potężny cios, posłał mnie na dno jaskini i nieźle zamroczył. Navrik i Marv doświadczyli zdzierania skóry a później jeszcze osłabił nas terrorem. Kiedy spadł na niego grad naszych ciosów spróbował też podszeptów, obiecując temu, kto zaatakuje innych członków drużyny, nieśmiertelność. Jakoś nikt się nie skusił... Ciosy wojowników i fechmistrza oraz strzały Mirim okazały się bardzo słabe, jeśli nie były zadawane sztyletami Fahd. Spodziewaliśmy się tego, więc Zar oprócz miecza dzierżył także sztylet zaś Navrik walczył sztyletem Fahd i sztyletem Farlisa, legendarną już bronią mocno raniącą horrory. Gdy Zdradźca poczuł, że jego przewaga nie jest już tak duża, ukrył się pod wodą i zastraszył nas. Harag wskoczył do wody za nim i zaatakował, dołączył też Marv i ruszył w jego stronę. Horror zrozumiał najwyraźniej, że szala zwycięstwa przeważa się na naszą stronę więc rzucił się do wyjścia z jaskini. Nie zdążył się zdziwić, gdy uderzył głową w ścianę, bo wypatrzył go Navrik i, zanim horror zastanowił się co dalej, spadł na niego z góry zadając ostateczny cios. Ciało Zdradźcy zamarło. Navrik poprawił jeszcze kilkoma ciosami, by być pewnym, że definitywnie rozwiązaliśmy problem horrora. Czerwona woda, z której był zrobiony, rozlała się i zniknęła.

Wygrzebaliśmy się z wody na jeden z mostków. Navrik rozproszył ziemną ścianę i przywołał T'chavę. Do tej pory byłam zdania, że mimika T'skrangów jest dość uboga. W tamtej chwili zmieniłam zdanie. Mina T'chavy gdy nas zobaczył: Bezcenna! Patrząc na nas trudno mu się dziwić. Ci z nas, których dosięgnęło zdzieranie skóry wyglądali jak konstrukty horrora: zwisająca skóra, poprzesuwane części twarzy, porozrywane zbroje, cali we krwi a część także mokra. Mirim, która jako jedyna była tylko mokra, uspokoiła T'skranga i zapewniła, że horror został pokonany. T'chava zabrał nas z powrotem do kopuły T'skrangów, gdzie wreszcie mogliśmy spokojnie odpocząć nie martwiąc się o konsekwencje naszego przebywania wśród Dawców Imion. Gdy wypłynęliśmy do poprzedniej jaskini przed nami znów pojawiły się duchy orków. Tym razem było ich osiem i błyszczały jasnym światłem. Obrońcy Kara Fahd podziękowali nam za uwolnienie i odeszli do swego niematerialnego świata a my powróciliśmy do swojego.

Auraya - 2011-09-26, 23:00

Droga do domu
Podróż


Szczęściem ktoś jeszcze w tej drużynie myśli za innych... Gdy wróciliśmy do shivalahali Navrik przypomniał sobie o mojej klątwie i zapytał ją, czy wie coś na temat Eliksiru Wiecznej Wody, który muszę wypić. Okazało się, że wie i potrafi go przyrządzić. Opcje dała nam dwie do wyboru:

- na ziemiach orkowych nomadów z klanu Złamanego Kła, za Śródlądowym Punktem Handlowym, znajduje się kilka słupów wysokości ok jednego metra, w jednym z nich jest uwięziony duch żywiołu; jeżeli go dostarczę shivalahali da mi przepis na ów eliksir i będę go mogła zrobić sama;
- na tych samych ziemiach rosną także składniki potrzebne do wykonania owego eliksiru, jeśli je przyniosę shivalahala wykona dla mnie jedną porcję;

Nie zdecydowałam się przysiąc, że dostarczę ducha. Nie mogę złożyć takiej przysięgi nie wiedząc, czy to, co robię jest słuszne. Zwłaszcza, że shivalahala zdradziła mi, że duchem tym opiekuje się stowarzyszenie Mistrzów Mistrzów Żywiołów zwane Geokosm. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zebrać zioła i wrócić z nimi do T'skrangów (no chyba, że uznam, że przyniesienie ducha jest bezpieczne i nie uczyni mu krzywdy, wtedy po prostu dostarczę go shivalahali - w końcu jest wysokokręgowym Mistrzem Żywiołów, więc wie co robi...). Umówiliśmy się z T'skrangami na znak rozpoznawczy, że potrzebujemy przewodnika do Domu Ch'elann i ruszyliśmy w drogę do Nowej Nadziei.

Jeszcze w górach poprosiłam Maruvila o wezwanie ducha Pobova Gaarza. Opowiedział mi historię Siedmiu Ramion, którą wiernie spisałam. Zrobiłam z tego kilka kopii i każdą oddam do dużych bibliotek.

Nie zdążyliśmy zejść z gór gdy w drużynie znów pojawiły się kłótnie. Ja i Marv chcieliśmy udać się do Przełęczy Szponu, by sprawdzić co się stało z koniem Maruvila i oddać zapiski do biblioteki, jest tam także duża przystań statków powietrznych, więc zdobylibyśmy transport w stronę domu, ale Mirim nakrzyczała na nas, że mieliśmy jechać prosto do domu i to najkrótszą drogą. Wymuszała na Maruvilu przyrzeczenie, że w Przełęczy tylko spyta co z koniem i natychmiast ruszymy dalej. Marv, jako Wojownik, nie mógł jej złożyć takiej przysięgi, nie wiedząc, co się stało w mieście, i ja w pełni go rozumiem. Zmęczeni bezowocną kłótnią daliśmy sobie spokój i zdecydowaliśmy, że pojedziemy prosto do Daiche i stamtąd złapiemy statek do Domu K'tenschin albo do Trawaru. Koń i zapiski muszą poczekać... Szkoda naszych nerwów...

Podróż upływała nam nad wyraz spokojnie. Dom K'tenschin jest niezwykle ciekawym miejscem: wielkie kamienne wieże, drewniane mostki, sznurowe drabinki, wszechobecny ruch, gwar i harmider. Nasza kapitan, T'skrang o imieniu Eleonora, rozładowywała tu statek i płynęła dalej do Trawaru. Popytaliśmy więc o okręty powietrzne, ale na najbliższy trzeba było czekać ponad tydzień. Zdecydowaliśmy więc, że płyniemy dalej.

W Trawarze spędziliśmy trzy dni. Tinsoo w tym czasie odwiedził rodzinę a ja udałam się do domu Elwiniela by spytać i Irię. Rozwydrzona smarkula nadal posiada tarczę Navrika i Lili prosiła mnie o pomoc w jej odzyskaniu. Niestety samego Elwiniela nie zastałam a jego służący poinformował mnie, że jakieś trzy tygodnie po turnieju drużyn cała drużyna wyprowadziła się. Nie widział ich od tamtego czasu i nie miał pojęcia, gdzie mogą przebywać. Udało mi się jeszcze dowiedzieć na mieście, że Iria pokłóciła się z jakimś fechmistrzem a kilka dni później ktoś zauważył, jak kilku oprychów napadło go i zamordowało... Coraz bardziej nie lubię tego dzieciaka.

Zbliżamy się do domu! Jak ja się cieszę! Wreszcie zobaczę najbliższych i zasnę we własnym łóżku bez lęków, że ktoś lub coś będzie próbowało mnie w nocy zabić. Co za komfort...

Niespodzianka (a nawet kilka...)


Tuż pod koniec podróży stało się coś dziwnego. Schodzę sobie pod pokład do mojej kajuty a tam, na podłodze, leży mój woreczek z ziemią, który zawsze mam przy sobie do rzucania czarów, cały porozrywany i zarośnięty półmetrowymi roślinami. Patrzyłam na niego w zdumieniu dobrych kilka minut zastanawiając się, co za licho i skąd się to wzięło, prawie mnie En w drzwiach zdeptała. Wszyscy obejrzeliśmy rośliny bardzo dokładnie i żadne z nas nie miało pomysłu, skąd się to dziwne zjawisko wzięło. Nie pozostało nam dużo czasu do zastanawiania się, gdyż statek przycumował przy niewielkiej wiosce i wszyscy, oprócz mnie, poszli na pokład popatrzeć na rozładunek. Usiadłam na koi i wpatrywałam się w roślinę, powolutku domyślając się z czym może wiązać się jej obecność.

Po kilku minutach dołączył do mnie Marv, mówiąc, że jeden z T’skrangów wskazywał kilku krasnoludom statek a Mirim do nich zaczęła machać i udali się w jej stronę. Marv zwietrzył kłopoty i postanowił się ewakuować – w końcu spieszyliśmy się do domu. Niedługo potem do kajuty wpadła Mirim i oznajmiła, że sąsiedzi potrzebują pomocy, ona i Harag idą, jak En to ona nie wie i jak chcemy to możemy iść albo zostać. „Ale Mirim...” – zdołałam tylko powiedzieć, bo elfka odwróciła się plecami i, zostawiając drzwi otwarte, zniknęła na pokładzie. Złość mnie zdjęła na ten brak wychowania i jawne lekceważenie. Najpierw nakrzyczała na nas, że spieszymy się do domu i zostawiliśmy sprawę konia na później a teraz nagle wpada do kajuty, bredzi coś o pomocy i wybiega bez słowa wyjaśnienia. Spojrzeliśmy z Maruvilem na siebie i jednomyślnie żadne z nas nie ruszyło się do wyjścia. Nie będzie nas jakiś elf traktował jak służących!

Szczęściem dla owych krasnoludów na dół pospieszyła En, by wyjaśnić nam sytuację i zapytać, co o tym myślimy. Otóż krasnoludy zakładały tu nową osadę z winnicą. Przybyli jakieś trzy tygodnie temu w to miejsce i od razu zaczęły się problemy. Wszystkie dzieci i młodzież do dwudziestego roku życiu znikały i zostawały odnalezione na niewielkiej polanie, siedzące przed ogromnym grzybem. Po przyprowadzeniu do domu zasypiały a rano nie pamiętały kompletnie niczego. Polanka była niecałe pół godziny drogi od rzeki a przeładunek statku miał trwać ponad trzy godziny, więc zdecydowaliśmy, że zbadamy ową polankę i zobaczymy, czy coś uda nam się ustalić.

Młody krasnolud zaprowadził nas w las. Ścieżka dochodziła do rzędu posadzonych w okrąg brzózek a na środku polany stał muchomor. Zwykły grzyb, choć miał z pół metra wysokości. Zaczęliśmy oglądać polanę cal po calu. Była idealnie okrągła a drzewa na jej obrzeżu jakby zatrzymały się w połowie rośnięcia. Na obwodzie koła znaleźliśmy trzy kamienie z wyrytymi znakami runicznymi, ustawione w idealny trójkąt równoboczny. Centrum koła stanowił grzyb. Gdy zajrzałam pod kapelusz, zamiast blaszek dostrzegłam kilka otworów prowadzących w głąb kapelusza, na dnie których coś błyszczało. Próbowałam delikatnie dźgnąć to sztyletem – wydało dźwięczny odgłos i nic więcej się nie stało. Jednak gdy Harag wsadził tam palec skaleczył się. Potem, każde z nas próbowało dźgnąć grzyba sztyletem, ale coś nie pozwalało nam tego zrobić... ogarniała nas ogromna niechęć do dźgania tego bezbronnego grzyba i bezsens naszego postępowania.

Mirim zaczęła chodzic w kółko i dostrzegła, na drugim końcu polany, ścieżkę wchodzącą między gęste zarośla a na niej jakąś pułapkę. Poszłam to zbadać i faktycznie odkryłam glif strażniczy a dalej jeszcze dwie zwykłe pułapki. Ostrożnie podążyliśmy tą ścieżką. Nagle urwała się a na jej końcu zobaczyliśmy sporych rozmiarów kamień leżący na ziemi. Przestrzeń nad nim była oczyszczona z gałęzi i tworzyła komin pomiędzy zielonością drzew. Postanowliliśmy sprawdzić, co kryje się pod kamieniem. Marv zaparł się, chwycił pewnie kamień i delikatnie pociągnął go w górę zaś kamień wyskoczył lekko jak piórko i równie lekko podleciał do góry. Okazało się, że pod kamieniem przyczepiony jest dysk, na który rzucono zaklęcie „windy”. Pod kamieniem był dość krótki szyb a od niego odchodził długi tunel, jakby wykopany w ziemi przez wielkie zwierze. Nie ryzykowaliśmy chodzenia, a raczej czołgania, nim osobiście. Maruvil przyzwał sługę z krwi, dałam mu w łapki mój malutki kryształ świetlny i tak, oświetlając sobie drogę, żuczek leciał do przodu. Korytarz zakończył się skalną ścianą, którą ktoś, lub coś, rozbiło tworząc sporą szczelinę. Sługa zajrzał do środka. Okazało się, że jest to kula skalna, taki jakby bąbel, a w niej sześć półek, na których leżały zwitki materiału przypominające ciała. Pod jedną z półek leżał stosik starych kości. Nie mogliśmy zbadać wnętrza dokładniej, gdyż przy próbie wlecenia do środka żuczek był bardzo silnie wciągany do centrum kuli, tak silnie, że Marv poważnie się zranił próbując go zmusić, by się cofnął. Wytężyliśmy pamięć i poskładaliśmy strzępki naszej wiedzy w jedną całość. Kula przypominała przedpogromowe więzienie. Kiedy pojawiły się horrory ksenomanci zajmowali się ich badaniem, często horrory ich naznaczały lub robiły z nich swoje konstrukty, co objawiało się szaleństwem, niepoczytalnością lub okrucieństwem. Ich bracia, nie mając pomysłu, co zrobić z takim delikwentem, tworzyli magiczne więzienie – zamykali ich w skalnych kulach, rzucali zaklęcie, które trzymało ich w środku i zakopywali głęboko pod ziemią. Dostałam gęsiej skórki na samą myśl, że to coś w środku naszej kuli może okazać się sześcioma konstruktami horrora, o bliżej nieznanych nam mocach...

Dalsze badanie niczego nowego nie wniosło do naszej sytuacji. Pojawiły się dwa pomysły: poczekać do nocy i zobaczyć, co się będzie działo przy grzybie albo uruchomić glif strażniczy i liczyć na to, że ten, kto go postawił przyjdzie zobaczyć co się stało i odpowie nam na kilka pytań. Drugi pomysł nie był najlepszy, ale na podjęcie ostatecznej decyzji mocno wpłynęła tęsknota za domem i chęć jak najszybszego znalezienia się we własnych łóżkach. Harag dzielnie i uparcie wchodził w zasięg glifu i w pewnej chwili padł na ziemię i... zidiociał! Bynajmniej nie przemawia przeze mnie złośliwość... Nagle ork nie był w stanie się ruszać i w dodatku bełkotał bezskładnie a jedyna wypowiedź, jaką byliśmy w stanie od niego wydusić brzmiała: „Hyyy...?” i była dodatkowo opatrzona cielęcym spojrzeniem. Dziwny ten glif. Zsyła na Dawcę Imion niemoc i debilizm... :/ Wzruszyliśmy ramionami, zapakowaliśmy Haraga na gryfa i postanowiliśmy wrócić do grzyba. Kiedy nasz wzrok padł na grzyb zamarliśmy – resztki grzyba leżały na ziemi a zamiast niego, pośrodku polany, tkwiła kryształowa buława z sześcioma długimi kolcami, wygiętymi w łuki, na kształt kapelusza. Natychmiast zajrzałam w przestrzeń astralną i zobaczyłam, że z buławy wystrzelił płomień i połączył się z płomieniami wychodzącymi od kamieni rozstawionych po bokach. Magia stworzyła, w czystej przestrzeni, która była na polanie, piramidę, której centrum stanowił grzyb. Nie mieliśmy czasu zastanowić się, co to oznacza, gdyż za nami rozległ się rumor. Marv połączył się z duszkiem i ze zdumieniem stwierdził, że nie ma już w kuli ciał. Jakoś nie chciałam wiedzieć, gdzie się podziały. Niestety... „ciała” postanowiły same nam wyjaśnić tajemnicę swojego zniknięcia...

Auraya - 2011-10-03, 19:08

Śmiertelny taniec


Sześć postaci uniosło się w powietrze i zaczęło powoli zataczać krąg nad jednym miejscem. Wyglądały jak nadmuchany materiał. Niekształtne. Bez wyraźnych twarzy. Ziemia zaczęła drżeć i rozległ się dziwny huk. Maruvil połączył się ze swoim sługą i zauważył, że ziemia w miejscu, w którym schowana była skalna kula, zaczyna się wybrzuszać i unosić. Jednomyślnie uznaliśmy, że nie jest to dobry znak i przystąpiliśmy do ataku na stwory. Nie jestem pewna, czy mogę nazwać to coś bitwą... Pierwszym atakiem po prostu rozbiliśmy się o nie. Zwróciliśmy ich uwagę na siebie, co zakończyło się poważnymi obrażeniami, niestety z naszej strony. Opaczność wszystkich Pasji pchnęła nas za magiczną barierę. Okazało się, że konstrukty nie są w stanie jej przekroczyć, nie przechodzą przez nią także ataki magiczne. Niestety jeden z konstruktów nie posługiwał się magią - wyrwał drzewo z korzeniami i cisnął je w naszą stronę. Drzewo rozpadło się na tysiące kawałków zasypując nas gradem ostrych gałęzi. Mirim wystrzeliła w kierunku owego konstrukta i zobaczyłam, jak nasza bariera drży... Przyjęliśmy więc inną strategię. By nie naruszyć bariery wyskakiwaliśmy za nią, atakowaliśmy i chowaliśmy się z powrotem. Ustawiłam we wnętrzu ziemne ściany, które stanowiły choć niewielką osłonę przed odłamkami drzewa. Połączonymi siłami PRAWIE udało nam się zabić jednego stwora, podczas gdy Mirim padła martwa, En i Harag ostro krwawili a ja ledwo utrzymywałam się na nogach. Uznaliśmy, że to, co robimy nie ma najmniejszego sensu. Usiedliśmy by odpocząć i się naradzić a stwory spokojnie zajęły się swoim niedawnym więzieniem, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi.

Dyskusja co zrobić trwała w najlepsze. Pomyśleliśmy, że żywią nienawiść do swojego "mieszkania" i chcą je zniszczyć a potem może sobie pójdą i będziemy mogli spokojnie się wyleczyć i zastawić na nich pułapkę na naszych warunkach. Po dłuższej chwili okazało się, że nasze założenie było prawdziwe. Niestety tylko częściowo - faktycznie chciały roztrzaskać skalną kulę o ziemię, tyle, że dokładnie w miejscu, w którym siedzieliśmy, względnie bezpieczni! Tego już było dla mnie za dużo! Krzyknęłam "Uciekamy!", wsiadłam na Zefira i ruszyłam dokładnie w przeciwnym kierunku. En ruszyła za mną, ciągnąc Mirim. Harag zawahał się przez chwilę, po czym chwycił kryształową buławę i jeden z kamieni, Marv złapał dwa pozostałe i obaj rzucili się w las. Nie oglądaliśmy się za siebie. Biegliśmy przez krzaki, oby dalej, oby szybciej. Nagle, za nami, rozległ się huk - kula zakończyła swój kamienny żywot. Spojrzeliśmy na siebie i, nic nie mówiąc, ruszyliśmy dalej.

Dopiero nad rzeką odważyliśmy się na postój. Opatrzyliśmy się i poprosiłam Marva, by sprawdził swoim sługą, co robią nasi "znajomi". W miejscu, gdzie niedawno rósł grzyb panowała złowroga cisza. Wokoło leżały skalne odłamki. Duszek rozejrzał się i w końcu je dostrzegł: szmaciane zwitki zaczęły już przypominać Dawców Imion swoim kształtem a ziemię wokół nich zaściełały trupy drobnych zwierząt. Nagle duszek zamarł. Przed jego oczami pojawiła się zniekształcona twarz, konstrukt przytrzymał ducha i zaczął coś do niego mówić a chwilę później duszek zakończył życie... Podjęliśmy błyskawiczną decyzję - ewakuujemy okolicę, pędzimy do domu, szukamy kilku szaleńców i wracamy biegiem zatłuc to coś, zanim narobi jakichś szkód! Tak też zrobiliśmy. Zebraliśmy wszystkich krasnoludów, zapakowaliśmy ich na statek i ruszyliśmy do domu. Pożegnał nas dym palonej wioski...

Ponieważ pani kapitan zdecydowała nie płynąć dalej tylko wrócić zeszliśmy ze statku na drugim brzegu rzeki zabierając swoje rzeczy i ruszyliśmy wzdłuż jej biegu do naszej wioski.

Niezwykłe spotkanie


Wraz z Haragiem i Maruvilem szliśmy wzdłuż rzeki, mniej więcej w kierunku wioski. Całe szczęście, że Nowa Nadzieja leżała tuż nad brzegiem - ciężko by było ją przegapić.

Podróż była bardzo spokojna choć pełna niespodzianek. Jednej nocy, gdy spałam, wyrosły pode mną rośliny tworząc coś w rodzaju miękkiego łóżka, zaś w ciągu dnia drzewo próbowało się nade mną pochylić... Koniecznie muszę porozmawiać z moją mistrzynią...

Drugiego dnia podróży zobaczyliśmy przed sobą prześwit między drzewami. Gdy się zbliżyliśmy okazało się, że stoimy na wysokiej skarpie. Las się tu urywał by ponownie rozrosnąć się w dole. Dość gęsty młodnik przecinała polna droga a na niej dostrzegliśmy niezwykły pochód. Przodem szła grupka krasnoludów w zbrojach, za nimi jechał wóz ciągnięty przez kilka potężnych koni i powożony przez zbroję bez głowy. Przy każdym jego kole, wysokości około metra, szły po cztery krasnoludy, także w zbrojach a pochód zamykała kolejna grupka krasnoludów. Wokół tego pochodu jeździło siedmiu Dawców Imion pełniących rolę dowódców. To jeszcze nie wszystko. Na wozie, ogromnym wozie, leżał Smok. Najprawdziwszy, zielonkawy smok. Związany łańcuchami, z metalową obejmą na pysku, szarpiący się i prychający ze złością co chwilę. Staliśmy zdumieni, gapiąc się na dziwną "procesję" w dole. Kiedy ochłonęliśmy na tyle, by myśleć, Marv wysłał duszka na zwiad. Nie udało mu się zrozumieć, o czym rozmawiają dowódcy, więc postanowiłam udać się do nich osobiście. Przekradłam się do lasku na dole i zaczęłam oglądać wszystko bardzo wnikliwie. Zajrzałam w przestrzeń astralną, by ustalić, czy to adepci i zamarłam ze zdumienia, po raz kolejny w przeciągu ostatniej godziny: Smok był całkiem normalnym smokiem ale reszta... 7 konnych w zbrojach bez oznaczeń wyglądało jak po spotkaniu ze zdzieraniem skóry, krasnoludy z tyłu i z przodu okazały się kościejami, pilnujący kół wyglądali jak truposze, konie ciągnące to wszystko były spienione i miały obłąkany wzrok a całą tą karawanę prowadziła zbroja bez głowy kierująca koniem...

Wróciłam do towarzyszy i opowiedziałam im co widziałam. W końcu i oni przejrzeli iluzję. Jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że jeśli smok jest normalnym, rozumnym smokiem należy go uwolnić. Ustaliliśmy plan i ruszyliśmy, by go wykonać. Wyprzedziliśmy całe zgromadzenie, zeszliśmy między drzewa i tam zamaskowałam moich towarzyszy. Sama wzięłam kilka łusek mojego węża, przybrałam jego postać i ruszyłam na wóz. Bez trudu dostałam się niepostrzeżenie w okolicy smoczej paszczy. Przywarłam do desek i odezwałam się cicho:

- Smoku. Słyszysz mnie? Jeśli tak to prychnij jeden raz.

Odpowiedziała mi cisza a potem pojedyncze prychnięcie.

- Chcemy ci pomóc i cię uwolnić. Czy jesteś dobrym smokiem?
Prychnięcie
- Plan wygląda tak: osłabiam łańcuchy, daję ci znać, zrywasz się i załatwiasz obstawę.
Cisza... Cisza... Prychnięcie.
- Dobra. To nie szarp się, żeby mnie za szybko nie zdradzić.
Prychnięcie.

Łańcuchów było sześć. Powoli przesuwałam się wzdłuż wozu. Łańcuch po łańcuchu osłabiałam ogniwa i szłam dalej. Kiedy już ostatni łańcuch został osłabiony przeniosłam się pod smoczy pysk.

- Łańcuchy osłabione. Możesz działać.
Cisza.... Cisza... Cisza...
- No tak... Obejma na pysku - zamyśliłam się. - Nie jesteś w stanie się jej pozbyć...
Prychnięcie.

Pomyślałam chwilę. Zmieniłam się w węża i prześlizgnęłam między deskami wozu. Ułożyłam się w zagłębieniu smoczej szyi i powróciłam do swojej postaci. Zamaskowałam się w cieniu, pochlapałam obejmę wodą i rzuciłam czar rdzy. Magia nie zadziałała... "No to klops" - pomyślałam. Nie było wyjścia – musiałam rozwalić to dziadostwo siłą. Wyczekałam na moment, kiedy nikt nie mógł mnie dostrzec i ostrożnie wstałam. Zamaskowałam się czarem. "Z góry bardzo cię przepraszam, jeśli uszkodzę ci pysk, ale nie mam innego pomysłu" - wyszeptałam. Smok prychnął. Przyłożyłam dłonie do obejmy i uderzyłam rykoszetem. Huk rozniósł się po okolicy, obejma lekko pękła. Spróbowałam więc ponownie. Znów bez oczekiwanych rezultatów. Wóz się zatrzymał. Dwóch jeźdźców wskoczyło na wóz i zaczęło go oglądać. Wtedy z lasu wyskoczył Marv z Haragiem. Marv wskoczył na wóz i zaatakował a Harag wzbił się w górę. Desperacko próbowałam rozwalić metal ale magia jakoś mi nie sprzyjała. Wtedy zobaczyłam, jak Harag szarżuje, nie na kościeje czy żywotrupy ale właśnie na obejmę. Przez myśl mi przeszło, że jak rozwali smokowi pysk, to ten zrobi sobie z niego przekąskę. Tak się nie stało. Harag uderzył z całej siły i obejma rozleciała się na kawałki. Smok się poderwał. Łańcuchy pękły. Odwrócił się, złapał zbroję prowadzącą konie w pysk i ją roztrzaskał, po czym wzbił się w powietrze. Siedmiu jeźdźców się rozpadło a kościeje rzuciły się do ataku. Marv złapał mnie w ostatniej chwili - tuż przed ich szponami i wielkim skokiem dał susa między drzewa. Spojrzeliśmy w niebo. Smok zatoczył koło a potem obniżył lot i zionął! Wszystko spłonęło w kilka chwil...

Smok wylądował i zbliżył się do nas. Podziękował nam i poprosił byśmy dokładnie obejrzeli zbroje, sam zaś zabrał się do jedzenia przypieczonej koniny gdyż trzy miesiące nie jadł.

Na imię miał Śniady i pochodził spoza gór Kaukawskich. Mniej więcej trzy miesiące temu obudził się skrępowany na wozie. Nie był w stanie się uwolnić i nie miał pojęcia, czyje są stwory, które go porwały, ani jak to zrobiły. Badanie zbroi rzuciło trochę światła na tą tajemniczą sprawę... W jej wnętrzu przymocowany był kamienny sztylet ze znakiem Dalbarów na rękojeści. Zabraliśmy go. Wpadł nam do głowy pewien pomysł - skoro uratowaliśmy smoka to może, w ramach wdzięczności, on pomoże nam. Opowiedzieliśmy mu o konstruktach, które wypuściliśmy. Śniady słyszał o nich i pochwalił naszą ucieczkę, potwierdzając, że sami nie pokonalibyśmy prawdopodobnie nawet jednego z nich. Obiecał, że wyśle swoje sługi, by je odnalazły i postara się ich pozbyć.

Nagle wpadł mi do głowy pewien, nieco szalony pomysł... Miły, piękny Smok, któremu, być może, uratowaliśmy życie... Lekko dygocząc ze strachu zapytałam:
- Śniady. Ja wiem, że to może zabrzmi dziwnie, i Pasje mi świadkiem, że nie chcę cię urazić, ale czy mogłabym się na tobie przelecieć?
Smok spojrzał na mnie, zmarszczył brwi i... wyciągnął łapę podsuwając mi pazur. Ostrożnie stanęłam na nim, by chwilę później znaleźć się na smoczym pysku.
- Ja też mogę? - zapytał Marv.
- I ja. I ja. - dodał Harag.
Śniady podstawił im łapę i gdy tylko się na niej usadowili ruszył przed siebie i wzbił się w powietrze. Nie wyobrażałam sobie nawet, jak szybkie są smoki. Prędkość zapierała dech w piersiach a ziemia śmigała pod nami. To było niesamowite przeżycie i ogromna radość. Nigdy tego nie zapomnę.

Śniady przyzwał nam później wodne konie, byśmy szybciej dotarli do domu. Pożegnaliśmy się. Smok odleciał a my ruszyliśmy w dalszą drogę.

Auraya - 2011-10-10, 14:24

Nowa Nadzieja


Nareszcie w domu! Z ogromną radością powitałam widok rosnącego w pobliżu rzeki miasta. Harag zaprzyjaźnił się z kilkoma wodnymi końmi, nakarmił je i przywiązał do pomostu. Wpadł na pomysł, by przekazać pieczę nad nimi miejscowym władcom zwierząt, by miasteczko miało wygodny transport na drugą stronę rzeki.

Najpierw wpadliśmy do domu Dalbarów, żeby dowiedzieć się, co się stało z koniem Marva. Ze zdumieniem zobaczyliśmy, że w miejscu domu Marva jest pusty plac a obok niego ogromna dzwonnica. Gdy spytaliśmy o posiadłość Dalbarów wskazano nam duży, ładny budynek na drugim końcu ulicy. Na jego dziedzińcu ćwiczyli młodzi wojownicy a w drzwiach przywitał nas brat Marva, Arvil. Zapytany o konia powiedział, że krasnoludy budujące dzwonnicę źle coś obliczyły i dzwonnica runęła na dom Dalbarów. Z kolei zapytany o dziadka Anvila, jedynego Dalbara poza Maruvilem, który mógł maczać palce w czymś tak szalonym jak porwanie smoka, oświadczył, że jakieś trzy miesiące wcześniej dziadek zmarł we własnym łóżku... ze starości...

Wpadliśmy jeszcze do kuźni Haraga, gdzie ork z miejsca zaczął rozstawiać po kątach początkujących Zbrojmistrzów, i nareszcie miałam czas, by udać się do własnej rodziny.

Jak ja się za nimi stęskniłam! Moja najbliższa rodzina to matka z krwi, Leelith, głosicielka Jaspree, ojciec z krwi, Farrin, Władca Zwierząt oraz młodszy brat Kaarthet, jeszcze nie adept ale zdolność do pakowania się w kłopoty ma iście magiczną. Mamę zastałam w ciąży a brat, jak zwykle, prawie mnie staranował chcąc się przywitać... Naprawdę się za nimi stęskniłam.

Wykąpana, najedzona, wyspana, w sukni zamiast kolczugi i przeszywki udałam się rankiem do Róży w Kolorze Nieba, pięknej elfki, która wprowadziła mnie na ścieżkę Mistrza Żywiołów. Róża ugościła mnie herbatą i zapytała o nasze przygody, ale zanim zdołałam choćby podziękować za napar rozległo się pukanie do drzwi i w hallu zabrzmiał donośny głos Haraga. Ork bezceremonialnie wpakował się do środka, przywitał i zasiadł za stołem.
- Śledzisz mnie? - spytałam oburzona.
- Wcale nie. Przyszedłem się przywitać. A co? Nie wolno?
Jakoś mnie nie zdziwiło kolejne pukanie do drzwi - Róży dwornie pokłonił się Maruvil i także przysiadł do nas. Cóż, pomyślałam, że i tak będę musiała im opowiedzieć swój sekret, więc będzie szybciej jak poznają go bezpośrednio z ust Róży.

Historia wyglądała następująco. Gdy zostałam adeptem dostałam od mamy niezwykły prezent, sztylet ze srebrną rękojeścią, owiniętą wężem o rubinowych oczach oraz srebrny diadem składający się z płomyków ognia również ozdobionych malutkimi rubinami. Te dwie rzeczy stanowią komplet i są przekazywane w naszej rodzinie od pokoleń z matki adeptki na córkę adeptkę. Moja pra pra pra babka była bardzo starą adeptką, bo już prawie 169 lat miała, kiedy wybudowano kaer i klan postanowił się do niego przenieść. Staruszka nie chciała dożyć swoich lat w zamknięciu więc przywołała swoją wnuczkę, nieadeptkę, i przekazała jej swój największy skarb - diadem i sztylet.

"Dostałam te przedmioty w prezencie za uratowanie życia od bardzo potężnego Mistrza Żywiołów z zaprzyjaźnionego klanu. Powiedział mi, że kiedy wstąpię na ścieżkę jego dyscypliny przedmioty te będą służyły mi pomocą i ochroną gdyż są one bardzo magiczne. Dał mi ich opisy, niestety zaszyfrowane i niczego z nich się nie dowiedziałam. Mnie już, kochane dziecko, do niczego się one nie przydadzą bo dni mojego życia są policzone. Weź je i strzeż jak oka w głowie a jak Pasje pozwolą, Tobie lub Twoim córkom one się kiedyś przysłużą. Masz tu też ów opis. Jeśli któraś kobieta z naszego pokolenia podąży ścieżką Mistrza Żywiołów być może moc tych przedmiotów objawi się i będą chroniły jej życie tak, jak miały chronić moje."

Wzruszona wnuczka schowała przedmioty wraz z opisem i strzegła ich pilnie aż do późnej starości, przekazując w podobny sposób swojej wnuczce gdyż aż do mojego pokolenia żadna z córek nie podążyła ścieżką Mistrza Żywiołów. Chroniąc od zapomnienia wiedzę babki i postępując wbrew wietrzniackiej naturze, spisała wszystko, co powiedziała jej babka, opisała historię owego Mistrza Żywiołów i zapiski te przechowała razem z przedmiotami przekazując je dalej.

Kiedy wyruszyłam w podróż po Barsawii ze swoją drużyną zaczęłam szukać wiedzy na temat run, by przeczytać zapiski i dowiedzieć się, czym są owe przedmioty. Treść przekazów zdumiała mnie. Okazało się, że opowiadana mi od najmłodszych lat historia była zwykłą bajką a sztylet i diadem zostały stworzone przez Różę w Kolorze Nieba zaś tatuaż, który mam na karku rzekomo od urodzenia, okazał się maskować jakieś runy. Przy najbliższej okazji udałam się do domu i zażądałam od mojej Mistrzyni wyjaśnień. Prawda była o wiele ciekawsza od fikcyjnej historii przedmiotów.

Otóż w naszym kaerze panowały pewne zwyczaje, które nie każdy pochwalał. Gdy dolne piętro kaeru zostało spustoszone przez horrora i odcięte od góry, Rada Starszych uznała, że na dół będzie zsyłała wszystkich, którzy nosili jakieś znamiona horrora (nie mam pojęcia na jakiej podstawie oceniali, że coś jest związane z horrorami...), byli obłąkani lub byli przestępcami. Nie było to najlepiej funkcjonujące prawo. Na dół trafiali przestępcy ale także Dawcy Imion zdeformowani czy obdarzeni przez naturę znamionami. Dlatego trzymałam w ścisłej tajemnicy mój tatuaż - ojciec zataił jego istnienie by jedyna córka nie trafiła na dół... Pewnego razu na dolne piętro została zesłana elfka, młoda i piękna. Nie wiem, co zrobiła i pewnie nikt już tego nie pamięta. Grunt, że na górze został jej ukochany. Elf ów był Mistrzem Żywiołów, uczniem Róży, i także głosicielem Jaspree. Wpadł w szał i rozpacz po stracie ukochanej. Użył całej swojej mocy i zdolności i przyzwał żywiołaka drewna by, z jego pomocą, ukarać mieszkańców kaeru za okrucieństwo wobec ukochanej. Żywiołak okazał się zbyt potężny, by dać się kontrolować, wymknął się spod kontroli i spustoszył całe górne piętro kaeru, zamieniając je w dziką dżunglę i spychając mieszkańców na niższe piętro. Róża w Kolorze Nieba opracowała więc rytuał zamknięcia ducha. Najpotężniejsi magowie kaeru wybrali na "naczynie" istotę najmniej związaną z ziemią - wietrzniaka. Osłabili ducha żywiołu, zamknęli w ciele wietrzniackiego dziecka i zapieczętowali runami. Diadem ma chronić nosiciela a sztylet... cóż, gdy duch odzyska siły i się uwolni sztylet ma go osłabić, unieruchomić i pomóc w zamknięciu go w kolejnej osobie. Tak oto stałam się posiadaczką potężnego ducha. O ile jego więzienie można nazwać posiadaczką... W każdym razie, gdy w mojej obecności zaczęły błyskawicznie wyrastać rośliny, a drzewa pochylały się nade mną, nabrałam podejrzeń, że mój duch ma z tym coś wspólnego. Stąd moja wizyta u Mistrzyni.

Róża potwierdziła moje podejrzenia. Osłabione klątwą ciało poddaje się a duch rośnie w siłę. Róża wyjaśniła mi, jak unieruchomić ducha. Niestety, aby to zrobić musiałam się dostroić do ostatniego tajnika sztyletu, tyle, że jakiś czas temu odkryłam, że ostatnia kartka moich zapisków z tajnikami została wyrwana. szczęściem Róża była w posiadaniu kopii owych zapisków. Czekaliśmy w saloniku a moja Mistrzyni poszła po zapiski.
- Słyszeliście? - zapytał nagle Harag
- Co?
- Jakby brzdęk tłuczonego szkła...
Zerwałam się z miejsca i rzuciłam w głąb domu za Różą. Intuicja. Harag z Marvem pobiegli za mną. Schody w korytarzu zaprowadziły nas do niewielkiego pomieszczenia z regałami po obu stronach. Na podłodze leżał roztrzaskany wazon a pośrodku pomieszczenia stała Róża trzymana przez rękę z ziemi, z duszącą mazią pokrywającą usta i nos.
- Zerwij jej to z twarzy! - krzyknęłam do Marva i zajęłam się rozpraszaniem czarów. Chwilę to zajęło i Róża była wolna. Odkryliśmy w pomieszczeniu glif strażniczy i, oczywiście, brak notatek. Coś mi się zdaje, że oprócz klątwy ciąży na mnie jeszcze chroniczny pech... No cóż, raczej nie uda nam się ustalić, kto zaatakował moją Mistrzynię. Postanowiliśmy więc odpocząć kilka dni, zwłaszcza, że Harag chciał wyszkolić swojego Mistrza, którego już prześcignął w kręgach.

Tymczasem Tinsoo, który po spotkaniu ze smokiem stwierdził, że ma już dość naszego towarzystwa i życzy sobie dokończyć nasze szkolenie i odwiedzić resztę rodziny, wymyślił ciekawy sposób nauczenia mnie nowego talentu. Kazał nam przygotować wielką ucztę na naszą cześć. Organizacja trwała cały dzień. Marv miał za zadanie zorganizować alkohol i jedzenie - miało to jakiś związek z jego szkoleniem i chyba sobie dobrze poradził bo Tinsoo wyglądał na zadowolonego. Imprezę otworzył Tinsoo. Powitał wszystkich, po czym zawołał mnie na scenę i ogłosił, że jestem już w wieku, kiedy powinno się zakładać rodzinę i wybiorę sobie partnera na podstawie tańca! Na Pasje! Mój Mistrz dobrze wie, że nienawidzę, gdy jakiś facet zbliża się do mnie a co dopiero, kiedy chce mnie dotknąć! Pomyślałam sobie, że ta cała impreza skończy się jakąś jatką... Tinsoo podleciał do mnie i kazał mi tak lawirować między zalotnikami, by żadnego z nich nie dopuścić do siebie a jednocześnie nie zniechęcić - to mnie miało nauczyć precyzyjnego wykorzystania zdolności lotu. Koniecznie muszę się napić!

Wbrew moim obawom impreza okazała się przednia. Dość szybko załapałam odpowiedni rytm tańca, mniej więcej po szóstym kieliszku, i zaczęłam się całkiem dobrze bawić. Harag pił na umór a Marv, za sprawą Tinsoo, stanowił główną rozrywkę mężczyzn i kobiet w konkursach siłowych i tanecznych.

Następnego dnia Harag poszedł do Marva i oznajmił, że na imprezie widział dziadka Maruvila, nie żyjącego od trzech miesięcy Anvila. Marv wziął to za pijackie zwidy, ale ork upierał się przy swoim i poszedł z tym do głowy rodu - Atara Dalbara. Uświadomiłam im, że dziadek mógł sfingować swoją śmierć, więc warto to sprawdzić. Ulegli w końcu i spróbowali przyzwać ducha dziadka. Niestety, magia nie przepłynęła, co wzbudziło w nas jeszcze większe podejrzenia. Nocą udaliśmy się więc na cmentarz. Grób wyglądał na nienaruszony. Rozkopaliśmy go. Trumna była w jednym miejscu rozbita ale w środku gniło sobie jakieś ciało, doświadczenie śmierci pokazało ciemność, ogromny ból i koniec... czyżby morderstwo? Niestety nic więcej nie ustalimy. Jeżeli dziadek żyje to najwyraźniej ma powody, by utrzymać to w tajemnicy.

Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Harag uparł się, że dwa tygodnie szkoli a później chce prosto do Throalu, żeby samemu podnieść się w kręgach a Marv obiecał Tinsoo, że jak się ruszymy z Nowej Nadziei to tylko prosto do Axalalai. Ja koniecznie chcę ruszyć na północ do Faktorii Handlowej, żeby zebrać zioła na eliksir potrzebny mi do zdjęcia klątwy. Muszę się jej pozbyć jak najszybciej. Róża powiedziała, że duch będzie mnie chronił wszelkimi siłami, w co wlicza się także oplecenie gałęziami czy pnączami, albo robienie krzywdy każdemu, kto do mnie podejdzie... Mało zabawne.

No i mamy impas decyzyjny :/

Auraya - 2011-10-11, 21:56

Problem goni problem...


Jak tak dalej pójdzie wszyscy nabawimy się załamania nerwowego! Nie wiem kiedy Navrin i Lilii wrócili do miasta, ale mój brat obudził mnie bladym świtem i kazał natychmiast się ubierać, bo czeka na mnie Harag. Zleciałam na dół a ork z miejsca zaczął machać rękami udając, że otwiera jakiś wyimaginowany worek i bredzić coś, że to jest worek złych wiadomości, i że jestem adoptowana! Pomyślałam przez chwilę, że kompletnie zwariował od przedawkowania hurgla ale chwilę potem pojawił się Maruvil i powiedział, że Harag mówi prawdę. Zgłupiałam już zupełnie. Jak to adoptowana? Poszaleli wszyscy.

Zawlekli mnie do karczmy, gdzie siedzieli Lili, Mirim i Navrik i chaotycznie opowiedzieli mi co następuje:

Gdy do kaeru dostał się horror nikt nie był w stanie go pokonać. Magowie kaeru mieli dostęp do magii, która miała bestię wypędzić. Wybrali więc dziewięcioro Dawców Imion, w tym jedynego w kaerze Obsydianina śpiącego od czasu jego zamknięcia. Pozostała ósemka miała poświęcić swe życie zasilając magię rytuału. Coś jednak poszło nie tak, jak powinno. Osoby, które miały zginąć przeżyły, za to Obsydianin, jak się okazało ponad 100 lat później, zapadł w śpiączkę i nawet wystawienie na promienie słońca go nie przebudziło. Horror przestał się objawiać i kaer odetchnął z ulgą. Potomkowie tych, którzy przeżyli nigdy nie zostali adeptami a potem urodziliśmy się my - przyszli adepci. Wyjątkowi, bo magia pozwoliła nam przy inicjacji na poznanie wszystkich talentów z pierwszego kręgu, nie zaś tylko jednego z nich. Faktycznie przypomniałam sobie, że tej nocy śnił mi się dziwny sen, wyglądało to tak, jakbym stała na czymś wysokim i ponad głowami Dawców Imion patrzyła na jakiś rytuał. Powiedziałam o tym i okazało się, że wszyscy mięliśmy taki sam sen i, w dodatku dowiedziałam się, że nasz Obsydianin leżący dotychczas w domu Róży w Kolorze Nieba, zniknął. Gdy kilka lat temu jako pierwsi wychodziliśmy z naszego kaeru magowie nałożyli na nas czar trzymający nas z daleka od przestworzy a blisko ziemi gdyż horror ten miał być związany z żywiołem powietrza. Dlatego mieliśmy zawsze problemy, ze znalezieniem statków powietrznych...

Tych rewelacji moi towarzysze dowiedzieli się od dziadka Anvila - staruszek żyje, ma się dobrze i ukrywa się w lesie. Przyznał się do porwania smoka (potrzebował jego krwi) i do udziału w owym rytuale. Wysnuł przypuszczenie, że nasz horror ma się dobrze i właśnie się uaktywnia, przez co wpływa na nas, jako bezpośrednich potomków osób poświęconych i stąd te sny. Pogubiłam się trochę w tym adoptowaniu, ale nie wnikałam w temat zbyt intensywnie. U wietrzniaków system rodziny wygląda zupełnie inaczej niż u ludzi czy elfów, matek i ojców mamy mnóstwo, choć tylko jednych z krwi, więc ta wiadomość kompletnie mną nie wstrząsnęła. Bardziej się przejęłam tym horrorem. Do licha! Gdybym chciała co chwilę mordować jakiegoś horrora zostałabym Łowcą Horrorów a nie Mistrzem Żywiołów! A tu już kolejny ustawia się w kolejce do wykończenia! I to nazwany! Po prostu pięknie...

Ciekawą niespodziankę miała też Lilianna. Kiedy przyjechała do domu czekał na nią niezwykły prezent: małe pudełeczko z kokardą i karteczką. Napis nakazywał otworzyć pudełko a tydzień później zjawi się poszukiwany przez nią od lat narzeczony Eryk. Lili otworzyła pudełeczko i ze środka wystrzeliła maleńka jaśniejąca istotka i pomknęła przenikając przez ścianę. Lili siódmego dnia oczekiwania nie schodziła z dachu dzwonnicy, najwyższego budynku w Nowej Nadziei. Przesiedziała tak całą noc ale żaden okręt powietrzny się nie zjawił, rankiem bardzo zmęczona dała się przekonać Mirim by poszła spać. Po obiedzie zostawiliśmy Haraga nad jego ulubionym hurglem i poszliśmy się przejść. Jakie było nasze zdziwienie, gdy na niebie dostrzegliśmy statek! I to nie jakikolwiek statek ale samego Korsarza Burz, okręt należący właśnie do Eryka. Kolejny szok przeżyliśmy, gdy załoga okrętu zeszła na dół – przed nami stała drużyna Pięć Mieczy, znienawidzona przez Liliannę Iria oraz sławny Sorr Kerr Marr – człowiek legenda, wg przekazów hybryda człowieka i horrora. Był także Eryk. Iria oddała Navrikowi jego tarczę, która jest jego przedmiotem wzorca, a Sorr Kerr Marr zaproponował nam... pracę. Chyba można to tak nazwać. Sorr Kerr Marr przedstawił nam się jako Wiedzący spoza Barsawii. Na oko ma 60 lat. Ubrany był bardzo skromnie, w prostą szarą szatę przepasaną sznurem konopnym i tylko na szyi połyskiwał mu naszyjnik z turkusów. Głowę i twarz goli na gładko, co sprawia, że bardzo przypomina mi mnicha. Opowiedział nam ciekawą historię. Czy prawdziwą? Ciężko stwierdzić. Jego rodzinne miasto pustoszył horror. W jakiś sposób udało mu się go uwięzić w sobie a moce horrora sprawiają, że Sorr Kerr Marr żyje już bardzo długo i jest tym życiem bardzo zmęczony. Zwłaszcza, że co jakiś czas horror przejmuje kontrolę nad jego ciałem i wtedy robi się naprawdę groźnie. Ostatnio jego moc się zwiększyła bo wypuściliśmy jego sługi. Horror dowiedział się w jakiś sposób, że poprosiliśmy o pomoc smoka i Sorr Kerr Marr odnalazł go i, pod wpływem horrora, zabił Śniadego. Miałam ochotę się rozpłakać... Znów ktoś dobry i piękny przez nas zginął! I znowu przez horrora!

Wiedzący powiedział nam, że wie jak zgładzić horrora. Drużyna Pięciu Mieczy posiada wyjątkowe bronie. Każdy jej członek ma miecz związany z jednym żywiołem. Bardzo potężny miecz. Istnieje jeszcze szósty miecz. Broń, która dodatkowo wzmacnia działanie pozostałych pięciu broni. Mając ten miecz Sorr Kerr Marr przyzwie owego horrora i, z pomocą Irii, Pięciu Mieczy i, być może, naszą, zabije potwora. Tymczasem miecz trzeba odnaleźć a w tym ma pomóc przedmiot, który my posiadamy – kryształowa buława zabrana z miejsca pochówku konstruktów. Wysłuchaliśmy opowieści i odeszliśmy, by się naradzić.

Po rozważeniu wszystkich za i przeciw podjęliśmy decyzję, że pomożemy Sorr Kerr Marrowi w pozbyciu się horrora. Poprosiłam drużynę, by nie zdradzali Tinsoo kim jest nasz pracodawca, bo wietrzniak w życiu nie wsiądzie na pokład, i przekazaliśmy naszą decyzję Wiedzącemu. Podjęłam jeszcze temat mojej klątwy. Sorr Kerr Marr był mocno związany z żywiołami i zaproponował, że spróbuje się pozbyć mojej klątwy poprzez rytuał pochodzący z jego kraju. Po godzinie okazało się, że duch, który mnie przeklął jest silny i uparty i muszę zdjąć klątwę jednak tak, jak mi powiedziała shivalahala Bladawców, poprzez wypicie wyjątkowego eliksiru. Sorr Kerr Marr zgodził się najpierw polecieć w okolice Faktorii, by zebrać zioła i dopiero po zdjęciu klątwy ruszyć na dalsze poszukiwania. Pozostało tylko przekonać Tinsoo, żeby zmienił zdanie i zgodził się na zwłokę jednego dnia, zanim odwieziemy go do celu jego podróży. Pozostawiłam to zadanie Maruvilowi a sama poszłam się spakować.

Gdy wstał świt pożegnaliśmy nasze rodziny i stawiliśmy się na statku. Marv oznajmił, że Tinsoo zgodził się na zwłokę, więc wyruszyliśmy na północ. Postanowiłam trochę poznać drużynę Pięciu Mieczy. W ich skład wchodzą:
- Astrantia, elfia Fechmistrzyni o długich, czarnych włosach
- Morgah Szalony, ork
- Grumbi Kamienna Głowa, krasnolud, Wojownik
- Barabasz Spokojny, człowiek, Wojownik
- Shalisir Izigul, człowiek mówiący z obcym akcentem, ubierający się w jaskrawe, pomarańczowo-niebieskie szaty i będący "kimś na kształt waszego Wojownika".
Lili spędzała całą podróż w towarzystwie Eryka. W pewnej chwili podeszła do mnie i powiedziała, że Tinsoo spytał Eryka czy musimy lecieć na północ a Eryk mu odpowiedział, że nie, ale dostał taki rozkaz. Natychmiast zaczęłam podejrzewać, że Marv nie do końca był szczery z naszym Mistrzem. Podleciałam więc do mojego brata krwi i poprosiłam, by poszedł do Mistrza i pogadał z nim bo będzie z tego jakieś nieszczęście. Marv tylko wzruszył ramionami.

Tymczasem pod nami pojawiła się Faktoria Handlowa (Śródlądowy Punkt Handlowy). Zasięgnęliśmy informacji u miejscowych orków, gdzie najlepiej szukać ziół i gdzie znajduje się siedziba ich klanu i wróciliśmy na statek. Ponieważ załoga odpoczywała i nie łaziła po pokładzie zorientowałam się, że nie widzę nigdzie mojego Mistrza. Zaczęłam rozpytywać załogę i okazało się, że ze dwie godziny drogi od Nowej Nadziei Tinsoo opuścił statek i udał się w stronę miasta. Poczułam się, jakbym przez nieuwagę zderzyła się ze skalną ścianą. Magia Mistrza Wiatru odeszła, wyciekła mi przez palce. Nie umiałam już pikować, nie mogłam sobie przypomnieć rytuału karmicznego. Półtora roku ciężkiej pracy roztrzaskało się w jednej chwili bo mój brat krwi nie kiwnął nawet palcem, by naprawić to, co popsuł. Zalała mnie fala rozpaczy, rozczarowania i bólu. I wtedy Marv zgiął się wpół. Więzy między nami pękły a na jego ciele pojawiła się blizna złamanego braterstwa krwi. Nic już nie ma między nami. I nic już nie będzie.

Navrik przekazał Erykowi kurs i statek ruszył. Usiadłam między beczkami. Wtuliłam twarz w pióra Zefira i poczułam, jak po policzkach spływają mi łzy. Przed oczami stanęła mi Głębia Glennwood. Trud jaki włożyliśmy by dotrzeć do wietrzniaków. Moi towarzysze ginęli tam, bym ja mogła zostać Mistrzem Wiatru, a najbliższa mi osoba w jednej chwili zniweczyła wszystko. Cóż z tego, że Tinsoo nie jest zły na mnie i pewnie będzie mnie dalej uczył? Podjęliśmy się pewnego zadania i Sorr Kerr Marr nie zgodzi się latać po Barsawii w celu odnalezienia mojego Mistrza. Coś we mnie pękło w tamtej chwili. Zniknął radosny wietrzniak. Zniknęło zaufanie.

- Auraya, jesteśmy na miejscu. - usłyszałam głos Lili. Zeszliśmy na dół. Było to miejsce święte dla orków, miejsce pochówku najważniejszych z klanu. Strażnik owego miejsca pozwolił nam się rozejrzeć, a gdy okazało się, że kilku roślin tu nie ma wskazał nam inne miejsce, pobłogosławione przez Pasje, gdzie rosną chyba wszystkie znane w Barsawii rośliny. Udaliśmy się tam i zebraliśmy resztę roślin.

Ponieważ do pozostawienia wiadomości T'skrangom zostały dwa tygodnie postanowiliśmy udać się do Throalu, by zebrać informację na temat poszukiwanych horrorów. O horrorze męczącym Sorr Kerr Marra nikt nic nie słyszał za to nasz horror został zabity. Uzyskaliśmy pewność, że horror nie żyje, pojawiło się więc pytanie, skąd nasze sny i co się stało z Obsydianinem. Wróciliśmy do Nowej Nadziei. Nasze podejrzenia okazały się słuszne - w domu Róży spokojnie leżał sobie poszukiwany przez nas Obsydianin ukryty pod silną iluzją. Najwidoczniej ktoś chciał, byśmy poznali prawdę o sobie i dążył do tego wszelkimi, dostępnymi sposobami. Sprawę horrora zamknęliśmy, oby na zawsze.

Następnym przystankiem był Dom Ch'elann. Shivalahala przyrządziła eliksir. Wypiłam go i poczułam, że wreszcie nie dręczy mnie pragnienie. Woda wróciła do mojego ciała i znów jestem silniejsza. Co za ulga.

Auraya - 2012-03-25, 20:03

Witajcie Dawcy Imion Ras wszelkich :lol:

Po długiej przerwie powraca Wasza ulubiona drużyna, by znów stawić czoła niebezpieczeństwom Barsawii!

Przyjemnej lektury :mrgreen:

Auraya - 2012-03-25, 20:10

Kamienista droga
Początek i rozstanie


Sorr Kerr Marr dużo wiedział o "swoim" horrorze i równie dużo o naszej drużynie. Początkowo nie zastanawiałam się nad tym, miał bowiem dużo czasu i sławnych adeptów do pomocy, by zgromadzić informacje. Poznaliśmy imię horrora i dostaliśmy instrukcję, by na rozkaz Sorr Kerr Marra natychmiast oddalać się na bezpieczną odległość, gdyż horror przejmował kontrolę nad jego ciałem i wtedy robiło się bardzo nieprzyjemnie.

Z całej załogi jedynie Wiedzący był w stanie wykorzystać posiadany przez nas przedmiot do wyznaczania kierunku. Buława była jednak niekompletna i, żeby odnaleźć miecz, potrzebowaliśmy wszystkich jej części. Niestety nie mięliśmy pojęcia ile ich jest i jak wyglądają. Pierwsze użycie kryształowej buławy wyznaczyło nam niezbyt precyzyjne miejsce w sercu gór Tylońskich. Eryk obniżył lot i wkrótce staliśmy w sporym kanionie. Sorr Kerr Marr podzielił nas na trzy grupy - jedną stanowiło Pięć Mieczy, drugą Sorr Kerr Marr wraz z Irią zaś my poszliśmy jako trzecia grupa. Dołączył do nas ludzki łucznik, Tazoncjusz, o ciemnych włosach wygolonych z jednej strony głowy. Resztę włosów miał zebraną w kucyk zaś na wygolonej części jaskrawo-pomarańczowy tatuaż w kształcie zachodzących na siebie kół, schodzący ramieniem aż do łokcia. Umówiliśmy się z Erykiem i resztą, że za tydzień spotkamy się w miejscu, z którego wyruszyliśmy, po czym udaliśmy się w jedną z odnóg kanionu.

Nie wiedzieliśmy czego szukamy więc droga szła nam powoli. Gdy szarzejące światło zaczęło sugerować zbliżającą się noc postanowiłam poszukać miejsca na nocleg. To był prawdziwy cud, że dostrzegłam tą ścieżkę. Sprytnie ukryta między kamieniami powoli wiła się w górę zbocza. Podążyliśmy nią mając nadzieję, że doprowadzi nas do bezpiecznego schronienia. Wiła się, zakręcała, aż w końcu zniknęła między głazami. Okazało się, że ścieżka prowadzi do niewielkiego kanionu wchodzącego w głąb gór. Niespełna godzinę prowadził nas między wysokimi skałami by nagle otworzyć przed nami niecodzienny widok. Góry jakby rozstępowały się w tym miejscu tworząc niewielką, żyzną dolinę. Całą jej powierzchnię zajmowały pola uprawne, upstrzone gdzieniegdzie małymi szopami, zaś ściana naprzeciwko wejścia ozdobiona była otworami okien. Sprawne oko Mirim dostrzegło tylko jedno wejście w skałę. Wszystkie otwory były zakryte. Wejrzałam w przestrzeń astralną i uderzyło we mnie spaczenie. Pięknie. Znowu horror...

Ruszyliśmy w kierunku wejścia. Dopiero przed drzwiami dojrzeliśmy krasnoludkę, która na nasz widok uciekła do środka. Po chwili otworzyły się drzwi i wyszedł do nas krasnolud.
- Witaj mości krasnoludzie - powitał go Navrik. - Jesteśmy drużyną Światło Nadziei, ja jestem Navrik Questorius a to moi towarzysze. Szukamy noclegu i wiedzy.
- Witajcie. Arwis, dowódca wioski. Możecie zanocować na polach albo w którejś szopie, jeśli się zmieścicie. Nie wpuszczę was do siedziby zakonu.
- Zakonu?
- Jesteśmy strażnikami wiedzy. Nie możecie wejść.
- To może wiecie co to za przedmiot - spytał Harag, pokazując dokładny rysunek buławy?
Krasnolud zerknął, po czym przecząco pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. A teraz odejdźcie.
Odwrócił się i zniknął za drzwiami, zatrzaskując je za sobą.
Zanim zdążyliśmy odejść wyszła do nas krasnoludka, szybko podeszła i szepnęła:
- Po zachodzie słońca. Pierwsza szopa w dolinie po prawej stronie.
I szybciutko schowała się.

Popatrzyliśmy po sobie i ruszyliśmy do wyjścia z doliny. Rozłożyliśmy się tuż za szopą tak, by nie było nas widać z okien i czekaliśmy. Było już prawie ciemno gdy dostrzegliśmy niewielką postać z wózkiem powoli chodzącą od szopy do szopy. Gdy zbliżyła się do nas bez trudu rozpoznaliśmy młodą krasnoludkę, która nas zaczepiła. Podeszła bez wahania.
- Witajcie. Mam na imię Sanika. Chciałam was prosić o pomoc.
- Jak możemy ci pomóc? - spytał Navrik.
- Chciałabym żebyście zabili Arwisa. Dobrze wam zapłacę.
Przez chwilę milczenie zdawało się być namacalne.
- Czemu mielibyśmy go zabić?
- On działa na szkodę zakonu. Jest... Jest szalony. Odciął nas od świata, więzi pod skałami. Dla dobra naszej społeczności musi zginąć.
- Wybacz - powiedział Navrik. - Nie jesteśmy mordercami. Nie zabijemy nikogo na zlecenie.
- Dobrze wam zapłacę. Proszę, zlitujcie się. Proszę.
- Nie. Nie jesteśmy mordercami.
- Kim więc jesteście?
- Jesteśmy bohaterami, poszukiwaczami przygód.
- Nie zabijacie nikogo?
- Zabijamy. Horrory, bandytów, w samoobronie też zabijamy, ale nie mordujemy na zlecenie.
Sanika patrzyła na nas jeszcze przez chwilę smutnym wzrokiem. Nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Wybaczcie. Musiałam to zrobić. To był taki sprawdzian. Potrzebujemy waszej pomocy, ale troszkę innego rodzaju.
Teraz my spojrzeliśmy na nią z niepewnością i zaskoczeniem.
- Co masz na myśli - spytałam?
- Sprawa wygląda tak - Sanika usiadła na ziemi. - Jesteśmy strażnikami wiedzy, a konkretnie pewnej księgi. Została tu ukryta a zakon powołany by jej strzec. Jakiś czas temu w skarbcu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pojawiały się nowe pułapki, krasnoludy, które tam poszły, nie wróciły, wszyscy boją się nawet zbliżać do biblioteki, że o skarbcu nie wspomnę. Arwis, naczelnik wioski, poznaliście go, jest w kropce, nie wie co robić, a bracia powoli zaczynają szeptać, że Zło zalęgło się w skarbcu i wszyscy zginiemy. Ale nie możemy po prostu stąd odejść. Jesteśmy związani przysięgą.
- Co to za księga - zapytał Navrik? - I co w niej jest?
- Cóż... Tego, w zasadzie, nikt nie wie. Tylko jeden mędrzec potrafił ją odczytać, ale zaginął w skarbcu.
- Czego od nas oczekujesz?
- Jesteście bohaterami, zapewne znanymi, nie wyglądacie na byle kogo. Myślę, że tylko wy dacie radę wejść do skarbca i odzyskać księgę.
- Dobra, a co my z tego będziemy mieli? I czy ten cały Arwis się zgodzi? Nie będziemy się przecież włamywać do środka - powiedział jednym tchem Harag.
- Dlaczego nie - spytałam? - To byłoby nawet zabawne...
- Porozmawiam z nim i jakoś to załatwię. Wolałabym, żebyście weszli tam legalnie. Dostaniecie dokładne wskazówki z umiejscowieniem pułapek. A co do interesu... Widziałam z okna rysunek, który pokazaliście Arwisowi, w skarbcu był pewien przedmiot magiczny, myślę, że jest to fragment waszego przedmiotu, jeśli uda się wam go odzyskać jest Wasz.
- No dobrze - podjął decyzję Navrik. - Porozmawiaj ze swoim dowódcą, jeśli się zgodzi pomożemy wam odzyskać księgę.
- Wielkie dzięki - krasnoludka wstała i skłoniła się. - Do zobaczenia rano. Spokojnych snów.
Sanika zniknęła w ciemnościach.

Noc minęła spokojnie i cicho. Rankiem znów stanęliśmy pod drzwiami. Otworzył nam krasnolud, kazał poczekać przy wejściu i poszedł po naczelnika. Gdy ten się zjawił w towarzystwie Saniki i jakiegoś krasnoluda, furtian zajął swoje miejsce przy drzwiach.
- Wybaczcie - zaczął bez wstępu Arwis. - Sanika niepotrzebnie zawracała wam głowę. Odejdźcie w pokoju.
- Słuchaj - włączył się Marv. - Wy macie problem, my mamy problem, pomożemy wam a i nasz się rozwiąże. Sami sobie nie poradzicie. Przestrzeń wokół wioski jest spaczona, więc pewnie macie na dole horrora, albo jakiś konstrukt. Jak chcecie sobie z nim poradzić? Chyba nie sami?
- Damy sobie radę. Odejdźcie.
- Arwisie, daj spokój - prosiła Sanika. - Oni naprawdę mogą nam pomóc.
- Przepraszam, - usłyszeliśmy z tyłu delikatny głos Lilianny - czy coś ci dolega?
Odwróciliśmy się. Lili stała z zatroskaną miną nad furtianem i wpatrywała się w niego badawczo.
- Tak, pani, ząb nie daje mi spokoju - wybełkotał krasnolud.
- Może pozwolisz mi zerknąć? Jestem głosicielką Garlen. Ukoję twój ból.
Krasnolud zawahał się chwilę a później ostrożnie skinął głową. Lili pogrzebała w torbie, wyciągnęła kilka rzeczy, obejrzała ząb, wyciągnęła jeszcze coś a potem nachyliła się nad krasnoludem. Nie minęła nawet minuta, gdy Lili wyprostowała się z uśmiechem.
- I po kłopocie. Rób okłady z tego ziela przez trzy dni. Zapomnisz o bólu.
Krasnolud wyszczerzył się radośnie.
- Już mniej boli. Dziękuję po stokroć panienko. Jak mogę się odwdzięczyć?
Lili spojrzała na Arwisa a później znów na krasnoluda.
- No dobrze - westchnął naczelnik. - Idźcie jak chcecie, ale nie ponoszę odpowiedzialności za waszą śmierć. Stamtąd już od dawna nikt nie wrócił żywy.
- My wrócimy - energicznie zapewnił Harag.

Sanika opowiedziała nam dokładnie jak dostać się do skarbca, rozbezpieczając po drodze pułapki. Ruszyliśmy. Początek był bardzo dobry. Znaleźliśmy głęboką studnię, której wcześniej tam nie było, zaś dokładne badanie korytarzy i drzwi odkryło przed nami kilka zmyślnych pułapek (gdybym należała do nieco większej rasy jedna z nich wprasowałaby mnie w ścianę...) oraz jedno zawalone przejście. Nie mając konstruktywnych pomysłów na znalezienie skarbca zagłębiliśmy się w studni. Przestrzeń, z czystej przy drzwiach wejściowych i otwartej na górze studni, zmieniła się na dnie w spaczoną. Od dna odchodził korytarz, wykopany w ziemi. Ostrożnie posuwaliśmy się nim do przodu. Nagle korytarz urwał się gwałtownie i stanęliśmy przed ogromną jaskinią. Pod naszymi stopami rozciągało się osuwisko kamieni a na dnie jaskini leżały resztki murów wyraźnie przypominających korytarze. W bladej, błękitnej poświacie dostrzegliśmy w gruzach regały z książkami. Wyglądało to tak, jakby ogromna część skarbca i biblioteki nagle straciła podłogę i runęła na dno jaskini. Strop tego dziwnego wytworu podpierały ogromne ziemne kopuły a na przeciwległym od nas końcu coś błyszczało silnym światłem.

Ostrożnie ruszyliśmy przed siebie. Nie dało się tego robić cicho bo kamienie usuwały się spod stóp. Harag ocenił, że sufit nie powinien nam spaść na głowę, więc skierowaliśmy się do źródła światła. Lawirując między regałami zerkaliśmy na książki. Było tu sporo wiedzy z różnych dziedzin, ale nigdzie ani śladu tajemniczej księgi. Mirim dostrzegła na podłodze grube pnącza. Niestety nie pomyślała lub nie zdążyła nas ostrzec. Z pyłu i gruzu wyskoczyła gigantyczna, gruba macka i wbiła się prosto w brzuch Lilianny. Błyskawicznie zaczęła wysysać z niej krew. W ułamku sekund dołączyła do niej druga i trzecia. Zobaczyłam jak Lili blednie i poczułam uderzenie. Ostatnim, co zapamiętałam był widok masy macek ze wszystkich stron. Osunęłam się w ciemność.

Świadomość wróciła nagle. Gwałtownie zaczerpnęłam oddech i otworzyłam oczy. Navrik uśmiechnął się. Rozejrzałam się powoli. Lilianna też była przytomna a reszta drużyny mocno pokiereszowana.
- Umarłam - spytałam niepewnie?
- Niestety - odparł Navrik.
- Stwory zabite. Jesteśmy bezpieczni - dodał Marv.
- Jak długo nie żyłam?
- Wystarczająco, żebyś musiała się dostroić do przedmiotów.
- Na Pasje - poderwałam się gwałtownie z ziemi! – Co z moim duchem?! Co z tatuażem?!
Podbiegłam do Marva i odgarnęłam włosy.
- Jest tatuaż?
- Nie ma.
Nagle coś gruchnęło od strony wyjścia. Rozległ się rumor, jaskinia jakby zadrżała a potem coś zaczęło kopać.
- Pasje niech będą z nami - jęknęłam.
Chwyciłam swój sztylet i skupiłam się. Moc przepłynęła. Potem diadem. Rzuciłam się w kierunku wyjścia. Dostrzegłam go przy suficie. Wielka kula splecionych roślin i błyszczący kwiat w środku. Trzymając sztylet w dłoni, i mając w pamięci wskazówki Róży, że mam tylko jedną szansę by go zabić i muszę w tym celu trafić w kwiat, ruszyłam w jego kierunku. Kątem oka dostrzegłam, że Lili i Mirim biegną pode mną a Harag leci z tyłu. Duch drążył korzeniami skałę. Zauważył mnie i nagle usłyszałam jego wściekły, szeleszczący głos:
- No choć, krucha istoto. Uderz. Masz tylko jedną szansę!
Zatrzymałam się. Rośliny falowały nerwowo.
- Ale ja nie chcę cię zabić - powiedziałam zdenerwowana.
Duch znieruchomiał. Milczał przez chwilę.
- Nie rozumiem... - powiedział wreszcie.
- Jestem Mistrzem Żywiołów, byłeś więziony bardzo długo a ja uważam, że nie powinno tak być. Duchy powinny być wolne. Chcę dla ciebie wolności. Nie musimy walczyć.
- Uwolnij mnie więc.
- Posłuchaj. Byłeś ze mną tyle lat. Tak sobie pomyślałam, że może chciałbyś pozostać moim towarzyszem i podróżować ze mną po Barsawii?
Duch zastanowił się przez chwilę.
- Chcę być wolny. Zbyt długo mnie niewolono. Chcę wrócić do swojego świata.
Poczułam smutek w jego głosie.
- Duchu Żywiołu -powiedziałam czerpiąc moc z mojego talentu - odejdź wolny.
Liany i korzenie zaczęły wycofywać się z sufitu i duch zniknął. To rozstanie ucieszyło mnie i zasmuciło jednocześnie. Mam nadzieję, że nikt go już więcej nie zniewoli.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Aż do momentu, kiedy sufit zaczął się walić... Kamienie osypywały się a w puste miejsca po korzeniach wciskała się ziemia. Moi towarzysze odnaleźli księgę i brakującą część buławy, więc teraz każdy łapał tyle książek ile mógł i szybko ewakuowaliśmy się z jaskini.

Na górze zdaliśmy relację krasnoludom z przygód w podziemiach. Harag poradził im wzmocnić strukturę sufitu i wtedy spróbować wynieść resztę ksiąg. Navrik poprosił o pozwolenie przeczytania cennej księgi. Dostał je i okazało się, że księga opowiada losy Diraka z rodu Toll Amarra, którego amulet jest w posiadaniu Haraga. Podziękowaliśmy i oddaliśmy księgę. Pozwolono nam też zwiedzić kompleks mieszkalny i przenocować w nim. Odkryłam na tyłach budynku niewielki placyk zieleni. Pośrodku rosło duże drzewo a wokół niego rozciągała się trawa i niewielkie poletka ziół. Przelatując nad nimi dostrzegłam pęknięcia w skale i zrozumiałam, gdzie próbował się zmanifestować duch. Znalazłam Sanikę i ostrzegłam ją, że ich skarbiec jest dokładnie pod owym drzewem i najlepiej, żeby tam nie wchodzili bo się sufit zapadnie i ktoś zginie.

Rankiem następnego dnia ruszyliśmy z powrotem na miejsce zbiórki. Do przylotu statku zostały jeszcze dwa dni, więc rozłożyliśmy obóz. Wieczorem zjawiło się Pięć Mieczy. Dzień później przyszła Iria. Była wyraźnie zmęczona. Poinformowała nas, że Sorr Kerr Marr kazał jej uciekać, więc zapewne horror go opanował. Gdzie poszedł, tego Iria nie wiedziała. Z duszą na ramieniu, pochowani po skałach niedaleko miejsca zbiórki doczekaliśmy ranka i przylotu Korsarza Burz. Zaokrętowaliśmy się na statku a Marv wysłał sługę z krwi i obserwował kanion. W końcu Bestia pojawiła się. Był ogromny. Czarna galaretowata masa z mackami i dwoma stworami węszącymi jak psy. Przez chwilę węszyły w tym miejscu po czym skierowały się w odnogę, którą szła nasza drużyna. Stwór sunął za nimi. Z przerażeniem słuchaliśmy relacji Marva - potwór kierował się prosto do Kamienia, wioski w której znaleźliśmy księgę i część kompasu.

Nie mogliśmy patrzeć bezczynnie jak stworzenie masakruje wioskę. Podlecieliśmy nad nią i zawaliliśmy wyjście z kanionu, zdając sobie sprawę, że to powstrzyma go tylko na chwilę. Ostrzegliśmy mieszkańców przed zagrożeniem i zaproponowaliśmy, że spróbujemy ich ewakuować. Porażeni wizją masakry zaczęli pakować dobytek. Navrik wymyślił plan. Iria posiadała moc iluzji, tworzyła więc latające płaszcze i po kolei krasnoludy opuszczały swoją wioskę tylnym wyjściem, czyli przez ogród. Zdążyliśmy wyprowadzić wszystkich. Kiedy horror dotarł do wioski mieszkańcy byli już daleko w górach.

Auraya - 2012-03-25, 20:12

Ostatni fragment układanki


Nie jestem zbyt zadowolona z obrotu spraw. Krasnoludy z Kamienia są nieporadne jak dzieci i po wystraszeniu horrorem boją się dosłownie wszystkiego. Okazało się, że ich krewni mieszkają około tygodnia drogi od gór a wśród mieszkańców nie było nikogo, kto mógłby ich prowadzić. Podjęłam się tego zadania. Oczywiście Maruvil nie byłby sobą, gdyby nie poszedł za mną i teraz jestem skazana na jego towarzystwo. Statek, wraz z resztą drużyny, poleciał czekać na Sorr Kerr Marra. Obiecali odebrać nas ze wskazanej przez mieszkańców Kamienia wioski.

Na miejscu nie siedzieliśmy zbyt długo. Korsarz Burz zjawił się zgodnie z obietnicą już po dwóch dniach. Nasza dzielna drużyna zdobyła ostatnią część kompasu. Wracając natknęli się na Widmową Galerę i pewnie nie wyszliby z tego spotkania zwycięsko, gdyby nie genialny pomysł Lili i Mirim, żeby przedostać się pod pokład galery i wypalić do wewnątrz ze wszystkich dział. Dzięki temu Korsarz wrócił z wyprawy w Góry Delaryjskie w jednym kawałku i z nie zmniejszoną załogą.

Z kompletnym kompasem Sorr Kerr Marr bez trudu określił kierunek dalszej podróży - miecz znajdował się w okolicach Axalalai na terenach ludzkiego plemienia Vorstów. Tam też skierowaliśmy statek.

Przy okazji poprosiłam o wizytę w samym Axalalai, żeby poszukać Tinsoo. Pamiętałam, że ma tam rodzinę, którą chciał odwiedzić. Na miejscu uzyskałam informacje, że mój mistrz był w miasteczku ale udał się już w dalszą podróż do Urupy i Trawaru. Cóż - nie spodziewałam się niczego innego. Znów się podzieliliśmy na grupy i nasza drużyna ruszyła przez las w poszukiwaniu najbliższej wioski Vorstów.

Auraya - 2012-03-26, 22:02

Błogosławieństwo Upandala


Dzięki Haragowi, któremu udało się opanować korzystanie z kompasu, wiedzieliśmy dokładnie czego szukamy. Kamienny łuk obrośnięty roślinnością z dziwnymi znakami. Bez problemów odnaleźliśmy wioskę a mieszkańcy okazali się skorzy do pomocy. Opisany łuk rozpoznali jako wejście na teren starożytnej świątyni ku czci Upandala. Dali nam przewodnika, który bez problemu doprowadził nas do miejsca z wizji Haraga. Nie wiedział, gdzie znajduje się wejście do świątyni bo od lat nikt do ruin się nie zapuszczał. Przekroczyliśmy więc bramę i ruszyliśmy w zieloność.

Dolinka była bardzo przyjemna. Teren tu delikatnie opadał a bujna zieleń dawała przyjemny cień. Błądziliśmy w tej plątaninie roślin, bez skutku szukając czegoś, co będzie wejściem do ruin. Nie trafiliśmy nawet na ruiny. W pewnym momencie zaskoczyła nas niewielka polanka z rozłożystym drzewem. Jeszcze bardziej zaskoczył nas widok tego, co znajdowało się pod nim. Siedział tam krasnolud na kolorowym kocu i, najzwyczajniej w świecie, zajadał pyszności z wiklinowego koszyka podśpiewując pod nosem. Wszystkich nas wmurowało w ziemię i pewnie ten stan trwałby dużo dłużej gdyby krasnolud nagle się nie odezwał.
- Podejdźcie bliżej. Zapraszam. Na pewno jesteście zmęczeni i głodni. Częstujcie się.
- Kim jesteś - ocknęłam się wreszcie?
- Och. Samotnym Wędrowcem, jak Wy. Siadajcie.
Podeszliśmy do krasnoluda i zajęliśmy miejsca wokół niego. Nie mogłam sobie darować by nie wejrzeć w jego wzorzec i muszę przyznać, że jeszcze czegoś takiego nie widziałam. Nie był adeptem, ale miał niezliczoną ilość umiejętności a jego wzorzec był szalenie skomplikowany. Harag i Lili podjęli z nim rozmowę a ja spojrzałam na Navrika i lekko go szturchnęłam. Zaczął się wpatrywać w naszego rozmówcę i po jego minie poznałam, że zobaczył to, co ja.

Tymczasem Wędrowiec gawędził sobie z Haragiem i w kilka minut dowiedział się dokładnie wszystkiego, po co przyszliśmy. Pewnie miałabym o to pretensje do orka ale skupiłam się na słowach krasnoluda. Parę zdań i dowiódł nam, że wie o nas o wiele więcej, niż chciałabym, żeby wiedział. W dodatku przyznał się, że od dawna nas obserwuje. Nagle podniósł się, zaczął zbierać rzeczy i oznajmił, że musi już iść. Zapytaliśmy go, czy wie gdzie są ruiny. Odparł:
- Idźcie za Haragiem. On was doprowadzi.
- JA - zdumienie orka było równe naszemu?
- Tak. Kieruj się zmysłami. A teraz bywajcie.
- Do zobaczenia - odparłam machinalnie.

Staliśmy jeszcze chwilę pod drzewem. Harag wyszczerzył się radośnie:
- Czy wy wiecie kto to był? Macie pojęcie - pytał podekscytowany?
- Nie - padła zbiorowa odpowiedź.
- Toż to Upandal we własnej osobie!
- ...
- Dobra. Idziemy.
I Harag ruszył w zieleń.

Niewiele rzeczy jest mnie w stanie zdziwić ale sposób w jaki Harag nas prowadził był zdumiewający. A to wyczuł jakiś zapach, a to usłyszał muzykę albo w ogóle szedł na ślepo. Nagle coś trzasnęło, Harag zachwiał się i zaklął szpetnie. Odsunął się do tyłu i spojrzał pod nogi. Okazało się, że załamała się pod nim deska. Przepchnęłam się do przodu i obejrzałam to miejsce. Poświeciłam do środka. Pod spodem była niewielka piwniczka zastawiona skrzynkami.
- Navrik, wejdźmy i zbadajmy środek - poprosiłam.
- Dobra. Wchodzimy.

Wnętrze było suche a skrzynki puste. Tylko jedne drzwi, zaryglowane od środka, prowadziły do niewielkiego korytarza a ten do dużej komnaty z kowadłem, dwoma piecami i wielkim oknem, zasłoniętym deską. Zbadaliśmy okno i drzwi. Coś je blokowało od zewnątrz, jakby ziemia. Przybrałam postać węża i prześlizgnęłam się przez szparę. Faktycznie drzwi blokował gruz i ziemia, zaś okno zawalił fragment dachu. Stałam bowiem na dziedzińcu z trzech stron otoczonym budynkami a z czwartej obramowanym ścianą z gigantycznymi drzwiami. Były przepiękne. Ogromne, rzeźbione w przedstawienia Upandala i kowali. Dodatkowo zaopatrzone w zmyślną pułapkę, której nie byłam w stanie rozbroić gdyż mechanizm znajdował się po drugiej stronie. Obejrzałam resztę budynków. Jeden z nich zawalił się i jego dach zablokował okno kuźni.

Navrik sprowadził resztę drużyny i powoli odkopywali przejście. W pozostałych budynkach nic nie było. Zwykłe ruiny. Wyjście było jedno - wielkie, piękne drzwi ze śmiercionośną pułapką. Marv postanowił ją uruchomić. Podszedł do drzwi, nacisnął klamkę i całe drzwi ożyły. Płaskorzeźby poruszyły się, z otworów chlusnął olej i wszystko wybuchło. Przynajmniej tak to wyglądało z boku. Marv zapalił się. Przytomnie szybko go ugasiliśmy, więc nie odniósł dużych obrażeń a drzwi stanęły przed nami otworem.

Oto staliśmy w świątyni Upandala. Wielkiej kuźni z ogromnym piecem do wytopu orichalku i kowadłem. W pomieszczeniu obok znaleźliśmy narzędzia Upandala - sławne magiczne przedmioty, całą masę grudek żywiołów i strzaskany miecz. Miecz, którego szukaliśmy.

Kosmit - 2012-03-28, 01:05

Super, że znowu piszesz :D
Auraya - 2012-03-28, 21:53

Dzięki Kosmit :) Fajnie, że ktoś to jeszcze czyta ;P
Auraya - 2012-03-28, 21:56

Nienawiść

Skontaktowaliśmy się z Sorr Kerr Marrem. Poprosił Haraga, żeby przekuł miecz w kuźni Pasji a sam zabrał załogę i poleciał przygotować się do bitwy z potężnym wrogiem. Wyznaczyliśmy miejsce ponownego spotkania i wróciliśmy do świątyni.

Kilka dni zajęło Haragowi przekucie broni. Miecz odzyskał piękny wygląd. Zostałam z Navrikiem, by pilnować bogactwa, które leżało w składziku oraz potężnego miecza, a reszta drużyny poszła na miejsce spotkania. Wrócili w fatalnym stanie. Poranieni i ledwo żywi. Opowiedzieli nam, że horror zastawił na nich pułapkę. Opanował cały statek, zamaskował go, a kiedy się zbliżyli zaatakowały ich konstrukty. Drużyna Pięciu Mieczy po prostu wybuchała na ich oczach. Ledwo uszli z życiem, w ostatnim odruchu przytomności zabierając miecze żywiołów. Jak najszybciej, opatrując co większe rany, przybyli do nas bo bali się, że spotka nas podobny los.
- Wynosimy się stąd - zarządził Navrik. - Trzeba znaleźć Sorr Kerr Marra.
Uszliśmy może z dziesięć metrów, gdy przed nami stanęła Iria. Od razu było widać, że nie jest sobą. Zaatakowała szybko i bez słowa. Natychmiast czmychnęłam w krzaki wraz z mieczem by konstrukt nie dostał go w swoje ręce. Dziewczyna była trudnym przeciwnikiem. Uległa jednak pod ciosami wojowników i, podobnie jak wcześniejsze konstrukty, też wybuchła. Lili, tak dla pewności, odcięła jej jeszcze głowę.

Usłyszałam szelest za plecami. Spojrzałam w tył. Spomiędzy wysokich krzaków niepewnie wyłoniła się postać Sorr Kerr Marra. Był wyraźnie zmęczony a ubranie miał poszarpane. Jednym tchem opowiedziałam o zasadzce i śmierci wszystkich, którzy z nami współpracowali. Wiedzący wyglądał na zmartwionego.
- Horror to uczynił. Ma coraz większą władzę nade mną. Musimy go jak najszybciej zabić. Czy miecz jest gotowy?
- Tak - powiedziałam.- Oto on.
Pokazałam broń i zawahałam się.
- Obyś wiedział, co robisz - podałam mu miecz.
Reszta drużyny zebrała się obok nas.
- Dajcie miecze żywiołów.
Każdy wyciągnął jeden z dzierżonych mieczy i nagle wszystkie zaczęły drżeć. Klejnoty na jelcach zaczynały po kolei błyszczeć, a kiedy zaświecił się ostatni, miecz trzymany przez Sorr Kerr Marra rozbłysł jasnym światłem.

Wiedzący zaśmiał się. Jego postać wyprostowała się, szaty rozbłysły na biało a z korpusu wyrosły dodatkowe trzy pary rąk.
- Biedne, naiwne istoty - powiedział potężnym głosem. - Dziękuję wam za poświęcenie, z jakim dążyliście do odnalezienia mojej broni! Dzięki wam jestem znów silny! Niezwyciężony! A wy MARTWI!
Nie czekaliśmy na dalszy ciąg wypowiedzi. Każdy z nas robił co mógł, by przeżyć. Pamiętam to starcie jak przez mgłę. Gdy Nienawiść padł martwy pole walki wyglądało jak pobojowisko. Zresztą, my wcale nie wyglądaliśmy lepiej. Pasje znów nam pobłogosławiły a kolejne plugastwo wróciło tam, skąd przyszło.

Tydzień prawie spędziliśmy w podziemnej świątyni zanim wylizaliśmy się ze wszystkich ran. Harag przerobił większość grudek na orichalk, zabraliśmy skrzyneczki do przechowywania grudek oraz wszystkie sześć mieczy i udaliśmy się do Throalu by odpocząć i się wyszkolić.

Auraya - 2012-03-28, 23:26

W poszukiwaniu tajników dla Lilianny


Jakiś czas temu Lili znalazła miecz należący do krasnoludzkiego Wojownika Kegla i postanowiła znaleźć do niego tajniki. W przerwie między szkoleniami wybraliśmy się Jastrzębiem, naszym nowym statkiem powietrznym, do niewielkiej wioski krasnoludzkiej u podnóża Throalu, niedaleko której miała się mieścić warownia Kegla.

Napomknę tylko, że w podróż wyruszyłam już jako Władca Wiatru. Odnalazłam Tinsoo w Trawarze i pracowałam z nim aż do osiągnięcia drugiego kręgu tej niezwykłej dyscypliny.

Krasnoludy niewiele wiedziały na ten temat. Tylko, że jakieś ruiny znajdują się dzień drogi od wioski w głąb gór, podobno, bo nikt tam nie chodził. Udaliśmy się tym niedokładnym śladem i faktycznie w końcu trafiliśmy na wąski kanion prowadzący do niewielkiej doliny. W jej głębi stała drewniana chata a naokoło było mnóstwo jakby nagrobków, bujnie porośniętych jakimś zielskiem. Ruszyliśmy w stronę chaty. Przyjrzałam się roślinom i przyznam, że nie miałam pojęcia co to może być.
Gdy zbliżyliśmy się do domu, drzwi się otworzyły i stanął w nich przedziwny osobnik. Był to ork o długich włosach pozaplatanych w warkocze różnej grubości, przeplecione wstążkami, na czole miał kolorową opaskę a ubrany był w zbiór luźnych, barwnych materiałów tworzących na nim prawdziwą tęczę. Ork trzymał w dłoni coś w kształcie fajki, z której dobywał się dym o dziwnym, lekko drażniący zapachu.
- Witam, witam, podróżni - zagadał z wesołym uśmiechem. - Przyłączycie się - dodał wyciągając w naszą stronę fajkę?
- Jasne - Harag przepchnął nas i podszedł do gospodarza. - Co to?
- Wspaniałe zioło. Poprawia humor i jasność umysłu. Sam je wyhodowałem. No, ale nie stójcie tak. Chodźcie do środka. No chodźcie.

Gospodarz wszedł do chaty a my za nim. Tylko Harag odważył się zapalić tajemnicze zielsko i szybko się okazało, że humor faktycznie poprawia, ale gorzej ze sprawnością umysłu. Rozchichotany Harag o percepcji zbliżonej do ziemniaka zagłuszał rozmowę i skutecznie utrudniał nam zebranie jakichkolwiek informacji.
W końcu udało nam się dowiedzieć kilku pożytecznych rzeczy. Dolinka miała drugie wyjście prowadzące do jakichś ruin. Czasem ktoś tam szedł i już nie wracał. Nie wróżyło to dobrze, ale było jedyną szansą na znalezienie wiadomości. Harag wyżebrał kilka woreczków zielska i kryształową fifkę i ruszyliśmy w drogę.

Nie minęło nawet pół godziny jak wszyscy zaczęli mieć dość wesołego orka. Na wszelki wypadek odebraliśmy mu zioło, żeby odzyskał sprawność umysłu. Droga doprowadziła nas do zawalonych ruin. Po dokładnym przeszukaniu okazało się, że są tu podziemia i to świetnie zachowane, podobnie jak klatka schodowa prowadząca w dół. Wysunęłam się do przodu i powoli zagłębiliśmy się w chłodny i ciemny korytarz. Początkowo był to spokojny spacer. Żadnego śladu pułapek czy innych niespodzianek. Po kilkunastu minutach drogi dostrzegliśmy pierwszą niezwykłą rzecz: małe, wąskie okienko pokazywało pomieszczenie, puste, jeśli nie liczyć postumentu na księgę. Na owym postumencie leżała księga. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że księga była związana grubymi łańcuchami, cała świeciła i szamotała się w więzach. Navrik przypomniał sobie, że kiedyś słyszał o takim przedmiocie zwanym podobno Księgą Wszechwiedzy. Każdy adept, który ją przeczytał awansował na wyższy krąg. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkim zaświeciły się oczy na tą wiadomość...

Ruszyliśmy dalej nieco bardziej energicznie i wreszcie dotarliśmy do czegoś konkretnego. Korytarz doprowadził nas do kwadratowego pomieszczenia z kamiennym tronem pośrodku i wyjściem po prawej stronie. Ostrożnie obejrzałam pomieszczenie i, nie widząc w nim zagrożenia, udałam się do przejścia, żeby je też zbadać. Tam również nie znalazłam niczego podejrzanego. Miałam już zawołać towarzyszy, gdy dostrzegłam, że Lili podeszła do tronu i zajrzała za niego. Nie zbadałam jeszcze tego miejsca i to był błąd. Potworny ból i skóra oddzielająca się od kości i zwijająca w ruloniki zbyt późno uświadomiły mi to niedopatrzenie. Rzuciłam się do Navrika, gdyż tylko on był w stanie rozproszyć ten czar (dlaczego to zawsze ja padam ofiarą "cebulowej krwi"...?!). Niestety czar miał jeszcze jeden efekt: jeśli osoba, która widziała kogoś obłażącego ze skóry nie miała wystarczająco silnej woli, by spokojnie patrzeć na żywą tkankę, po prostu uciekała w popłochu krzycząc z obrzydzenia. To właśnie zrobił Navrik na mój widok... Marv, jedyny przytomny, narzucił na mnie płaszcz, zaniósł do Navrika, wystawił kawałek stopy i kazał rozpraszać. Udało się. Ból pozostał, ale się nie rozprzestrzeniał. Dobre pół godziny zajęło Lili pozszywanie skóry i nasmarowanie mnie maściami zanim ruszyliśmy dalej. Navrik jeszcze ze dwa dni jęczał coś na temat "wypadających oczek" i "odpadających policzków."

W następnym pomieszczeniu byłam zdecydowanie ostrożniejsza. Najpierw obejrzałam pomieszczenie, później Navrik zbadał je wzrokiem astralnym, porozpraszał glify i dopiero przeszliśmy dalej. Kolejna pułapka była bardziej perfidna, czar umieszczono wysoko na ścianie nad drzwiami i obejmował całe wejście jak kurtyna. Navrik wleciał do środka biorąc na siebie wyładowanie energii i unieszkodliwił pułapkę. Trzecie pomieszczenie było zdecydowanie ciekawsze. Płyty na podłodze były dziwne, dokładnie wiedziałam, na które nie należy stawać, choć nie miałam bladego pojęcia dlaczego. Samo pomieszczenie było bardzo wysokie, na jakieś 20 metrów, a na tronie, zwróconym do nas plecami, siedział duch. Mój mistrz wspomniał kiedyś o podobnej pułapce, tylko nie mogłam sobie przypomnieć, czy podał mi jakieś szczegóły. W każdym razie nie do końca wiedziałam, jak tą pułapkę "ugryźć". Odymiony ziołem Harag zażyczył sobie wskazania płyt, na które ma nie stawać i wszedł. Duch się odwrócił, cisnął czar i Harag zniknął. Po wejrzeniu w przestrzeń okazało się, że łazi sobie wokół nas i śmieje się w najlepsze. Navrik rozproszył moc i ork wrócił do naszej płaszczyzny. Po krótkiej debacie uznaliśmy, że trzeba zniszczyć tron lub ducha, żeby przejść dalej.

Ruszyłam do przodu i gdy tylko duch się odwrócił posłałam rykoszet, pocisk trafił ale duch oddał, zniknęłam. Posłałam drugi rykoszet i przesunęłam się w nadziei, że duch także mnie nie widzi. Niestety widział. Coś pociągnęło mnie do przodu i zanim się zorientowałam uderzyłam w ścianę naprzeciwko.
- Auraya! Co z Tobą - usłyszałam krzyk Lili? - Żyjesz? Gdzie jesteś?
- Jeszcze żyję - jęknęłam czując połamane żebra. - Rzuca mną o ściany.
Kolejna ściana i kolejne połamane kości.
- Au - wrzasnęłam!
A potem poleciałam w górę. Sufit zbliżał się bardzo szybko, by nagle gwałtownie się oddalić. Łomotnęłam o podłogę, płyta pękła z trzaskiem i osunęłam się w dół bez czucia.

Przyjaciele moi stoczyli bardzo ciężką potyczkę. Tron nie chciał poddać się tak łatwo i nawet potężny młot Maruvila miał z nim problem, zwłaszcza, że duch co chwila przejmował kontrolę nad ciałami Marva, Navrika czy Haraga i ciskał nimi o podłogę. Sporo podejrzanych płyt popękało pod ich ciężarem. Pod spodem było jezioro żrącego kwasu a potężne kolumny podpierały tylko te właściwe płyty oraz miejsce pod tronem. Marv posmakował kwasu, Harag posmakował kwasu a Navrik jednej ze ścian. Lili najpierw pobiegła do płyty, która zapadła się pode mną. Nie atakowała ducha, więc on nie atakował jej, zajęty wojownikami. Lili zajrzała na dół i przeraziła się. Moje zmasakrowane ciało wisiało sobie nabite na włócznię zaczepioną o chropowatą, kamienną ścianę, kilka centymetrów nad bulgoczącym kwasem. Znalazła kilka punktów zaczepienia, szybko przywiązała do nich kilka lin i płaszcz, zdjęła mnie z włóczni i ułożyła na tym prowizorycznym hamaku. Usłyszała jak Harag plusnął do kwasu a zaraz po nim Marv. Obydwaj, jakimś cudem, wygrzebali się i wrócili do walki. Świetnie się wspinająca Lilianna, pod podłogą, zaczęła się przemieszczać w stronę tronu. Był to najwyższy czas bo Harag znów zanurkował w kwas i najwyraźniej był nieprzytomny a zaraz po nim wpadł Marv. Lili wyskoczyła na platformę i zaatakowała. Duch padł. Navrik odzyskał kontrolę nad własnym ciałem i rozwalił tron do końca. Wspólnymi siłami wciągnęli na wysepkę Marva i Haraga, potem mnie i Navrik wziął się za ożywianie i leczenie.

W trochę lepszym stanie udaliśmy się do ostatniej, jak się okazało, części podziemi. Krótki korytarz rozwidlał się w prawo i w lewo. Prawy doprowadził nas do pomieszczenia z Księga Wszechwiedzy a lewy do identycznego pomieszczenia z księgą opatrzoną symbolem Kegla, również przywiązaną do postumentu łańcuchami, choć nie szarpiącą się w nich. Chodziłam od pomieszczenia do pomieszczenia badając każdy kawałek. Była to bardzo zmyślna pułapka: poruszenie łańcucha na postumencie powodowało odcięcie jednego z korytarzy i zalanie go, wraz z pomieszczeniem z księgą, żrącym kwasem. Nie było możliwości obejścia pułapki, nie było też czasu na wymyślenie go, bo kwas w pomieszczeniu z tronem zaczął się podnosić. Podjęliśmy próbę zdobycia obydwu ksiąg. Navrik unieruchomił łańcuchy na księdze Kegla, przytwierdzając je do postumentu i spróbował oswobodzić księgę. Wyjęliśmy ją bez trudu. Niestety pułapka zadziałała - księga Wszechwiedzy utopiła się w kwasie...

Na spokojnie, już na statku, wyleczeni i ogarnięci, przeczytaliśmy księgę. Dzięki Pasjom okazało się, że faktycznie jest to dziennik Kegla i sporo wiadomości w nim znaleźliśmy. Część pierwszego tajnika miała się znajdować całkiem niedaleko od miejsca, w którym aktualnie byliśmy, i Lili chciała od razu tam polecieć. Harag jednak uparł się, że teraz jego kolej i on koniecznie chce lecieć po dzikiego gryfa. Tak właśnie, zamiast lecieć dzień drogi na północ, ruszyliśmy daleko na południe, by po zdobyciu gryfa wrócić w to samo miejsce. O ile go, w ogóle, zdobędziemy...

Sethariel - 2012-03-29, 02:16

Auraya napisał/a:
Dzięki Kosmit :) Fajnie, że ktoś to jeszcze czyta ;P


Też czasem zerkam ;-)

Auraya - 2012-03-29, 21:49

Dziękuję wszystkim, którzy czytają :mrgreen:
Kolejny odcinek już wkrótce...

Auraya - 2012-03-31, 10:25

Marzenie Haraga


Już od jakiegoś czasu Harag upierał się, żeby złowić sobie dzikiego gryfa z dżungli i zrobić z niego wierzchowca. Coś tam, ktoś tam mu powiedział, że takie stworzenia latają przy Wodospadach Gryfa, te zaś znajdują się gdzieś na Galandze. Ruszyliśmy więc do domu K'tenshin, gdzie mięliśmy nadzieję zdobyć jakieś dokładniejsze informacje na temat położenia tego miejsca.

Dom K'tenshin rzeczywiście przyniósł nam dokładne wiadomości na temat miejsca pobytu dzikich gryfów. Do wiadomości dobrych (dokładnych wytycznych jak tam dotrzeć) dostaliśmy pakiet wiadomości złych. Mianowicie: nikt tam nie pływa, w okolicy rzeki jest pełno drzew mangrowych, których korzenie mają zęby, zanurzają się w wodzie i rozszarpują ofiarę robiąc sobie z niej nawóz, a także, powtarzane do znudzenia, "Nikt NIGDY nie okiełznał gryfa z dżungli! One nie pozwalają na sobie jeździć. Na co wam takie bydlę?!" Wreszcie udało nam się ustalić, że jednak jest ktoś tak szalony by tam pływać - niejaki Szalony Jacek Jaskółka, rezydujący w tawernie o nazwie Tortuga.

Znaleźliśmy go bez trudu i nie powiem, żeby mnie to ucieszyło. To nie był zwykły żeglarz tylko zapijaczony pirat. Niestety jedyny, jaki zgodził się popłynąć...

Statek Jaskółki, o dumnej nazwie "Pęknięta beczka" powiózł nas w górę rzeki już następnego ranka. Po trzech dniach spokojnej (nie licząc ostrzału od tubylców) podróży, kapitan wysadził nas na brzeg, kazał udać się do najbliższej wioski i wrócić na owy brzeg dokładnie za tydzień, po czym popłynął z powrotem.

Bez trudu trafiliśmy do wioski Katanich. Zapytani o gryfa zaprowadzili nas do wioskowego szamana. Popatrzył na Haraga, zadał mu chyba ze sto pytań po czym oświadczył, że jeśli chce dosiąść gryfa musi najpierw przejść trzy próby. Wyjdzie z nich zwycięsko - pokażą mu drogę do wodospadów, jeśli nie... tego już nie dopowiedział. Ork się zgodził i od razu przystąpił do pierwszej próby, próby ziemi. Zaprowadzono nas do dziury w ziemi. Prowadziła do tunelu, gęsto zarośniętego krzakami, na końcu miała leżeć czaszka przodków, którą Harag miał przynieść. Spuszczono go na linie, Marv wysłał duszka z krwi by mieć go na oku i Harag ruszył tunelem. Maruvil relacjonował. W tunelu zaatakował Haraga gigantyczny owad, ork odesłał go i dalej szedł bardziej ostrożnie. Bez trudu dotarł do starej czaszki i przyniósł ją na górę. Szaman pokiwał głową z uznaniem.
- Teraz próba duchów - oznajmił i ruszył w dżunglę.
Kawałek od wioski była spora polana, na jej środku stało grube drzewo a wokoło kwitło mnóstwo kwiatów.
- Musisz dobiec do drzewa, obiec je i wrócić. Duchy cię osądzą.
Podeszłam do skraju polany i przyjrzałam się kwiatom. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Harag - szepnęłam do orka - wstrzymaj oddech.
Zaczerpnął powietrza i ruszył przed siebie. Na jednym tchu przebiegł wkoło drzewa i wrócił. Szaman nie wyglądał na zadowolonego, Harag wręcz przeciwnie.
- Dobrze. Przed tobą ostatnia próba, próba powietrza. Wyruszamy.

Szliśmy przez dżunglę praktycznie do zmroku. Dotarliśmy do wysokiego wodospadu. Katani rozpalili ogniska i rozłożyli obóz. Noc minęła spokojnie. O świcie szaman przywołał Haraga i przedstawił mu ostatnią próbę - jeśli samodzielnie wespnie się na szczyt owego wodospadu po otaczających go skałach zdobędzie prawo dosiadania gryfa. Dopiero teraz Haragowi zrzedła mina. Spytaliśmy go o co chodzi.
- Ja się nie umiem wspinać. Nie mam pojęcia jak to się robi.
Spojrzeliśmy do góry. Skała była naprawdę wysoka a w oczach Haraga wręcz niekończąca się. Lili starała się go uspokoić. Po kolei pokazywała mu załomy i szczeliny skalne, które ma wykorzystać jako podpórkę. No i Harag poszedł. Z zapartym tchem patrzyliśmy jak metr po metrze pnie się do góry. Wreszcie postawił nogę na szczycie. Zmęczony i wyraźnie szczęśliwy.
- Co teraz - spytała Lili szamana?
- Możecie do niego dołączyć. Idźcie wzdłuż rzeki a bez trudu traficie na gryfy. Możecie wziąć jednego.
Poszliśmy.

Przyznam, że polowanie na gryfa było wielce zabawne. Zwierzaki te są ogromne i piękne a do tego mają niezwykłą moc sprawiania, że chcesz jak najszybciej sobie pójść. Harag latał w powietrzu wraz z Navrikiem, próbując dogonić upatrzonego osobnika, co jakiś czas Harag nagle zawracał i pełnym pędem leciał w przeciwną stronę, Navrik go doganiał, zawracał i zabawa zaczynała się od nowa. W pewnej chwili przepiękny pomarańczowo-zielony gryf z szarym łebkiem wylądował dosłownie dwa metry ode mnie.
- Stój - wydałam polecenie.
Zwierzę spojrzało na mnie złym wzrokiem ale nie próbowało odlecieć. Podeszłam do niego. Był naprawdę ogromny. Czułam się przy nim jak mrówka. Pogłaskałam piękne pióra i nawiązałam z nim więź, przynajmniej mnie już nie zeżre jak się wyrwie spod działania mocy Jaspree.

Całe szczęście nie próbował się wyrwać. Navrik wreszcie opanował Haraga i wylądowali przy gryfie. Pomyślałam, że teraz będzie już z górki a tymczasem schody dopiero się zaczęły. Potężne zwierzę nijak nie dało się opanować, jego jedynym pragnieniem było wrócić do dżungli. Katani, na czele z szamanem, uważali, że Harag się nad nim znęca, bo Marv rzucił na niego trans śmierci i tak wlekliśmy go przez dżunglę, a przecież powinien się nim opiekować, szkolić, głaskać. Jakoś nie przyjmowali do wiadomości naszych argumentów. Zabraliśmy więc gryfa i ruszyliśmy przez dżunglę w stronę rzeki.

Auraya - 2012-04-01, 21:32

Tajemnica Piramidy


Niby w ciemię bici nie jesteśmy, niby mamy Zwiadowcę i Nawigatora a jednak, jakimś dziwnym trafem, pobłądziliśmy. Może dlatego, że wielki gryf leżał na jeszcze większym grzmotorożcu i cała ta ogromna masa potrzebowała dużo szerszej ścieżki... Możliwe też, że Pasje pokierowały naszymi krokami i doprowadziły nas do tego dziwnego miejsca. Na rozłożystym drzewie, pośrodku niczego konkretnego wisiał sobie krasnolud. Lekko obszarpany, trochę krwawiący i zdecydowanie martwy. I pewnie by nas to nie zdziwiło gdyby nie fakt, że martwy krasnolud ze stoickim spokojem obgryzał korę z drzewa, na którym wisiał i ją przeżuwał. Zachowanie trupa z miejsca podzieliło naszą drużynę. Część, uznająca, że jest to twór jakie w Barsawii często się zdarzają, najpewniej dzieło horrora albo szalonego Ksenomanty, była za tym, by go zostawić w spokoju. Druga zaś część, widzą w nim jednak Dawcę Imion, zdecydowanie chciała go oswobodzić. Sprawę przesądził fakt, że zapytany przez Liliannę czy może mu jakoś pomóc, dość przytomnie odpowiedział: „Jeść!” Decyzja zapadła. En i Lili odwiązały krasnoluda a ten natychmiast rzucił się na jakieś korzonki i zaczął zajadać je jakby nigdy nic. Lili dowiedziała się od owej nieszczęsnej ofiary, że porwały go T’skrangi, jest głodny i go przywiązali bo się bali. Faktycznie Mirim dostrzegła ślady T’skrangowych stóp idące do drzewa a później wracające. Poszliśmy tym tropem.

Ślady doprowadziły nas do niewielkiej krasnoludzkiej wioski, zdemolowanej i pustej. Na szczęście znaleźliśmy trójkę dzieci, które opowiedziały nam historię wioski. Założyła ją karawana kupców Throalskich. Od dłuższego czasu prowadzili handel z miejscowymi i dawali schronienie podróżującym do dżungli karawanom. Wczoraj popołudniu wioskę napadły T’skrangi. Część osób zabiły a resztę wzięły do niewoli. Odcięty krasnolud, który cały czas za nami lazł, okazał się wujkiem jednej dziewczynki. Jak na bohaterów przystało zabraliśmy dzieci i ruszyliśmy tropem porywaczy. Łażącego za nami krasnoluda zgubiliśmy dopiero po przekroczeniu rzeki. Gigantyczny gryf stwarzał same problemy, więc En zawładnęła jego ciałem ułatwiając nam podróż. Jej ciało wziął na siodło Harag, a na gryfa wsadziliśmy dzieci.

Droga kluczyła, skręcała. Kilka razy śledzony T’skrang próbował nas zmylić poruszając się po drzewach. Wchodziliśmy coraz głębiej w dżunglę. W pewnym momencie percepcja zawiodła nas zupełnie – nagle zostaliśmy otoczeni przez Velosów, gigantyczne T’skrangi, szybkie i zwinne. Z miejsca rzuciły się do walki. Byłam z siebie taka dumna. Ścieżka Mistrza Wiatru błyskawicznie odezwała się we mnie, chwyciłam miecz i czterech Velosów padło martwych u moich stóp a ja wyszłam z tego bez jednego zadrapania. Moi towarzysze mieli trochę mniej szczęścia. Lilianna została przebita wielką włócznią ale dzielnie odpierała ataki, Mirim strzelała celnie do momentu, kiedy Velosi otoczyli ją ciasnym kołem, od Haraga ciosy się odbijały, ale jeden z T’skrangów wykorzystał moment nieuwagi orka by porwać ciało En i rzucić się z nim w dżunglę, dostrzegła to En (wciąż będąca gryfem) i pobiegła za nim unosząc na grzbiecie dzieci, zobaczył to Marv i ruszył za nimi. Po kilku długich minutach ja, Navrik i Harag wykończyliśmy resztę przeciwników i zanim Marv wrócił już opatrywaliśmy rannych. Szczęściem nikt z naszych nie zginął.

W końcu zajęliśmy się szukaniem tych, którzy przeżyli i mogli nam powiedzieć co się tu stało. Dostrzegliśmy, że każdy Velos ma na piersi tatuaż w kształcie trójkąta złożonego z czerwonych kropek i błękitnych linii. W pewnym momencie tatuaż zaczynał świecić i drgać, wciągał ciało do środka łamiąc kości a kiedy został sam trójkąt zabłysnął, zaczął wirować i poleciał w dżunglę odcinając po drodze listki drzew. Wszystkie martwe T’skrangi skończyły w ten sam sposób a od pozostałych przy życiu niczego się nie dowiedzieliśmy. Nie pozostało nam nic innego jak ruszyć dalej poprzednim tropem.

Mała ścieżka, którą dotychczas szliśmy wyprowadziła nas na stary trakt. Po jakimś czasie, po obu stronach drogi pojawiły się dziwne posągi przedstawiające różnych Dawców Imion i inne stwory. Kolumnadę zastąpiły niskie, kamienne ścianki z malowidłami przedstawiającymi jakiś rytuał: grupa Dawców Imion prowadzona w kajdanach, później rozkuwana i każdy z nich, pojedynczo wchodził pomiędzy dwa wielkie posągi, przedstawiające stworzenia podobne do gargulców o szklanych oczach. Część niewolników przechodziła pomiędzy posągami i dostępowała czegoś w stylu przejścia do innego świata, inni, porażeni spojrzeniem posągów, wybuchali.

Z wahaniem ruszyliśmy dalej. Szłam pierwsza. W pewnym momencie poczułam coś dziwnego, jakbym weszła w gęstsze powietrze. Zatrzymałam się i spojrzałam w przestrzeń – od towarzyszy dzieliła mnie świetlista tafla jakiegoś czaru. Błyszcząca ściana znikała w dżungli i szła wysoko w górę tworząc jakby kopułę nad miejscem, do którego szliśmy. Nie odczułam jednak żadnego wpływu czaru, więc podjęliśmy podróż.

To co zobaczyliśmy na końcu traktu przeszło wszelkie nasze wyobrażenia. Droga urwała się gwałtownie na skraju wielkiego krateru. Jego zbocza pokryte były białym pyłem, grupki Dawców Imion, kolorem przypominające podłoże, kuły kamień i przewoziły go gdzieś. Wokoło stały duże klatki i sporo drewnianych zabudowań a w centrum tego wszystkiego królowała ogromna, kamienna piramida, zwieńczona niewielkim budynkiem, do którego prowadziły tylko jedne, bardzo długie schody w kolorze ciemnej czerwieni.

Ukryliśmy się w lesie i Marv wysłał duszka na przeszpiegi. Wykopany przez niewolników kamień był rozdrabniany i wsypywany do wyżłobionej wzdłuż piramidy niecki z wodą, która przenosiła pył w głąb budowli. Z tyłu stała platforma otoczona szerokim rowem, w którym leżały dzikie zwierzęta. Przejście z platformy prowadziło pomiędzy dużymi posągami, do złudzenia przypominającymi te z malowideł, w dół pod piramidę. Było tam małe pomieszczenie ze świecącym okręgiem stojącym pionowo jak brama astralna, za nim, na postumencie leżał kryształ. Górę piramidy zajmował kamienny budynek stanowiący siedzibę dwóch kapłanów. Jeden był wysoki i bardzo chudy, drugi wręcz przeciwnie.

Znów drużyna się podzieliła ale tym razem uparty Navrik i równie uparty Marv nie dali dojść do głosu kobietom i postanowili zrobić po swojemu. W nocy Marv zmienił się w nietoperza i poleciał do klatek poszukać krasnoludów. Za daleko nie zaleciał – jeden z głodnych niewolników chwycił nietoperza, wciągnął do klatki i skręcił mu kark. Z naszej pozycji słyszeliśmy tylko gruchnięcie metalowej zbroi, gdy zabity Marv wrócił do swojej postaci i upadł na ziemię. Niewolnicy najwyraźniej byli zbyt zdumieni, bo nie podnieśli krzyku tylko stali wgapieni w ciało. Navrik i Lili ruszyli zboczem na ratunek. Lecący Navrik błyskawicznie znalazł się koło klatki za to Lilianna wpadła po pas w jakiś dół i straciła sporo czasu by się z niego wydostać.

Zamieszania trochę narobiliśmy. Navrik ożywił Marva, pogadali chwilę z krasnoludem, który był w owej klatce i zaczęli się wycofywać. Zostaliśmy ostrzelani przez ogniste pociski z katapult i kawałek gonili nas strażnicy, ale udało nam się znów zaszyć w lesie. Od krasnoluda dowiedzieli się co następuje:
- dowódcą i sprawcą całego zamieszania jest dziwna istota z innego świata, człekokształtna ale bardzo wysoka i chuda;
- raz dziennie, koło południa, istota objeżdża obóz w lektyce;
- biały pył jest jej potrzebny do jakiegoś urządzenia, które ma pomóc wrócić do domu;
- DOM to miejsce święte i cudowne, prawdziwy raj, tylko najwięksi i najwytrwalsi Dawcy Imion dostąpią zaszczytu „przebudzenia” czyli przejścia do świata owej istoty w dniu, w którym urządzenie będzie gotowe;
- czasem istota pozwala komuś dostąpić zaszczytu wcześniej, wtedy taki wybraniec zostaje zaprowadzony na platformę i musi przejść sąd posągów, jeśli go przeżyje dostąpi oświecenia;
- z doliny nikt nie ucieka, bo uciec się nie da, kapłani nałożyli potężny czar, dzięki któremu nie pada deszcz i nie da się opuścić owego miejsca, dlatego nikt nawet nie próbuje,
- gdyby jednak ktoś spróbował to i tak nie przeżyje bo po opuszczeniu błogosławionej doliny siły życiowe delikwenta opuszczają.

„Nasz” krasnolud, o wdzięcznym imieniu Wujemba, pochodził z Throalu i był zbyt światły, żeby uwierzyć w owe opowieści. Zdecydowanie chciał wrócić do domu i żaden czar nie był w stanie go powstrzymać. Wraz z nim w niewoli pozostało jeszcze siedmiu innych z jego rodziny, wszyscy, jak jeden mąż, zadeklarowali podjęcie próby wydostania się z niewoli.

Po opatrzeniu Marva zaczęła się nocna dyskusja mająca na celu ustalenie, jak odzyskać krasnoludy. Wojownicy spokornieli nieco i postanowili wysłuchać głosu rozsądku. Zaproponowałam, by najpierw wysłać na zwiad duszka i dokładnie zwiedzić piramidę, ewentualne drogi ewakuacji oraz szanse na nocne odbicie zakładników i szybkie oddalenie się z tego miejsca. Założyłam, że, oprócz krasnoludów, reszta niewolników to fanatycy, którzy dla swojego Pana zrobią dosłownie wszystko. A że było ich tu bardzo dużo uznałam, że otwartą wojną nic nie zdziałamy i trzeba działać jak Złodziej – z ukrycia i zaskoczenia. Panowie usłuchali. Rozbiliśmy obóz z dala od wioski i rankiem Marv wysłał małego szpiega.

W obozie nie działo się nic niezwykłego. Niewolnicy pracowali, nadzorcy pilnowali, żadnych atrakcji. W pewnym momencie Marv dostrzegł, że grupka niewolników prowadzona jest do platformy na tyłach piramidy. Nieszczęśnicy zostali rozebrani prawie do naga, pomalowani błękitną farbą i wepchnięci na platformę przez wąską kładkę. Deskę natychmiast zabrano i wskazano im przejście do posągów. Żaden się nie kwapił, by ruszyć w tą drogę więc platforma zadrżała i obniżone korytarze z dzikimi zwierzętami zaczęły się podnosić do góry. Niewolnicy mieli więc wybór: dać się pożreć lub uciec do podnóża piramidy pomiędzy posągami. Kilku śmiałków próbowało przeskoczyć klatki ale trafili prosto w szpony zwierząt, które okazały się istotami ludzkimi przybierającymi postaci dzikich kotów. Jeden mężczyzna pobiegł między posągi. Ich oczy zabłysły i... nic się nie stało. Odetchnął i zszedł do pomieszczenia poniżej. Tam stał już jeden kotowaty i wskazał mu świetlisty okrąg. Mężczyzna wszedł w niego i zniknął zaś kryształ z tyłu zabłysł zielonym światłem. Kotowaty wziął go w ręce i wyszedł na zewnątrz. Nie było tam już żywych niewolników – część zabiły zwierzaki, reszta wybuchła przez spojrzenie posągów...

Około południa, na szczycie piramidy, pojawiła się postać. Wysoka, szczupła, cała ubrana w powłóczyste szaty, w turbanie na głowie i z zakrytą twarzą. Powoli spłynęła na dół, w asyście kapłanów, wsiadła do dużej lektyki i rozpoczęła objazd obozu. Po niespełna godzinie lektyka zatrzymała się znów przy schodach, postać wysiadła, odebrała od kotowatego kryształ i ruszyła w górę. Duszek wplątał się w szaty i poznaliśmy drogę do wnętrza piramidy: na środku budyneczku był okrągły, kamienny dysk, który opuścił się na samo dno, gdy istota na nim stanęła. Następnie przeszła korytarzem do kamiennej tablicy z masą dziwnych symboli, dotykała je, później przesuwała palcem po płaskorzeźbie i z szelestem otworzyły się kamienne drzwi. Takich „zamków” w podziemiach było zdecydowanie więcej. W jednej z sal, całe ściany były upstrzone prostymi półkami a na nich, rzędami stały setki kryształów w różnych kolorach. Kryształ owego mężczyzny trafił na jedną z półek. Istota sporo czasu poświęciła na czytanie ksiąg pisanych w dziwnym dla nas języku oraz studiowanie map. Późnym popołudniem przeszła do dalszej części piramidy, w niewielkim pokoiku rozebrała się z szat ukazując duszkowi swoją prawdziwą postać i przeszła przez błonę w drzwiach, by po drugiej stronie zanurzyć się w dziwnej, gęstej cieczy i zniknąć duszkowi z oczu. Postać miała dziwaczną: obłe, jakby śliskie ciało, całe nagie, wydłużone kończyny i jajowata głowa. Nie przypominało to nawet horrorów. Gdy jasnym się stało, że już stamtąd nie wyjdzie Marv zostawił duszka i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej.

Tym razem mój pomysł z nocnym wyprowadzeniem krasnoludów znów został odrzucony. Dowódca drużyny, czyli Navrik, podjął decyzję, by pójść do piramidy jawnie i wynegocjować oddanie zakładników. Tak też zrobiliśmy. Zamaskowaliśmy nieprzytomnego gryfa i o świcie, uzbrojeni i przygotowani do starcia, ruszyliśmy prosto do piramidy. Od razu skupiliśmy na sobie uwagę całego obozu i, zanim doszliśmy do schodów, chudy kapłan juz na nas czekał. Nie będę się rozwodziła nad treścią rozmowy, napiszę tylko, że przyznanie się do zmasakrowania Velosów wtedy w dżungli przysporzyło nam natychmiastowy szacunek kapłana i całej społeczności. Zostaliśmy uznani za godnych przedstawienia swoich propozycji. Troszkę mnie zaniepokoiło, gdy na szczycie schodów, prócz grubego kapłana, stanęła tajemnicza istota, ale miałam nadzieję, że to przyspieszy negocjacje. A te były niezwykle trudne, gdyż z samym Wielkim nie można było rozmawiać, więc z każdym naszym pytaniem kapłan leciał po schodach na górę a potem w dół by przynieść odpowiedź. W końcu dostaliśmy propozycję: przyniesiemy Istocie jakiś tajemniczy przedmiot z jaskini, w której swego czasu sławne Tarcze Barsawii stoczyły krwawy bój z potężnym horrorem zwanym Królową. W zamian dostaniemy krasnoludy: ośmiu teraz i resztę po wykonaniu zadania. Decyzja została podjęta, warunki dogadane, pozostał wybór krasnoludów. Kapłan zapytał, których chcemy, wskazaliśmy tych z Throalu, a on nam na to, że dostaniemy ośmiu zupełnie innych, bo jakby nam dał tych to nie wrócimy po pozostałych. Rozumowanie było słuszne. Ja bym się zgodziła. Ale zanim którekolwiek z nas zdołało coś powiedzieć Marv zabłysnął inteligencją i nazwał kapłana kłamcą i oszustem. Donośne „Zabić ich!” wyraźnie przedstawiło, co pomyślał na ten temat kapłan.

Próbowałam interweniować. I może bym załagodziła sytuację gdyby nie fakt, że kazał nam oddać broń. Spojrzeliśmy tylko na siebie i już każde z nas wiedziało, że draka skończy się bitką. Rozejrzałam się tylko wokoło. Byliśmy otoczeni. Velosi już szykowali się do ataku ale niewolnicy, na szczęście, przytomnie padli na ziemię i próbowali się odczołgać z dala od miejsca bitwy. „Na schody!” krzyknął Navrik i ruszyliśmy do ataku. Pierwsza część walki była nawet zabawna – tłum rzucał w nas co miał pod ręką, zwykle nie trafiając, Navrik jednym ciosem zabił dowódcę Velosów, kapłan rzucił się do ucieczki w górę schodów i miał bardzo zdziwioną miną, kiedy pędem minęła go Mirim usiłująca dopaść Istotę, zanim ta się schowa. Navrik rzucił się więc do kapłana a Marv na szczyt. Ja pokrywałam schody i ściany za sobą gołoledzią i też parłam do góry. Niestety Istota zniknęła, kapłan zginął od jednego ciosu a cały budynek zaczął się chować, wsuwając się w piramidę. Nagle usłyszeliśmy pod sobą chrobotanie, Marv zrobił krok, schodek pod nim się złożył i wojownik poleciał w dół. Schodek zamknął się z powrotem. Krzyknęłam do Navrika, żeby mi pomógł. Uruchomił pułapkę i pomógł Maruvilowi się wygramolić. Od tej pory wszyscy poruszali się po krawędzi schodów. Zaczęły też do nas walić katapulty jakimś płonącym olejem, ale nasza nieoceniona łuczniczka, że się tak wyrażę, „wybuchła” wszystkie kilkoma strzałami. Teraz zaczęła się ta mniej przyjemna część... Pierwsza na szczycie Mirim dostrzegła, że mordercze posągi, umieszczone na kamiennych kolumnach uniosły się do szczytu piramidy (! ile to cholerstwo ma metrów wysokości?! dwieście?!) no i zaczęły do nas walić. Jak trafiły w cel to jeszcze pół biedy. Bum i już. Ale w cel nie trafiały, dwie świetliste kule zwykle omijały cel i zderzały się tuż za nim, by wybuchnąć i ranić wszystkich w zasięgu.
- Trzeba zniszczyć kolumny – krzyknął Navrik i lotem ruszył prosto do podstawy posągów.
Mirim i ja nic nie mogłyśmy zrobić z tej odległości, więc wezwałam ducha żywiołu i poprosiłam, by zmienił kolumny w piasek. Tylko czy zdąży do nich dotrzeć to już inna bajka...
Marv zdjął tarczę, położył na skraju piramidy, usiadł na niej i... zjechał w dół! Przez chwilę miałam taką wizję, że wjedzie w któryś z posągów i się o niego rozpaćka, ale nie, na szczęście wylądował dokładnie pomiędzy nimi, fiknął koziołka i trochę się poobijał. Mirim zrobiła dokładnie to samo, z jeszcze mniejszymi siniakami a ja... no cóż... nie mam tarczy, więc pozostały tylko skrzydła. Niestety, posągi, nie mając żadnych celów poza mną, skupiły uwagę właśnie na mnie. I może to dobrze – nie wiem czy chciałabym poczuć jak moje małe ciałko obija się o kamienne zbocze piramidy... nie miałam takiej szansy – świadomość wyłączyła się długo przed końcem zbocza.

Gdy wróciłam do świata żywych czułam każdą kostkę w swoim ciele. Bolało. Siedzieliśmy w owym małym pomieszczeniu na tyłach. Było tu zupełnie pusto. Marv i Navrik chodzili do wejścia i próbowali zniszczyć kopuły, Navrik tnącą sferą a Maruvil młotem. Mirim, gdy mnie już opatrzyła, strzelała wybuchającymi strzałami. W końcu jedna kolumna nie wytrzymała, pękła i przewróciła się na sąsiadkę. Drugi posąg walił nadal w każdego, kogo dostrzegł. Wokół wejścia zgromadziły się już dziwne kotowate i większość mieszkańców. Marv rzucił tam śmiertelne opary i chwilowo mięliśmy względny spokój. Ten stan nie mógł jednak trwać wiecznie.

Pomysłów było kilka i większość opierała się na naiwnej wierze Marva w jego niezwyciężoność. Ja jednak miałam już dość nierównej walki i nie wyobrażałam sobie, że wybiegniemy w ten tłum pod wejściem, unikniemy ciosów posągów i dotrzemy bezpiecznie do zabudowań, z których już tylko z kilometr zupełnie pustego zbocza i jedna działająca katapulta dzielą nas od skraju lasu...

- Marv – jęknęłam – czy ty naprawdę nie możesz nam przyzwać ducha? Otworzy bramę astralną i zanim skończy się czas działania oparów będziemy juz bezpieczni w lesie.
- No tak! Dlaczego ja na to wcześniej nie wpadłem – zakrzyknął zadowolony Marv? – Dajcie mi chwilkę.

Duch przybył i był nawet skory do współpracy. Zgodził się otworzyć nam bramę, zamknąć ją za nami, pójść z nami do lasu, otworzyć tam bramę i ponownie ją zamknąć za cenę drobnej przysługi, mianowicie wyjęcia ciernia z ogona. Zgodziliśmy się i już po kilku minutach siedzieliśmy bezpiecznie w lesie a Marv wszedł w posiadanie ciernia, który okazał się dużą ozdobną szpilką do płaszcza, magiczną na dodatek.

Śmierć chyba usprawnia jasność umysłu. Wymyśliłam, że żeby zmylić pościg musimy odlecieć z tego miejsca, bo w powietrzu śladów nie znajdą. Problem był tylko z Mirim, która ani latać nie potrafi, ani zmieniać się w zwierzaki. To także rozwiązałam – Marv obładował się rzeczami Mirim i Navrika, zamienił z tym wszystkim w sowę i poleciał a Navrik wziął Mirim na ręce i ruszył za nim. Tym samym mogą nas szukać do woli...

Zaszyliśmy się daleko od wioski, na drodze z posągami. Navrik wspomógł mnie i Marva leczniczym snem a on i Mirim wartowali. Tego dnia elfka zachowała się jak wzorowy snajper: ich uwagę zwróciły szelesty, dostrzegli grupkę T’skrangów i ludzi, zdecydowanie pochodząca z piramidy. Początkowo starali się nie rzucać w oczy, ale gdy jeden z nich spojrzał prosto na Mirim ta, niewiele myśląc, wystrzeliła i zdjęła go jednym strzałem. Reszta się zorientowała. Czterech zginęło od strzał, sześciu Navrik uśpił, zakneblował, zasłonił oczy i przywiązał do drzewa. Trupy odrzucili spory kawałek dalej – zajęły się nimi w nocy dzikie zwierzęta. Nie był to pościg a tylko leśni zbieracze jedzenia i myśliwi, ale cóż – ostrożności nigdy za wiele.

Rano, wyspani i zregenerowani, powróciliśmy do mojego pierwotnego planu, czyli odbicia krasnoludów. Plan był banalny: w nocy podkradamy się do Wujemby, informujemy go, że rano ma uprzedzić wszystkie krasnoludy, które chcą wrócić do domu, że ich odbijemy i zgromadzić w jednym, konkretnym miejscu. Na umówiony znak, czyli ostrzelanie przez Mirim katapult na tyłach piramidy, wszystkie mają się rzucić do lasu a my będziemy osłaniać ich odwrót. Plan był prosty i przejrzysty. Nie mógł się nie powieść. Część nocną przeprowadziliśmy bez większych problemów. Część dzienna także przebiegła sprawnie. Zanim strażnicy, w zamieszaniu wywołanym przez łuczniczkę, zorientowali się, że krasnoludy uciekają, te były już w lesie. Dołączyła do nas Mirim i pędem ruszyliśmy do znajomej wioski Katanich.

Już bez niespodzianek i trudności dotarliśmy na miejsce. Niestety było to już długo po terminie, w którym miał czekać na nas statek, więc poprosiliśmy Katanich o gościnę dla nas i krasnoludów zaś Navrik, Lilianna i Mirim mieli zostać wysłani po nasz statek. Marv, by skrócić ich podróż, postanowił wysłać ich do najbliższego swojego kręgu wysokokręgowym czarem Przejścia pomiędzy kręgami. Pomysł był dobry i szybki. Przynajmniej w tamtym momencie. Gdybyśmy wiedzieli, że będzie nas tak słono kosztował pewnie poszlibyśmy piechotą przez dżunglę... Nie wiedzieliśmy...

Lili, Navrik i Mirim bezpiecznie wrócili statkiem i wkrótce cała nasza drużyna, gryf i krasnoludy znaleźli się w Throalu. Tam się rozdzieliliśmy. Marv, En, Harag i Mirim polecieli do Krwawej Puszczy by poszukać tajników do zbroi Marva, ja zabrałam się z karawaną do Głębi Glenwood by podnieść się w kręgach Mistrza Wiatru a po szkoleniu planowałam podróż do Throalu by podszkolić Mistrza Żywiołów i trochę popracować, zaś Lili i Navrik zostali w Throalu by uczyć innych adeptów i pracować.

Auraya - 2012-04-12, 17:38

Oko w oko ze Skazą


Pierwsze ostrzeżenie


Siedziałam sobie spokojnie w Głębi Glenwood i szkoliłam się, gdy podczas medytacji poczułam coś dziwnego - jakby ktoś próbował się przebić przez moją magiczną barierę. Rozejrzałam się ale nie dostrzegłam niczego niezwykłego. Spróbowałam ponownie. Znów, po chwili, pojawiło się to samo uczucie. Zaniepokojona, postanowiłam przerwać medytację. Moje szkolenie dobiegło końca, więc opuściłam ukochany las i udałam się w drogę powrotną do Throalu. Po naszych ciągłych problemach z horrorami, klątwami i duchami wolałam nie ryzykować dalszej medytacji dopóki nie porozmawiam z resztą drużyny.

W podziemnym królestwie bez trudu odnalazłam Liliannę. Zapytana o resztę drużyny oznajmiła, że szukają informacji, Marv koczuje gdzieś pod murami miasta a Mirim została w Krwawej Puszczy i zbiera tajniki do zbroi. Znając mojego byłego brata krwi obawiałam się zapytać, dlaczego koczuje pod murami, ale ciekawość zwyciężyła. Odpowiedź była taka, jakiej się spodziewałam - zatrważająca:
- Marv został naznaczony. Zmasakrował orkowy patrol i teraz nie zbliża się do miasta.
O moje nerwy! Skrzydła mi opadły w tamtej chwili. Klątwy i potwory jeszcze jestem w stanie przeżyć ale naznaczenie to już z lekka ponad moje siły...

Horror zwał się Skaza i miał masę "pożytecznych" mocy, na przykład astralny kamuflaż i zero możliwości przyjęcia formy fizycznej. Nie dość, że na dźwięk jego imienia nawet łowcy horrorów wykonywali taktyczny odwrót, to jeszcze żeby paskudę zatłuc trzeba wejść w astralną a jedyna osoba, która może go przywołać i otworzyć bramę, jest naznaczona i całkowicie poddana jego woli. Świetnie! Jakby tego było mało, wrócił Navrik z Haragiem i oznajmił, że łazi za nimi Cień. Nadmienię, że rozmowa odbywała się bez słów: Navrik przekazywał myśli swojej siostrze a ona nam za pomocą talentu połączenia myśli. Zerknęłam w przestrzeń, odchrząknęłam i uniosłam w górę dwa palce - drugi cień czaił się pod ścianą karczmy. Navrik wpadł na pomysł, że się rozdzielimy: każdy z nas pójdzie w inną stronę i sprawdzimy, za kim podążają cienie. Osoby od nich wolne spróbują znaleźć pomoc. Ostrzegł mnie też, żebym nie korzystała z czarów bo horror je spacza. Tak też zrobiliśmy. Ja i mój Cień zostaliśmy w karczmie, Navrik i jego Cień krążyli bez ładu po mieście a reszta szukała wiadomości i pomocy u osób z Kręgu.

Muszę przyznać, że zwątpiłam tego dnia w cel i słuszność dyscypliny Łowców Horrorów. Pomimo rozległych kontaktów Krąg nie znalazł nikogo na tyle odważnego, by zechciał otworzyć nam bramę astralną, przywołać horrora czy stanąć z nami do walki. Gdyby mnie ktoś zaproponował poskromienie szalonych duchów żywiołów czy, pozornie niemożliwą do wykonania, kradzież zaczęłabym się zastanawiać, jak najefektowniej to zrobić, tymczasem wielcy Łowcy Horrorów zastanawiali się, jak się z tego wykręcić. Widocznie ścieżka ich dyscypliny jest inna niż to nam było przedstawiane do tej pory.

Pozostawieni sami sobie musieliśmy wymyślić dobry plan. Navrik podjął się przywołania horrora, Marv cały czas zwodził bestię mówiąc mu, że do używania prostych czarów ksenomackich konieczne są kręgi, więc i przywołanie i bramę astralną można było stworzyć bez wzbudzania podejrzeń. Żeby zwiększyć nasze szanse postanowiliśmy to zrobić w czystej przestrzeni astralnej, a ta była albo na Białej Drodze albo w niedawno otwartym kaerze niedaleko Throalu. Padło na kaer. Przygotowaliśmy statek, zgarnęliśmy Marva, mówiąc mu, że lecimy plądrować kaer, i ruszyliśmy do Krwawej Puszczy po Mirim.

Auraya - 2012-04-14, 22:32

Drugie ostrzeżenie


Wylądowaliśmy na skraju puszczy. Mięliśmy szczęście, bo patrol elfów akurat przechodził obok i wyszedł do nas. Poprosiliśmy o przekazanie Mirim wiadomości, że ma natychmiast wracać i czekaliśmy spokojnie na jakieś wieści. Minął dokładnie tydzień gdy elfka pojawiła się z kolejnym patrolem. Głośno poinformowaliśmy ją o zamiarze ograbienia kaeru zaś myślowo Lili przekazała jej plan przyzwania horrora. Pozostawiliśmy Krwawą Puszczę za sobą i obraliśmy kurs na Throal.

Na zachód od Throalu, w lesie, była niewielka wioska, otoczona palisadą. Spory plac przed wioską był wykarczowany z drzew a w lesie po drugiej stronie wioski słychać było uderzenia siekiery. Zatrzymaliśmy statek w pewnej odległości, nakazaliśmy Maruvilowi zostać z załogą a sami skierowaliśmy się do wejścia. Kilkanaście kroków przed bramą osadził nas w miejscu głos, zapewne dowódcy, każący się zatrzymać i powiedzieć, czego tu szukamy. Grzecznie stanęliśmy w miejscu i poprosiliśmy o gościnę i informacje. Mężczyzna chwilę się zastanowił, po czym kazał nam wykonać coś ładnego, by sprawdzić, czy nasze dusze są czyste. Stary, nic nie dający, zwyczaj trzeba było respektować, więc każdy z nas wziął się za coś, co najlepiej potrafi. Po kolei prezentowaliśmy nasze umiejętności artystyczne, gdy Lili gwałtownie podrapała się po twarzy, malowanej przez En, po czym dość głośno powiedziała "Przepraszam, zepsułam Twój malunek. Zacznij jeszcze raz." Spojrzałam na dziewczyny i dostrzegłam w oczach En przerażenie a na policzku Lilianny czarną plamę, która zdecydowanie nie była piękna. En zaczęła malować drugi policzek i po chwili wszyscy zamarliśmy - zamiast kwiatków i radosnych motywów z farby ułożyły się przerażające twarze. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Czyżby jednak horror potrafił spaczyć zdolności artystyczne..? "A psik! - kichnęła aktorsko Lilianna - Przepraszam En, chyba znów zrujnowałam Twoją pracę. Masz, maluj na ręce." Najwyraźniej jednak osoby z palisady dostrzegły co się dzieje i kazały nam się wynosić. Próbowaliśmy zaprzeczyć, uspokoić wieśniaków, gdy za naszymi plecami rozległ się wybuch. Marv stał na dziobie statku a z jego piersi strzelały wielkie kule energii i uderzały w palisadę zabijając każdego, kto za nią stał. Biegiem wpadliśmy na statek i odlecieliśmy, żeby stracić wioskę z oczu.

Problem zgromadzenia informacji o położeniu kaeru, w którym powinna być czysta przestrzeń, pozostał. Postanowiłam spróbować zdobyć informacje własnoręcznie. Przebrałam się za wietrzniackiego chłopca, wsiadłam na Zefira i ruszyłam do wioski. Wieśniacy nie chcieli słuchać wyjaśnień i ostrzelali mnie. Ukryłam się więc w lesie za wioską czekając na drwali a Zefira odesłałam na statek. Czekałam godzinę, może dwie. Gdy drwale się zjawili, pod eskortą kilku strażników, przysunęłam się do jednego z nich, i ujawniłam swoją obecność prosząc o coś do jedzenia. Natychmiast otoczyli mnie strażnicy i reszta drwali, ale na tyle przekonująco zagrałam ofiarę ich niesłusznego napadu, że uwierzyli mi, nakarmili i nawet zaczęli ze mną rozmawiać. Niestety jedyny drwal, który nieopatrznie wygadywał pożądanie przeze mnie informacje, był natychmiast uciszany przez innych. Główkowałam właśnie, jak wyciągnąć od niego położenie kaeru gdy w wiosce rozległo się bicie dzwonu, jakby na alarm. "Co się dzieje - spytałam?" Odpowiedź zniknęła w potwornej wichurze, która zerwała się wokół nas. Liście, gałęzie, kamienie, to wszystko poderwało się z ziemi i latało w powietrzu. Zerknęłam w astralną i z przerażeniem zorientowałam się, że centrum tego kataklizmu to ja! Ze mnie strzelały pasma energii i drwale padali jeden po drugim. "Uciekajcie!" krzyknęłam i sama odleciałam w przeciwnym kierunku, by okrężną drogą wrócić na statek. Dopiero kilka dni później przyszło zrozumienie... Navrik kazał nie rzucać zaklęć a ja, w trosce o towarzyszy, rzucałam na nich "Odporność na trucizny" to był błąd, który kosztował mnie naznaczenie...

Auraya - 2012-04-14, 22:36

Czy jest wśród Was Trubadur? Pieśń bohaterską chciałabym sklecić, ale proza zdecydowanie lepiej mi idzie :-P

Jak jest niechże się zgłosi :-D

Auraya - 2012-04-18, 16:41

Droga do kaeru - drużyna się rozpada


Zirytowany sytuacją Harag władował się na gryfa i poleciał do wioski. Nie zatrzymywaliśmy go i okazało się to dobrą decyzją. Został ostrzelany, co nie wzbudziło w nim żadnej reakcji. Strzały odbijały się od pancerza i padały na ziemię, podobnie kamienie i inne rzeczy, którymi zdesperowani mieszkańcy próbowali zatrzymać orka. Ten, niezrażony, szedł do przodu i cały czas mówił. Spanikowani mieszkańcy zaczęli uciekać, więc Harag rozwalił bramę i, prócz wyjaśniania zaistniałej sytuacji, zaczął przekupywać mieszkańców. Odniosło to zamierzony skutek: wioska przestała się ewakuować a jeden z mieszkańców, za hojną opłatą, zgodził się doprowadzić nas do kaeru. Ruszył z Haragiem lądem a my, statkiem, powoli przesuwaliśmy się za nimi. Niestety spostrzegawczy ork dostrzegł, że czają się za nimi cienie, zapłacił mężczyźnie, poprosił o dokładne wskazówki, jak dotrzeć do kaeru i odesłał go do wioski, sam zaś wrócił na statek. Polecieliśmy.

Wydarzenia następnej godziny wciąż pozostają dla mnie częściowo niejasne. Horror mówił do nas. Groził, kazał zawrócić statek. Lili uparcie parła w niebo, jak najwyżej, do czystej przestrzeni a Marv ustawiał krąg, zdecydowany najwyraźniej przywołać bestię na statku. I wtedy Mirim i Harag zaczęli mówić, mówić do siebie, a raczej do horrora. Załoga spanikowała. Posadzili statek i krzycząc, że jesteśmy przeklęci rzucili się do ucieczki. W pewnym momencie zorientowałam się, że na statku, prócz mnie, została tylko Mirim, Marv i Harag. Nie zastanawiając się poderwaliśmy statek. Krąg był gotowy, pozostało tylko dotrzeć jak najwyżej. Szczęściem Mirim nie potrafiła latać statkiem, słuchała dokładnie moich rozkazów i wytycznych i statek zaczął się wznosić. Tymczasem Marv i Harag uparli się, że potrzebujemy załogi. Harag poleciał negocjować i znów dowiódł jak charyzmatyczną postacią jest kiedy chce. Cała załoga zgodziła się wrócić i zaopiekować statkiem gdy my rzucimy się do walki z horrorem. Reszta naszych towarzyszy zniknęła.

Zaokrętowaliśmy załogę i rozpoczęliśmy wędrówkę w górę. Załodze wyjaśniliśmy, że przeniesiemy się przestrzenią astralną z dala od statku a oni mają Jastrzębia bezpiecznie odstawić do Throalu. Marv przyzwał ducha i poprosił go, by ten, na wskazany znak, otworzył bramę astralną. Gdy przestrzeń wokół nas zrobiła się czysta spojrzałam na Marva i uniosłam w górę kciuk. Marv stał chwilę nad kręgiem, utkał czar, nachylił się i, dotknąwszy kręgu, wypowiedział imię Skaza. W tej samej sekundzie pojawiła się brama astralna. Wojownik skoczył do środka a ja spojrzałam w przestrzeń - horror się nie pojawił... "Nie ma go" - jęknęłam. Zobaczyłam jak topór Marva błyszczy dziwnym czarem a potem rozpada się na kawałki. "Pożałujecie tego!" usłyszałam w głowie. "Słyszeliście głos?" spytałam towarzyszy. "Jaki głos?" padła jednomyślna odpowiedź. Niewiele myśląc wskoczyłam do astralnej.
- Marv. Tylko my jesteśmy naznaczeni. Mirim i Harag nie - poinformowałam wojownika. - Co robimy?
- Nie wiem. Nie wiem. Na prawdę nie wiem - Marv wyglądał jakby się poddał.
- Słuchaj. Oddajmy im nasze przedmioty wzorca i ukryjmy się w kaerze. Może oni znajdą jakiś sposób, by nam pomóc. A jeśli nie to... To zawalimy wejście do kaeru i zostaniemy tam do śmierci. Bez nas nic im nie grozi.
- Masz rację. Tak zrobimy.
Zdjęliśmy przedmioty wzorca, wzięłam je w rękę i wyciągnąwszy ją w stronę Haraga wybiegłam z bramy. Ogarnęła mnie ciemność.

Z relacji Haraga: Staliśmy z Mirim na pokładzie i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Mała powiedziała, że horror się nie pojawił i wlazła w bramę za Marvem. Zastanawiałem się czy iść za nimi, gdy nagle wietrzniaczka wyskoczyła z ciemności prosto na mnie, z wyciągniętą ręką, jakby chciała mi coś dać i padła na pokład nieprzytomna. Zaraz za nią wyleciał Marv i też zaliczył podłogę. W miarę delikatnie rozłożyłem palce wietrzniaka i wyjąłem przedmioty wzorca jej i wojownika. Zastanawiam się, co tez oni wymyślili, gdy nagle Marv się podrywa, chwyta małą i hop! za burtę. Krzyknął tylko "Uciekajcie!" i już był na dole.

Gdy się ocknęłam staliśmy z Marvem już na ziemi a Jastrząb odlatywał. Horror kazał nam zatrzymać statek, a gdy odmówiliśmy posłał w jego stronę ognisty pocisk. Od osmalonej burty oderwał się kawał drewna.
- Leć za nimi i każ im wylądować albo zniszczę statek - nakazał mi w głowie.
Poleciałam. Powoli, nie spiesząc się. Krzyknęłam by wracali. Zero efektu. Kolejny pocisk szarpnął statkiem i Jastrząb się zatrzymał. Zaczął opadać, gdy zobaczyłam sylwetkę orka na gryfie startującego ze statku i lecącego pełnym pędem jak najdalej od nas. Gdy statek się obniżył, Mirim na latającym płaszczu także go opuściła i pognała w ślad za Haragiem.
- Użyj talentu i krzyknij, że mają wrócić - zażądał horror.
Otworzyłam usta, ale zamiast moich słów wydobył się z nich potężny krzyk:
- Nigdy nie będziesz pewny, czy nie czaję się w cieniach za Twoimi plecami!
Nie zrobiło to wrażenia na naszych towarzyszach. Zawróciłam do Marva.
- Idziemy do kaeru - zarządziłam.
Sylwetki Haraga i Mirim malały na horyzoncie.

Habib - 2012-04-20, 15:06

Auraya napisał/a:
Czy jest wśród Was Trubadur? Pieśń bohaterską chciałabym sklecić, ale proza zdecydowanie lepiej mi idzie :-P


Zapytaj Dziewica. Napisz do niego na maila.

Auraya - 2012-04-20, 21:54

Dzięki Habib :D Nie omieszkam spytać.

A tymczasem, przed Wami, kolejna odsłona opowieści.

Miłej lektury

Auraya - 2012-04-20, 21:57

Nadzieja umiera ostatnia


Z opowieści Haraga:
Mirim dogoniła mnie bardzo szybko i spytała co robimy? Pomyślałem, że to już koniec naszej drużyny. Że przegraliśmy. I nagle olśnienie! Anvil Dalbar! Przypomniał mi się tak gwałtownie, że aż ściągnąłem wodze i gryf się spłoszył. "Do Nowej Nadziei!" zawołałem zadowolony z siebie. Elfka nie zadawała pytań. Mniej więcej tydzień później znaleźliśmy się w domu. Od razu poszliśmy do Atara Dalbara. Najpierw kazałem mu obejrzeć przestrzeń astralną i dopiero kiedy to zrobił i powiedział, że nie ma tam nic, prócz ducha, który krąży w okolicy już od jakiegoś czasu, opowiedziałem mu pokrótce historię syna, zaczynając od informacji, że kiedyś obiecałem mu, że jeśli Marv zginie, przyniosę ojcu jego ciało... No po prostu nie mogłem się powstrzymać. Ta wypowiedź nadała sytuacji odpowiednią grozę. A zresztą, jeśli mu nie pomożemy, to w końcu zgnije gdzieś i nikt się nawet nie dowie. W każdym razie ojciec przejął się losem syna, ale nie wiedział, gdzie jest dziadek Anvil, jedyny, który mógł Marvovi pomóc. Uprosiłem go, żeby przyzwał ducha, który dziadka znajdzie (Mirim nadal miała jego włosy) i przekaże mu wiadomość. Napisałem co następuje: "Twój wnuk zadarł z kimś ZŁYM! Ma bardzo przerąbane! Tylko Ty możesz mu pomóc, bo trzeba tego ZŁEGO ściągnąć i zabić. Daj odpowiedź duchowi." Poszło. Czekaliśmy i czekaliśmy. Chyba ze trzy dni później Atar poprosił nas do siebie i zaprowadził na cmentarz. Ksenomanci mają jakiś taki czar "Grobowe przesłanie" czy coś w tym stylu, więc zebraliśmy się nad grobem babki, albo ciotki, i zaczęliśmy gadać z dziadkiem. Powiedział, że horrora przyzwie ale zabić musimy sami i kazał czekać. Następnego dnia Atar zabrał nas do swojej piwnicy i upewniwszy się, że nic nie podgląda i nie podsłuchuje, dał nam talizman i powiedział, że mamy wszyscy wejść do astralnej i zniszczyć talizman a wtedy dziadek ściągnie nas do miejsca przyzwania horrora. Reszta w naszych rękach. Wzięliśmy błyskotkę i ruszyliśmy szukać kaeru. Na szczęście nie było to trudne bo wciąż pamiętałem wskazówki tego drwala co to zgodził się nas zaprowadzić. Znaleźliśmy wejście, dobrze zamaskowane, wziąłem swój sztylet, wyryłem na nim runami napis "Otwórz przejście i wejdźcie w nie. H." i wrzuciłem do dziury prowadzącej zapewne do kaeru. Ukryliśmy się z Mirim niedaleko i czekaliśmy.

Kaer znaleźliśmy bez problemu i życie w nim było nawet znośne, choć pod ziemią. Marv znalazł kuźnię i postanowił zrobić sobie drugą broń a ja snułam się bez celu po korytarzach. Gdy Marv nie kuł uczyłam go silnej woli i to była jedyna zabawna część naszej nudnej egzystencji. Wojownik siadał na ziemi a ja starałam się ze wszystkich sił wyprowadzić go z równowagi. To też mi się szybko znudziło - za dobry był... Czasem polowaliśmy. Raz wybraliśmy się do wioski. Daleko, ale Marv potrzebował narzędzi, no i trzeba było nakarmić horrora. Wymogliśmy na nim, żeby oddał nam moc posługiwania się czarami, którą nam zabrał ze złości za próbę przyzwania a w zamian musieliśmy mu dać trochę cierpienia. Cały czas miałam nadzieję, że Harag i Mirim starają się znaleźć jakieś wyjście z tej żałosnej sytuacji bo z dnia na dzień bardziej nienawidziłam podziemnego schronienia. Pewnego dnia, wychodząc na polowanie, potknęłam się o sztylet. Byłam pewna, że wcześniej go tu nie było. Podniosłam go i zerknęłam na zdobiące go runy: "Otwórz przejście i wejdźcie w nie. H." Na Pasje! Toż to Harag! Pobiegłam ze sztyletem do Marva.
- Marv, zobacz, znalazłam Twój sztylet - wołałam już z daleka.
Marv wziął broń, przyjrzał się jej i dostrzegłam uśmiech w jego oczach.
- Zmieniłem zdanie - powiedział nagle. - Zabieraj swoje rzeczy. Idziemy do wioski. Czas nakarmić horrora a i ja bym się posilił jakąś niewiastą...
- Świetnie - mruknęłam. - Kobiet ci się zachciało... Ale iść możemy. Zawsze to jakaś rozrywka a ja się tu niedługo na śmierć zanudzę.
Spakowaliśmy się. Marv zatknął sztylet za pas w widocznym miejscu, opuściliśmy naszą kryjówkę i, na ziemnej fali, udaliśmy się powoli w stronę majaczącego na zachodzie lasu.

Auraya - 2012-04-25, 11:13

Niespodzianka


Na ostatnim postoju, tuż przy lesie, Marv narysował na ziemi mapę wioski i zaczął mi tłumaczyć plan:
- Podejdziemy od wschodniej strony. Otworzymy bramę astralną, przejdziemy przestrzenią aż do wioski i wyskoczymy w jej centrum. Bierzemy zapasy, jakąś ładną dziewkę i wracamy też astralną. Będzie niezły efekt.
Skinęłam tylko głową. Rankiem spakowaliśmy się i ruszyliśmy w las. W obozowisku pozostał nietknięty plan działania.

Gdy naszym oczom ukazała się majacząca między drzewami palisada wioski, a był to 20 Sollusa, Maruvil zatrzymał się i zaczął układać krąg. W końcu, po nieskończenie długim czasie, otworzyła się brama. Spojrzeliśmy na siebie, uśmiechnęliśmy się i weszliśmy w przestrzeń. Powolutku szliśmy w stronę wioski nie oglądając się za siebie. W przestrzeni astralnej nie ma zmysłu dotyku, ale w pewnej chwili poczułam, że rozluźniona dotąd dłoń zmieniła położenie i zacisnęła się w pięść. Wbiłam wzrok w zbliżającą się palisadę, by powstrzymać się od odwrócenia głowy, świadoma czyjejś obecności za plecami. Nagle przestrzeń gwałtownie się zmieniła. W ułamku sekundy dostrzegłam świecący wzorzec ziemi, krąg przed nami i pięć postaci przy nim. Usłyszeliśmy głos: "Korzystajcie z tuneli" a następnie jedna z postaci dotknęła kręgu i wypowiedziała znienawidzone imię Skaza. Postaci zniknęły a w ich miejscu, w kręgu, pojawił się ON. Nasz PAN. SKAZA.

Bez chwili zastanowienia ruszyliśmy do ataku. W dłoni trzymałam swój przedmiot wzorca, więc czułam się silniejsza. Strzały pędzące do potwora uświadomiły mi obecność Mirim gdzieś za nami a tuż obok przemknął Harag na duchowym wierzchowcu. Ciosy Marva okazały się bezskuteczne, podobnie jak moje, zbyt silna była władza horrora nad nami. Jednak próbowaliśmy. Walka zdawała się nie mieć końca. Mirim schowała się w korytarzu próbując z siebie zdjąć rozgrzaną do czerwoności zbroję, Marv padł nieprzytomny a ja się czułam, jakbym waliła głową w mur. Harag zaszarżował, uderzył i... horror zniknął. Spojrzeliśmy z Haragiem na siebie i na krąg. Ani śladu. Czyżby zginął? "Maskuje się" wpadło mi nagle do głowy.
- Harag wal! - krzyknęłam, i na oślep, zaatakowałam puste miejsce w kręgu. Horror był wielki, wypełniał sobą cały krąg, więc miałam duże szanse trafić. Tak się też stało. Poczułam opór na mieczu. Harag uderzył z całą mocą. Jego miecz także trafił. Staliśmy chyba z minutę wściekle waląc w pusty krąg. Otrząsnął nas z tego amoku dopiero jęk parzonej Mirim.
- Pomóż jej zdjąć zbroję - rzuciłam do Haraga i zaczęłam cucić Marva.
- Gdzie horror - zapytał gdy tylko się ocknął?
- Chyba nie żyje. Do korytarza.
Schowaliśmy się po czym posłałam w krąg kulę ognia. Potem jeszcze jedną. I jeszcze jedną. Wiem... paranoja.... ale cóż ja poradzę. Chciałam być pewna, że zdechł.

W końcu uspokoiliśmy się. Horror nie żył. My żyliśmy. Bez problemu wyszliśmy z astralnej i wydostaliśmy się na powierzchnię. Gdzieś w okolicach Travaru. Wyleczeni i szczęśliwi wróciliśmy do Throalu. W ramach podzięki za uratowanie życia kupiłam Haragowi beczkę hurgla a Mirim zamówiłam elfiej roboty suknię z najpiękniejszego materiału, jaki udało mi się dostać. Należało im się.

Epilog


Ponieważ Lilianna ciągle nas zawodzi i gdzieś znika postanowiliśmy wynająć kapitana na Jastrzębia oraz oddać statek na usługi jakiegoś domu kupieckiego, by, nie używany przez nas, mógł na siebie zarabiać. Znaleźliśmy krasnoluda o imieniu Buford, rudobrody, ogolony na łyso, Powietrzny Żeglarz siódmego kręgu. Równie łatwo poszło nam znalezienie domu kupieckiego, gdyż przypomniało nam się, że kiedyś uratowaliśmy życie jednemu krasnoludowi z rodu Uerawel, i do nich właśnie się udaliśmy. Seniorka rodu, Selenda Uerawel, wynegocjowała z nami umowę i Jastrząb został oddany na usługi tego krasnoludzkiego rodu. My zaś udaliśmy się do Nowej Nadziei, gdzie zalegliśmy na kolejne pół roku, by odpocząć, przekuć bronie i zbroje, zaopatrzyć się w nowe. Z pomocą Maruvila stworzyłam sobie lagę, a raczej kostur, niezwykłej urody i o niezwykłych właściwościach. ale o nich opowiem, jak już wszystkie przetestuję. W każdym razie odpoczynek był nam bardzo potrzebny po ostatnich wydarzeniach.

Auraya - 2012-08-01, 22:39

Kochani,
Sprawa wygląda tak: ponieważ moja obecność na sesjach była lekko przerywana, a nasz MG jest bardzo zapracowany i nie ma czasu wprowadzić korekty do mojej opowieści, wrzucam historię tak, jak ją poskładałam z opowieści innych graczy, w związku z tym mogą się w niej pojawić jeszcze sprostowania jak się MG ustosunkuje ;-)

Druga rzecz - przygoda była niezwykle zaskakująca i wplątała nasze postaci w historie, które nie mogły ujrzeć światła dziennego, by nie nabruździć nam w życiorysie. Dlatego narracja, w pewnym momencie, zmieni się by przybliżyć Wam rzeczy, których Auraya nie mogła oficjalnie zapisać w Dzienniku Drużyny.

Jakbyście chcieli poznać pominięte szczegóły pytajcie.

Miłej lektury :-D

Auraya - 2012-08-01, 22:42

Krwawa Puszcza


Pierwsza pieczęć


Wypoczęci i częściowo wyszkoleni ruszyliśmy ponownie do Krwawej Puszczy by ponowić zdobywanie tajników dla Marva do legendarnej Zbroi Venny. Skontaktowanie się z elfami poszło, jak zwykle, łatwo, za to na decyzję o udostępnieniu nam wiedzy trzeba było kilka dni poczekać. Jakoś nie zaskoczyła mnie odpowiedź odmowna... Ruszyliśmy do Throalu dokończyć naukę.

Pewnego dnia do naszej karczmy zawitał krwawy elf. Okazał się posłańcem z Krwawej Puszczy i oznajmił nam, że wiedza, której szukamy będzie dla nas dostępna, jeśli wykonamy dla elfów pewne zadanie. Zależało nam na tajnikach, więc ruszyliśmy do kaeru Eidolon a stamtąd na piechotę do samej Puszczy. Powitał nas Strażnik Krwi Olivander i opowiedział na czym ma polegać zadanie. Elfy od długiego czasu mają problem z pewnym fragmentem Puszczy. Jest w niej miejsce, gdzie ściąga wszelkie zło z okolicy, groźne zwierzęta czy dziwne istoty, zaś każdy wysłany tam patrol znika bez śladu. Wynegocjowaliśmy dodatkowo szkolenie dla Mirim i tajniki dla Haraga i ruszyliśmy za Olivanderem i jego eskortą w głąb Puszczy.

Dotarliśmy do dziwnego miejsca: poszycie lasu wyglądało niby zwyczajnie ale po bliższej analizie okazało się dachem dziwnego labiryntu. Olivander dał nam kłębek nici nasączonej magią:

- Dopóki jej nie zerwiecie będzie się rozwijała i doprowadzi Was do wyjścia - oznajmił. - Powodzenia. Będziemy tu na Was czekać.

Zeszliśmy w głąb labiryntu. Dziwne to było miejsce i, choć ręką Jaspree stworzone, nie wzbudzało we mnie ciepłych uczuć. Splątana roślinność była ciężka do przebycia, poszycie żyło tysiącem stworzonek a ciągłe szelesty kazały się domyślać obecności większych istot. Nie wiem, jak długo szliśmy przez zieloność, ścieżkami, które wydawały nam się właściwe. Z braku zajęcia Harag zaczął zbierać małe kamyki i rzucać nimi w drzewa. Zanim zdążyłam go powstrzymać drzewa zrobiły to za mnie - oddały mu gałęziami... Niezła nauczka...
W końcu doszliśmy do czegoś w rodzaju naturalnych tuneli podziemnych. Z braku lepszych pomysłów zaczęliśmy je badać. Nie licząc czegoś w rodzaju alarmu, który dostrzegła Mirim, nie było w tunelach nic ciekawego. Tak nam się, w pierwszej chwili, wydawało. Prawdopodobnie intuicja doprowadziła nas to tego niezwykłego miejsca: na końcu jednego z wąskich tuneli, przykuty łańcuchami do ściany, wisiał wysuszony trup, a właściwie ożywiony trup. Szarpał się w łańcuchach a jego twarz co chwilę wykrzywiał grymas ogromnego bólu. I choć nie wydawał przy tym dźwięków było widać, że cierpi. Dostępu do tego dziwowiska broniła bariera. Nie dało się jej przebić ani rozproszyć. Po prostu była.

W pewnej chwili zaniepokoił nas dźwięk z tyłu. Pobiegliśmy do wyjścia. Najpierw, w krzakach, zobaczyliśmy oślepiające światło, potem doszedł do nas pomruk i pojawiły się błyskawice aż w końcu stanął przed nami największy jaszczur błyskawic, jakiego w życiu widziałam. Był ogromny i najwyraźniej zmierzał prosto do naszej grupy... Walka, jak zwykle, łatwa nie była. W końcu jaszczur wydał ostatnie tchnienie pozostawiając wiele krwawych ran na En, Mirim i Haragu. Ostrożnie obejrzeliśmy truchło, oczy jaszczura wypadły po jego śmierci i okazały się być klejnotami. Gdy im się przyjrzałam zobaczyłam, że na każdym z nich jest napis w języku ludzi, dwa wersy, po jednym na każdym oku:

"Jam jest, który jest
Ochrona władcy piorunów"

Schowaliśmy oczy i znów poszliśmy do wiszącego trupa. Doszliśmy do wniosku, że jaszczur był strażnikiem i wersy mogą pomóc nam w uwolnieniu biednej istoty. Udało się! Marv bez trudu rozproszył barierę i zaklęcie trzymające istotę na uwięzi, kajdany opadły, grymas bólu zniknął a trup stał się prawdziwym trupem i rozpadł się na pył. Przez moment błysnęła mi w głowie myśl, czy słusznie robimy? A może była to swego rodzaju pieczęć trzymająca na uwięzi zło, którego szukamy? Cóż, czas pokaże. Musieliśmy szybko znaleźć bezpieczne miejsce na nocleg, by nasi towarzysze mogli się wyleczyć. Podczas odpoczynku poznaliśmy kolejne ciekawe zwierzątko Krwawej Puszczy - małe myszki, które błyskawicznie wyczuwały krew, obłaziły ranną osobę i wgryzały się w jej rany chłepcząc krew. To nie była spokojna noc.

Auraya - 2012-08-01, 22:44

Druga pieczęć


W miarę wypoczęci i wyleczeni ruszyliśmy dalej. I oto spotkaliśmy kolejne dziwo. Stanął przed nami krasnolud. Na oko zupełnie żywy, więc nie zwróciłby aż takiej naszej uwagi, gdyby nie fakt, że miał ewidentnie skręcony kark, głowa leżała mu cały czas na ramieniu i, choć ją ciągle poprawiał, spadała znów na bok. Krasnolud cały czas powtarzał, że szuka Czarnej Pani bo ona mu pomoże. Nie uzyskawszy od nas informacji, gdzie znajduje się jego wybawczyni, poszedł w las. Czy coś jeszcze może nas tu zdziwić..?

Łażąc po puszczy, prowadzeni przez talenty Mirim, spotykaliśmy co jakiś czas trupy. Czasem były to krasnoludy, czy ludzie, ale najwięcej spotkaliśmy krwawych elfów, Zapewne byli to członkowie wypraw wysyłanych przez dwór elfów. Nie znaleźliśmy na nich śladów obrażeń innych, niż naturalne, jak kły czy pazury. Jedna z grup przykuła naszą uwagę na dłużej. Byli to podróżnicy, których zapewne elfy wynajęły do tego samego zadania co nas. Przy trupie krasnoluda znaleźliśmy dziennik. Sugerował w nim, że miejsca z dziwnymi trupami w kajdanach to pieczęcie, że są cztery takie miejsca a ich centrum stanowi dziwny budynek, chroniony przez dwanaście kamiennych głów. Wg zapisków pieczęcie należy przełamać, a potem udać się do budynku i zmierzyć ze ZŁEM. Była to, jak dotąd, największa ilość wiedzy na temat tego, co się dzieje w labiryncie. Doszliśmy do wniosku, że skoro pieczęcie są cztery, to mogą leżeć na czterech wierzchołkach kwadratu. Starając się więc trzymać prostej drogi od pierwszej z nich, ruszyliśmy na poszukiwanie drugiej.

Droga doprowadziła nas do kolejnego kompleksu jaskiń wydrążonych w ziemi. Te, z miejsca zaczęły budzić nasze obrzydzenie, gdyż pod stopami kłębiło się robactwo wszelkiej maści. Unikając ze wszech sił rozgniatania robaków, zagłębiliśmy się w jaskinie. Bez trudu znaleźliśmy kolejnego "cierpiącego" trupa za barierą. Zaczęliśmy szukać, bardzo ostrożnie, kolejnego strażnika. Korytarze zakończyły się okrągłą, ziemną jaskinią z jednym wejściem. Na jej dnie leżały cztery szkielety a pod sufitem wisiało kilka kokonów w kształcie dzbanków. Gdy zbliżyliśmy się do szkieletów, by je zbadać, dzbanki przechyliły się, wypadające z nich robaki spadły na szkielety, pokryły je i szkielety wstały, po czym rzuciły się na drużynę. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Szkielet padał, kości się rozsypywały, robaki wylatywały, szkielet ożywał i rzucał się do walki. Marv i En przyjmowali na siebie ciosy całej czwórki, Mirim uciekła do korytarza a Harag, nieudanie, szarżował. Gdy En padła martwa, oprzytomniała wspomagana magią i znów padła martwa, truta przez robaki, szkielety pokonały i Marva uśmiercając go i także próbując zatruć. Magia wojownika okazała się silniejsza, ocknął się, wyrwał martwe ciało En z łap szkieletów i uciekł z jaskini ostatkiem sił. Dopiero patrząc na dramat towarzyszy Mirim poszła po rozum do głowy i wypuściła wybuchającą strzałę. Jaskinia pokryła się ogniem na kilka sekund, dzbanki zostały spopielone, podobnie jak robactwo i na placu boju zostały tylko martwe szkielety. Zastanawiam się czasem, czy gdybym była wtedy z nimi, moi towarzysze nie odnieśliby aż takich ran. Ale tego już się nie dowiem.

Na kościach jednego ze szkieletów znaleźliśmy kolejne dwa wersy, tym razem w krasnoludzkim:

"Pan milionów
Zamknięty na wieki"

Ponownie rozproszenie bariery i uwolnienie trupa nie nastręczyły nam trudności. Dołączyłam do towarzyszy, gdy znaleźli miejsce na odpoczynek. Sama czuwałam nad nimi przez całą noc, by rany się zagoiły. Wtedy, po raz pierwszy, miałam okazję poznać owe krwiożercze myszki, na szczęście moja płonąca laga skutecznie je odstraszyła. Marv uparł się, że będzie ze mną wartował, ale wyczerpany ranami, wsparł się siedząc na jakimś konarze i zasnął. Nie budziłam go. Niezbyt wygodnie, ale przespał do rana.

Auraya - 2012-08-01, 22:50

Trzecia pieczęć - niezwykłe spotkanie


Dwa dni zajęło moim towarzyszom całkowite wyleczenie się z ran. Uznaliśmy, że jest to lepszy pomysł, niż chodzenie po labiryncie w bandażach. Trzeciego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Mirim wyznaczała trasę a nam nie pozostawało nic innego, jak zaufać jej instynktom. W pewnym momencie naszą uwagę przykuły plamy krwi, nieco z boku naszego szlaku. Po zbadaniu śladów okazało się, że krew należy do zwierzęcia zabitego przez dużego węża, bardzo dużego węża... Poszliśmy za kropelkami krwi i trafiliśmy do dziwnego miejsca. Otworzyła się przed nami ścieżka. Zwykła, piaszczysta ścieżka w szpalerze dość zwyczajnie wyglądających drzew, tworzących nad nią baldachim zieloności. Na końcu ścieżki były drzwi. Równie zwyczajne jak ścieżka, drewniane drzwi. Stałam pośrodku ścieżki i patrzyłam lekko zdumiona. Nieco wcześniej zauważyłam sylwetkę chyba elfa, który wszedł do środka, za nim coś wielkiego prześlizgnęło się w ciemnościach. Przyjrzałam się drodze i bez trudu dostrzegłam zamaskowane na niej pułapki. Błyskawicznie podjęłam decyzję i, modulując głos talentem, krzyknęłam:

- Halo. Witajcie. Przychodzimy w pokoju. Jest tam ktoś?

Przez chwilę nic się nie działo a potem drzwi uchyliły się powoli. Wyszedł z nich krwawy elf w bardzo prostych szatach.

- Witaj - zakrzyknęłam znowu. - Jestem Auraya Płomiennowłosa z drużyny Światło Nadziei, podróżujemy po puszczy na zlecenie dworu elfów. Może będziesz w stanie nam pomóc, bo chyba się zgubiliśmy?
- Zaczekajcie chwilę.

Elf odwrócił się do środka i wypowiedział szeptem kilka słów. Usłyszałam jakieś szmery i zgrzytnięcia, potem elf odwrócił się do nas.

- Idźcie bokiem - nakazał.

Ruszyliśmy i już po chwili staliśmy przy drzwiach.

- Czego szukacie - spytał nasz rozmówca?

W skrócie opowiedziałam mu, co wiemy, o Czarnej Pani, pieczęciach i dziwnym budynku.

- Pomogę Wam. Wiem, gdzie zdążacie i do jednego z tych miejsc mogę Was zaprowadzić. Zaproszę Was do mego domu, ale pod pewnymi warunkami.

Tak oto przysięgliśmy, że "nigdy nas tu nie było", w zamian elf zaprowadził nas do miejsca, z którego prosta droga prowadziła do trzeciej pieczęci. Ostrzeżeni, że pieczęć kryje coś oślizgłego zagłębiliśmy się w dużą dziurę w ziemi.

Korytarze, jak korytarze, dużych emocji w nas nie wzbudziły. Zaczynam przywykać do ziemi wokoło i wszechobecnego braku światła słonecznego. Dokładnie badaliśmy każdą odnogę. Pewna studnia przysporzyła nam sporo radości, gdyż odkryłam w niej garnek ze złotem! Zwykły, gliniany garnek, wypełniony był dziwnymi monetami, z wizerunkiem czterolistnej koniczyny z jednej strony i tęczy z drugiej. Zanim Harag z Marvem zdołali wymamrotać coś o klątwach i podejrzeniach złoto było już upchnięte w mojej i Mirim torbie. W końcu przestrzeń astralna, nie zdradziła żadnych mrocznych sekretów owych monet. Dalszy rekonesans doprowadził nas do wielkiej jaskini. Jej dno pokrywała głęboka warstwa wody, z której gdzieniegdzie wystawały spore głazy a na środku stał prosty, kamienny budynek. Badając jaskinię dostrzegłam w dnie dziwne dziury. Staliśmy tam dość długo, zastanawiając się co dalej i rozmawiając, a że nic się nie działo w tym czasie Harag wzbił się na gryfie i ruszył w kierunku domku. Mirim, na dywanie, oblatywała go z drugiej strony. Harag obniżył lot tak, że gryf wzburzył wodę. Wtedy się zaczęło. Z tafli wyskoczyły macki i próbowały chwycić gryfa, a że oboje z Haragiem byli zaskoczeni, w końcu im się udało. Wypuściłam rykoszet a En próbowała odsyłać i okazało się, że stworzenia te składają się z jakiegoś ciała (głowy) i jednej długiej macki, tych zaś były dziesiątki. Gryf chlupnął do wody. Marv skoczył na jeden z głazów i próbował dosięgnąć Haraga, żeby go wyciągnąć. Mirim zaczęła strzelać do macek a En wpadła na pomysł, by zrobić z siebie dowódcę widocznych jej zwierzaków i po chwili stanowiła malowniczy widok, pływając w kółko ze sporą ilością macek pływających w kółko za nią. Poleciałam do Marva tkając wątek do skrzeli. Rzuciłam je na niego i zobaczyłam, jak gryf i Harag zniknęli pod taflą wody.

- Spuść linę z kryształem - krzyknął Marv i skoczył za nimi.
- Mirim pomóż - zawołałam.

Łuczniczka znalazła się koło mnie. Przywiązałam kryształ do liny i zrzuciłam w wodę.

- Trzymaj drugi koniec jakby Marv nie mógł wyjść - nakazałam i powróciłam do tkania.

To, co działo się pod wodą opisał mi później Marv. Spadł na samo dno i odszukał Haraga. Ten, trzymany przez cztery macki ze wszystkich sił starał się oswobodzić. Marv poodcinał macki i pchnął orka w górę. Następnie zajął się oswobodzeniem gryfa. Gdy zwierze ruszyło w stronę tafli znów wrócił do Haraga - ork nic nie widząc, nie mógł znaleźć drogi do powierzchni.

Najpierw zobaczyłam gryfa. Wątek był gotowy, więc wrzuciłam mu skrzela. Niestety chyba miał uszkodzone skrzydło bo bardzo nieporadnie pływał wokół własnej osi, co chwilę zanurzając się pod wodę.

- En! Pomóż mi - zawołałam.

Uspokajając zwierzaka, próbowałam go holować w stronę najbliżej skały. W końcu pojawiła się En i, z pomocą Mirim, wtaszczyłyśmy cielsko na skałę. Chwilę później wynurzył się Harag i dopłynął do nas bez problemu a po nim znalazł się i Marv. Zmęczeni i lekko ranni przetransportowaliśmy się, już bez przygód, na kamienny domek, który okazał się być dość sporym i solidnym budynkiem. Szczęściem skrzydło gryfa okazało się tylko nadwyrężone i wystarczył lekki opatrunek z odpowiednich maści.

Na dachu odkryłam właz. Drewniana klapa z metalowymi okuciami trzymała się całkiem mocno i dopiero argument siły w wykonaniu Marva otworzył nam drogę do środka. Budynek okazał się studnią, na dole zalaną czyściutką wodą, w której pływały maleńkie rybki. Bez problemu przepłynęliśmy niedługi korytarz prowadzący z dna studni w bok. Naszym oczom ukazał się niecodzienny widok. Staliśmy w czymś, w rodzaju bardzo wysokiego korytarza. Tyłem do nas stało stworzenie. Wielkie, zdecydowanie martwe. Przypominało pająka z tułowiem człowieka. Przy jego przednich nogach leżały dwa skrzyżowane sejmitary, stare i pordzewiałe. Gdy obejrzeliśmy go z przodu przeszedł nas dreszcz - twarz miał dziwnie zdeformowaną i naprawdę przerażającą. Długi korytarz prowadził dalej. W pewnym jego miejscu odkryłam magiczne znaki, których żadne z nas nie było w stanie rozpoznać. Ruszyłam powoli przed siebie, badając każdy kawałeczek korytarza. Dość długo szłam i nie wiem jakby się to skończyło, gdyby nagle Harag nie krzyknął, że mam się natychmiast cofnąć. Szybko wróciłam. Gdy tylko minęłam magiczne znaki poczułam jak opuszczają mnie siły. Nigdy wcześniej nie czułam się tak potwornie osłabiona, zmęczona. Cofnęłam się, oparłam o ścianę i osunęłam na podłogę.

- Auraya! Co się dzieje - En szybko znalazła się przy mnie? - O matko! Masz siwe włosy!
- Co?! - błyskawicznie wygrzebałam z torebki lusterko, wciąż siedząc na podłodze. - O wszystkie Pasje! - jęknęłam. W moich pięknych, rudych włosach, pojawiło się szerokie, bielusieńkie pasmo!
- Przynajmniej zmarszczek nie masz - pocieszyła mnie En.

Skrzywiłam się tylko. Zaczęliśmy się zastanawiać, co to, u licha, jest? Marv obejrzał sejmitary. Okazało się, że nie są to zwykłe miecze. Iluzja ukrywała piękną broń z półprzezroczystego, czarnego kryształu. Jelce były pięknie rzeźbione i miały dziwne wypustki, które aż kusiły, by przycisnąć do nich kciuki i obdarzyć broń swoją krwią. Sejmitary były w jakiś sposób połączone z owymi znakami na ścianie. Gdy zmęczenie minęło pozbierałam się z podłogi i podjęłam jeszcze jedno ryzyko - przeleciałam nad znakami w głąb korytarza, wróciłam i nic się nie zmieniło. Przeszliśmy więc po sieciach nad czarem i zbadaliśmy resztę korytarza. Jak się można było spodziewać, znaleźliśmy trupa. Niestety - ani śladu strażnika.

Uważam, że w głupich pomysłach nasza drużyna zdecydowanie prowadzi. Marv, z nudów chyba, postanowił nakłuć kciuki sejmitarami i tak właśnie zrobił. Położył palce na wypustkach jelców i nacisnął. Końcówki owych wypustek odłamały się i wniknęły mu pod skórę. Wtedy właśnie Marv doznał wizji: wielka jaskinia całkowicie zalana wodą, masa robotników, wybierająca wodę, jakby starali się osuszyć jaskinię, nagle pojawia się gigantyczny wąż i zabija robotników. Dziwna postać tworzy w menzurkach stworzenia o małej głowie i jednej długiej macce. Człowiek-pająk nakazuje je wpuścić do wody w jaskini. Ta sama jaskinia, poziom wody zmniejszył się, na środku robotnicy otwierają właz do studni, człowiek-pająk znika w otworze. Wizja się urwała.

Wszyscy byliśmy zgodni, że wąż musiał być strażnikiem tej pieczęci. Tylko gdzie jest teraz? Wróciliśmy na szczyt studni, gdzie cierpliwie czekał gryf. Uparłyśmy się z Mirim, żeby przeszukać dno. Tylko jak? Woda mętna, dno pokryte mułem i jeszcze masa dziwacznych stworzeń. Zrezygnowana zaczęłam przeglądać dno spojrzeniem astralnym. Natrafiłam w końcu na coś ciekawego - na dnie leżał przedmiot przypominający wręgi łodzi. Pokazałam je Mirim. Uparłyśmy się, żeby je wyciągnąć z dna ale jakoś nam nie wychodziło. W pewnym momencie Haraga dopadło olśnienie, że to, co wydawało się wręgami może być żebrami wielkiego węża. Dopiero wtedy panowie rzucili się nam do pomocy i po połączeniu wysiłków udało nam się wywlec ogromny szkielet na suchy ląd. Na kościanych wypustkach nad oczami tkwiły metalowe nasadki a nich upragnione słowa w języku elfów:

"Schowani w ciemnościach
Czekam, by znów tworzyć"

Kolejna pieczęć zdjęta. Ruszamy w dalszą drogę.

Auraya - 2012-08-01, 22:50

Trzecia pieczęć - niezwykłe spotkanie


Dwa dni zajęło moim towarzyszom całkowite wyleczenie się z ran. Uznaliśmy, że jest to lepszy pomysł, niż chodzenie po labiryncie w bandażach. Trzeciego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Mirim wyznaczała trasę a nam nie pozostawało nic innego, jak zaufać jej instynktom. W pewnym momencie naszą uwagę przykuły plamy krwi, nieco z boku naszego szlaku. Po zbadaniu śladów okazało się, że krew należy do zwierzęcia zabitego przez dużego węża, bardzo dużego węża... Poszliśmy za kropelkami krwi i trafiliśmy do dziwnego miejsca. Otworzyła się przed nami ścieżka. Zwykła, piaszczysta ścieżka w szpalerze dość zwyczajnie wyglądających drzew, tworzących nad nią baldachim zieloności. Na końcu ścieżki były drzwi. Równie zwyczajne jak ścieżka, drewniane drzwi. Stałam pośrodku ścieżki i patrzyłam lekko zdumiona. Nieco wcześniej zauważyłam sylwetkę chyba elfa, który wszedł do środka, za nim coś wielkiego prześlizgnęło się w ciemnościach. Przyjrzałam się drodze i bez trudu dostrzegłam zamaskowane na niej pułapki. Błyskawicznie podjęłam decyzję i, modulując głos talentem, krzyknęłam:

- Halo. Witajcie. Przychodzimy w pokoju. Jest tam ktoś?

Przez chwilę nic się nie działo a potem drzwi uchyliły się powoli. Wyszedł z nich krwawy elf w bardzo prostych szatach.

- Witaj - zakrzyknęłam znowu. - Jestem Auraya Płomiennowłosa z drużyny Światło Nadziei, podróżujemy po puszczy na zlecenie dworu elfów. Może będziesz w stanie nam pomóc, bo chyba się zgubiliśmy?
- Zaczekajcie chwilę.

Elf odwrócił się do środka i wypowiedział szeptem kilka słów. Usłyszałam jakieś szmery i zgrzytnięcia, potem elf odwrócił się do nas.

- Idźcie bokiem - nakazał.

Ruszyliśmy i już po chwili staliśmy przy drzwiach.

- Czego szukacie - spytał nasz rozmówca?

W skrócie opowiedziałam mu, co wiemy, o Czarnej Pani, pieczęciach i dziwnym budynku.

- Pomogę Wam. Wiem, gdzie zdążacie i do jednego z tych miejsc mogę Was zaprowadzić. Zaproszę Was do mego domu, ale pod pewnymi warunkami.

Tak oto przysięgliśmy, że "nigdy nas tu nie było", w zamian elf zaprowadził nas do miejsca, z którego prosta droga prowadziła do trzeciej pieczęci. Ostrzeżeni, że pieczęć kryje coś oślizgłego zagłębiliśmy się w dużą dziurę w ziemi.

Korytarze, jak korytarze, dużych emocji w nas nie wzbudziły. Zaczynam przywykać do ziemi wokoło i wszechobecnego braku światła słonecznego. Dokładnie badaliśmy każdą odnogę. Pewna studnia przysporzyła nam sporo radości, gdyż odkryłam w niej garnek ze złotem! Zwykły, gliniany garnek, wypełniony był dziwnymi monetami, z wizerunkiem czterolistnej koniczyny z jednej strony i tęczy z drugiej. Zanim Harag z Marvem zdołali wymamrotać coś o klątwach i podejrzeniach złoto było już upchnięte w mojej i Mirim torbie. W końcu przestrzeń astralna, nie zdradziła żadnych mrocznych sekretów owych monet. Dalszy rekonesans doprowadził nas do wielkiej jaskini. Jej dno pokrywała głęboka warstwa wody, z której gdzieniegdzie wystawały spore głazy a na środku stał prosty, kamienny budynek. Badając jaskinię dostrzegłam w dnie dziwne dziury. Staliśmy tam dość długo, zastanawiając się co dalej i rozmawiając, a że nic się nie działo w tym czasie Harag wzbił się na gryfie i ruszył w kierunku domku. Mirim, na dywanie, oblatywała go z drugiej strony. Harag obniżył lot tak, że gryf wzburzył wodę. Wtedy się zaczęło. Z tafli wyskoczyły macki i próbowały chwycić gryfa, a że oboje z Haragiem byli zaskoczeni, w końcu im się udało. Wypuściłam rykoszet a En próbowała odsyłać i okazało się, że stworzenia te składają się z jakiegoś ciała (głowy) i jednej długiej macki, tych zaś były dziesiątki. Gryf chlupnął do wody. Marv skoczył na jeden z głazów i próbował dosięgnąć Haraga, żeby go wyciągnąć. Mirim zaczęła strzelać do macek a En wpadła na pomysł, by zrobić z siebie dowódcę widocznych jej zwierzaków i po chwili stanowiła malowniczy widok, pływając w kółko ze sporą ilością macek pływających w kółko za nią. Poleciałam do Marva tkając wątek do skrzeli. Rzuciłam je na niego i zobaczyłam, jak gryf i Harag zniknęli pod taflą wody.

- Spuść linę z kryształem - krzyknął Marv i skoczył za nimi.
- Mirim pomóż - zawołałam.

Łuczniczka znalazła się koło mnie. Przywiązałam kryształ do liny i zrzuciłam w wodę.

- Trzymaj drugi koniec jakby Marv nie mógł wyjść - nakazałam i powróciłam do tkania.

To, co działo się pod wodą opisał mi później Marv. Spadł na samo dno i odszukał Haraga. Ten, trzymany przez cztery macki ze wszystkich sił starał się oswobodzić. Marv poodcinał macki i pchnął orka w górę. Następnie zajął się oswobodzeniem gryfa. Gdy zwierze ruszyło w stronę tafli znów wrócił do Haraga - ork nic nie widząc, nie mógł znaleźć drogi do powierzchni.

Najpierw zobaczyłam gryfa. Wątek był gotowy, więc wrzuciłam mu skrzela. Niestety chyba miał uszkodzone skrzydło bo bardzo nieporadnie pływał wokół własnej osi, co chwilę zanurzając się pod wodę.

- En! Pomóż mi - zawołałam.

Uspokajając zwierzaka, próbowałam go holować w stronę najbliżej skały. W końcu pojawiła się En i, z pomocą Mirim, wtaszczyłyśmy cielsko na skałę. Chwilę później wynurzył się Harag i dopłynął do nas bez problemu a po nim znalazł się i Marv. Zmęczeni i lekko ranni przetransportowaliśmy się, już bez przygód, na kamienny domek, który okazał się być dość sporym i solidnym budynkiem. Szczęściem skrzydło gryfa okazało się tylko nadwyrężone i wystarczył lekki opatrunek z odpowiednich maści.

Na dachu odkryłam właz. Drewniana klapa z metalowymi okuciami trzymała się całkiem mocno i dopiero argument siły w wykonaniu Marva otworzył nam drogę do środka. Budynek okazał się studnią, na dole zalaną czyściutką wodą, w której pływały maleńkie rybki. Bez problemu przepłynęliśmy niedługi korytarz prowadzący z dna studni w bok. Naszym oczom ukazał się niecodzienny widok. Staliśmy w czymś, w rodzaju bardzo wysokiego korytarza. Tyłem do nas stało stworzenie. Wielkie, zdecydowanie martwe. Przypominało pająka z tułowiem człowieka. Przy jego przednich nogach leżały dwa skrzyżowane sejmitary, stare i pordzewiałe. Gdy obejrzeliśmy go z przodu przeszedł nas dreszcz - twarz miał dziwnie zdeformowaną i naprawdę przerażającą. Długi korytarz prowadził dalej. W pewnym jego miejscu odkryłam magiczne znaki, których żadne z nas nie było w stanie rozpoznać. Ruszyłam powoli przed siebie, badając każdy kawałeczek korytarza. Dość długo szłam i nie wiem jakby się to skończyło, gdyby nagle Harag nie krzyknął, że mam się natychmiast cofnąć. Szybko wróciłam. Gdy tylko minęłam magiczne znaki poczułam jak opuszczają mnie siły. Nigdy wcześniej nie czułam się tak potwornie osłabiona, zmęczona. Cofnęłam się, oparłam o ścianę i osunęłam na podłogę.

- Auraya! Co się dzieje - En szybko znalazła się przy mnie? - O matko! Masz siwe włosy!
- Co?! - błyskawicznie wygrzebałam z torebki lusterko, wciąż siedząc na podłodze. - O wszystkie Pasje! - jęknęłam. W moich pięknych, rudych włosach, pojawiło się szerokie, bielusieńkie pasmo!
- Przynajmniej zmarszczek nie masz - pocieszyła mnie En.

Skrzywiłam się tylko. Zaczęliśmy się zastanawiać, co to, u licha, jest? Marv obejrzał sejmitary. Okazało się, że nie są to zwykłe miecze. Iluzja ukrywała piękną broń z półprzezroczystego, czarnego kryształu. Jelce były pięknie rzeźbione i miały dziwne wypustki, które aż kusiły, by przycisnąć do nich kciuki i obdarzyć broń swoją krwią. Sejmitary były w jakiś sposób połączone z owymi znakami na ścianie. Gdy zmęczenie minęło pozbierałam się z podłogi i podjęłam jeszcze jedno ryzyko - przeleciałam nad znakami w głąb korytarza, wróciłam i nic się nie zmieniło. Przeszliśmy więc po sieciach nad czarem i zbadaliśmy resztę korytarza. Jak się można było spodziewać, znaleźliśmy trupa. Niestety - ani śladu strażnika.

Uważam, że w głupich pomysłach nasza drużyna zdecydowanie prowadzi. Marv, z nudów chyba, postanowił nakłuć kciuki sejmitarami i tak właśnie zrobił. Położył palce na wypustkach jelców i nacisnął. Końcówki owych wypustek odłamały się i wniknęły mu pod skórę. Wtedy właśnie Marv doznał wizji: wielka jaskinia całkowicie zalana wodą, masa robotników, wybierająca wodę, jakby starali się osuszyć jaskinię, nagle pojawia się gigantyczny wąż i zabija robotników. Dziwna postać tworzy w menzurkach stworzenia o małej głowie i jednej długiej macce. Człowiek-pająk nakazuje je wpuścić do wody w jaskini. Ta sama jaskinia, poziom wody zmniejszył się, na środku robotnicy otwierają właz do studni, człowiek-pająk znika w otworze. Wizja się urwała.

Wszyscy byliśmy zgodni, że wąż musiał być strażnikiem tej pieczęci. Tylko gdzie jest teraz? Wróciliśmy na szczyt studni, gdzie cierpliwie czekał gryf. Uparłyśmy się z Mirim, żeby przeszukać dno. Tylko jak? Woda mętna, dno pokryte mułem i jeszcze masa dziwacznych stworzeń. Zrezygnowana zaczęłam przeglądać dno spojrzeniem astralnym. Natrafiłam w końcu na coś ciekawego - na dnie leżał przedmiot przypominający wręgi łodzi. Pokazałam je Mirim. Uparłyśmy się, żeby je wyciągnąć z dna ale jakoś nam nie wychodziło. W pewnym momencie Haraga dopadło olśnienie, że to, co wydawało się wręgami może być żebrami wielkiego węża. Dopiero wtedy panowie rzucili się nam do pomocy i po połączeniu wysiłków udało nam się wywlec ogromny szkielet na suchy ląd. Na kościanych wypustkach nad oczami tkwiły metalowe nasadki a nich upragnione słowa w języku elfów:

"Schowani w ciemnościach
Czekam, by znów tworzyć"

Kolejna pieczęć zdjęta. Ruszamy w dalszą drogę.

Kosmit - 2012-08-02, 14:59

Też w krwawej prowadzę ^^ Niezły wysyp :)
Auraya - 2012-08-03, 22:00

Oby Twoja drużyna nie skończyła misji w takim stylu jak nasza... :-P
Auraya - 2012-08-03, 22:30

Czwarta pieczęć - koniec drogi?


Pytasz, Trubadurko, skąd ja, prosty ork, wziąłem się w Krwawej Puszczy? Otóż, odpowiem ci, przez głupotę. Dokładnie tak. Przyznaję się do tego, że rozum na chwilę nas opuścił. Jak to się stało? Banalnie. Przyjęliśmy prostą, zdawało się, robotę, ochrona kilku krasnoludów. Mieli maleńki statek powietrzny, kilku marynarzy i jakiś cenny przedmiot, który miał trafić z okolic Parlaint do Iopos. Ochranialiśmy ich podczas przekazania owego przedmiotu przez grupę poszukiwaczy przygód, potem załadowaliśmy się na statek i ruszyliśmy w drogę. Licho nas podkusiło, by sobie tą drogę skrócić i polecieć bezpośrednio nad Puszczą. Legendy głoszą, że elfy zazdrośnie strzegą swoich tajemnic i powiem ci, że jest to prawda. Nie wiem, w którym dokładnie miejscu las się upomniał o swoje prawa. Grunt, że nagle statkiem szarpnęło, coś łomotnęło o burty i podłogę i polecieliśmy w dół, z dużą prędkością, lotem koszącym, wpadliśmy między drzewa. Miotało mną po pokładzie ale miałem dużo szczęścia. Kiedy się ocknąłem kawałki statku leżały pogruchotane pomiędzy drzewami. Ktoś gdzieś jęczał. Podniosłem się i aż mi dech odjęło i czerwono się zrobiło przed oczami - pogruchotałem sobie żebra. Z całej załogi ocalało dwóch żeglarzy, krasnoludów przeżyło trzech, w tym jeden głosiciel Garlen, Pasjom niech będą dzięki! a z mojego, dziesięcioosobowego oddziału pozostało sześciu orków. Opatrzyliśmy rany, jak się dało najlepiej, i radziliśmy co począć ze sobą dalej. Nie było innego wyjścia, jak tylko ruszyć przez las, z nadzieją, że w końcu wyjdziemy na przyjaźniejszy grunt. Ruszyliśmy więc, kompletnie nie mając pojęcia czy idziemy w dobrym kierunku. Szliśmy długo i kilka razy daliśmy odpór dzikim zwierzętom. Kiedy, w kolejnej potyczce, straciliśmy ocalałych z katastrofy żeglarzy, krasnoludy wpadły w histerię i odmówiły dalszego marszu. Na nic zdały się tłumaczenia, że siedzenie w miejscu nie jest bezpieczniejsze. Uparli się, że znajdą jakąś jamę i tam rozłożą się obozem aż znajdzie nas ktoś, o przyjaźniejszych niż krwawe małpy, zamiarach. Jak powiedzieli tak zrobili. Znaleźli coś na kształt jamy. Po bliższym zbadaniu okazało się, że prowadzi ona w głąb, jakby pod poszycie lasu. Odkryliśmy podziemny labirynt. Dyskutowaliśmy właśnie, czy wejść do środka, gdy przed nami pojawił się elf. Podszedł nas bezszelestnie. Nie był kolczasty a i tak sprawiał wrażenie martwego. Powiedział, że wtargnęliśmy na teren Czarnej Pani i mamy pójść za nim, inaczej zginiemy zanim zdążymy wypowiedzieć nasze imiona. Nie myśl sobie, że ja czy moi towarzysze jesteśmy tchórzami. Zwłaszcza, że broni trochę mięliśmy a elf był sam. Ale powiem ci, że w jego postaci było coś takiego, co kazało nam posłuchać. Poszliśmy za nim w ciemność i trafiliśmy do Niej.

Nigdy wcześniej nie widziałem takiej elfki. Nie miała kolców. Jej skóra była atramentowo czarna a rysy twarzy przypominały mi rysunki kobiet z dalekich, wschodnich krain. Miała na sobie piękne, bogate szaty a z jej każdego ruchu biła królewska pewność siebie. Jaskinia, w której mieszkała była rajskim miejscem. Dokładnie to była to taka jakby kotlina, otoczona strzelistymi skałami, na błękitnym niebie świeciło ciepłe słońce, stąpaliśmy po zielonej trawie a wokoło rosły drzewa uginające się pod owocami. Kilka krwawych elfów siedziało na kocu, szepcząc coś do siebie i popatrując na nas ciekawie. Z ukrytej między drzewami altanki płynęła muzyka. Potężna magia musiała stworzyć to miejsce.

Czarna Pani oznajmiła nam, że naruszyliśmy jej teren i musimy to odpracować. Obiecała nas uleczyć a w zamian zażądała służby. Cóż mięliśmy robić? Zgodziliśmy się. Faktycznie pomogła nam. Jaskinię opuściliśmy zupełnie zdrowi i pełni energii. Od tej pory mieszkaliśmy w korytarzach niedaleko owego miejsca i wypełnialiśmy różne misje dla owej elfki. I tu dochodzę do momentu, który tak cię interesuje, do spotkania Światła Nadziei. Przyznam, że wcześniej słyszałem sporo o tej drużynie, choć były to opowieści trubadurów, w które, z całym szacunkiem, trudno wierzyć bezkrytycznie. Jednak wiele jest w nich prawdy. Ale nie uprzedzajmy faktów. Pewnego dnia dostaliśmy rozkaz udania się do silnie strzeżonego miejsca. Czarna Pani dowiedziała się, że w labiryncie kręci się drużyna adeptów, która przeżyła już kilka tygodni w niezmienionym składzie, i zbliża się do siedziby elfki. Zaniepokoiło ją to nie na żarty, więc kazała nam znaleźć drużynę i zabić jej członków. Przestraszyła nas, że działają oni na zlecenie Dworu Elfów i jeśli ją znajdą wszyscy zginiemy. Poszliśmy więc. Znaliśmy miejsce, do którego zdążali, więc byliśmy tam przed nimi. Powinienem był się im przyjrzeć, ale chciałem mieć to już za sobą, więc zaatakowaliśmy. Naprzeciw nas stanął czarny ork na ogromnym dzikim gryfie i zakrzyknął, że chce pertraktować. Normalnie pewnie bym go wyśmiał i spróbował zabić, ale ten gryf... Szybko kojarzę fakty. Kawalerzyści z mojego plemienia nie raz zachwycali się dzikimi gryfami z dżungli, jednocześnie twierdząc, że bestie nikomu nie dają się dosiąść. Tymczasem ten, niepozorny ork, siedział w siodle na takim właśnie gryfie i, najwyraźniej był z nim bardzo związany. Zawahałem się i podjąłem rozmowę. Z perspektywy czasu wiem, że to była dobra decyzja. Opowiedzieli nam swoją historię podróży przez Puszczę a ja opowiedziałem im naszą. Złożyliśmy elfce przysięgę, że na jej temat będziemy milczeć, więc nie powiedziałem im, z kim mają do czynienia. Zresztą, byli pochłonięci misją i nawet nie pytali. Pytasz, jacy są? Powiem ci pokrótce.

Dowódcą drużyny był człowiek, Wojownik. Wzrostu tak z metr siedemdziesiąt, łysy i bez zarostu. Nosił zbroję płytową z hełmem o wielkim, kolorowym pióropuszu i posługiwał się toporem. Bardzo sprawnie zresztą. Tak, dobrze zgadłaś, to Maruvil Dalbar. Wydał mi się trochę cyniczny i wycofany, ale toporem władał mistrzowsko.

Harag, czarny ork, Kawalerzysta i Zbrojmistrz. Postać tak charakterystyczna, że trudno pomylić go z kimś innym. Nie wiem czemu, ale żywi sobie upodobanie do jaskrawych kolorów. Wszędzie prowadza ze sobą gryfa i jest strasznie gadatliwy.

Elfia Łuczniczka, Mirim, nie przyciągnęła zbytnio mojej uwagi. Przyznam, że wszystkie elfy wyglądają dla mnie tak samo. Jedyne, co rzucało się w oczy to piękny łuk, który ze sobą miała, czasami jakby spowity przez błyskawice.

En. Ta ludzka kobieta przyciągnęła nasze spojrzenia, a nawet spojrzenia krasnoludów. Władczyni Zwierząt była tak śliczna i miła, że każdy patrzył na nią z podziwem. Ciemne włosy miała nierówno przycięte, ozdabiały je pióra różnych ptaków. Okrywała się płaszczem z espagry i otaczała zwierzakami.

Zaskoczyła mnie osobowość wietrzniaczki. Auraya, jak na przedstawicielkę tej rasy, była naprawdę malutka, niecałe czterdzieści centymetrów wzrostu, i mało ruchliwa, jeśli rozumiesz co mam na myśli. Burza ogniście rudych włosów i czerwono złote, jakby płonące skrzydła, sprawiły, że skojarzyła mi się z żywym płomieniem. Za to spojrzenie miała chłodne i rozważne. Mistrzowie Żywiołów na pewno są dumni z posiadania w swoich szeregach tej małej istotki.

Krasnoludy z miejsca wykorzystały okazję i poprosiły o pomoc w wydostaniu się z Puszczy i, ku mojemu zdumieniu, drużyna bez zastanowienia zgodziła się. Od tej pory nie odstępowaliśmy ich na krok.


Czwarta pieczęć trochę nas zaskoczyła. Kompleks jaskiń, do którego dotarliśmy, był dużo większy niż poprzednie, więc nie sposób było je wszystkie zbadać. Szliśmy trochę na oślep. W jednym z korytarzy dostrzegliśmy Dawców Imion, ale szybko umknęli przed nami. Kilka kroków dalej kolejna niespodzianka - grupa orków i krasnoludów wyskoczyła na nas próbując nas zabić. Przytomny i charyzmatyczny Harag z miejsca ich zagadał. Okazało się, że służą Czarnej Pani, w zamian za uratowanie życia, ale chętnie skorzystaliby z okazji i wynieśli się. Harag zapewnił ich, że wyprowadzimy całą grupę bezpiecznie z labiryntu, ale mają nas, bez szemrania, słuchać. Przystali na to i ruszyli z nami. Podpowiedzieli nam, gdzie znajduje się miejsce, którego szukamy.

Korytarz kończyła niewielka jaskinia. Naprzeciwko wejścia było widać przejście w głąb, zawalone kamieniami i zabarykadowane. Przejścia strzegły cztery istoty, dziwnie zmodyfikowane i raczej niebezpieczne. Gdzieniegdzie widać było służących noszących kamienie. Nie mięliśmy zbytnio ochoty na walkę, wciąż lekko ranni. Mirim wzięła łuk, pomknęła strzała i jaskinią wstrząsnął wybuch. Gdy kurz opadł nie było czego zbierać. Nie chciałabym jej mieć jako swojego wroga...

Grunt, że znaleźliśmy ostatnią pieczęć. Nie tego, jednak, się spodziewaliśmy. Łańcuchy były zerwane, trup łypał na nas ze stropu wysokiej jaskini a po strażniku została tylko kupka kości. Istota nie zainteresowała się nami w najmniejszym stopniu. Dopiero, gdy En zacytowała jeden z wersów rozpraszających zaklęcia, trup zeskoczył, podbiegł do niej i zapytał mocno i wyraźnie "TY?" Nie muszę chyba dodawać, że En natychmiast zaprzeczyła. Trup wrócił na strop.

Obejrzeliśmy resztki strażnika. Musiał to być troll lub obsydianin, sądząc po wielkości szkieletu. Na czaszce znaleźliśmy ślad po czymś w rodzaju diademu, ale po samym przedmiocie nie było śladu. Marv zaczął przebąkiwać, że może dogadałby się jakoś z trupem, może on coś wie, może to duch a nie trup... Zirytowałam się. Wstałam, zacytowałam dwa wersy a kiedy istota podeszła i spytała "TY?" pokręciłam przecząco głową i odrzekłam "Nie ja. On." wskazując na Marva. Harag zachichotał za moimi plecami a martwiak przeniósł swoją uwagę na wojownika i znów zadał pytanie. "Tak ja" odpowiedział Marv poprawiając topór. Trup wyciągnął rękę i spojrzał pytająco. Marv zastanowił się chwilę po czym wyjął z torby miedziaka i położył na wyciągniętej dłoni trupa. Ten spojrzał na monetę a potem na Marva, z miną świadczącą o kompletnym niezrozumieniu gestu wojownika. Marv dołożył jeszcze dwa miedziaki. Istota spojrzała na nie ponownie, rzuciła je na ziemię i wróciła na sufit. Po burzliwej dyskusji Maruvil przywołał go jeszcze raz, wyjął z torby oczy jaszczura błyskawic i podał istocie. Ta chwyciła je gorliwie, wetknęła sobie w głowę i na naszych oczach zaczęła się przemieniać, rosnąć i jakby pęcznieć. Marv podawał mu kolejne części. Po każdej z nich z zasuszonych zwłok powstawał na naszych oczach golem. Zabrakło jednej części. Domyśliliśmy się, że chodzi o obręcz. Wspólnymi siłami, zadając jak najprostsze pytania uzyskaliśmy od golema informacje, że strażnika zabił wielki krab. Wtedy przypomniało nam się, że faktycznie po drodze widzieliśmy kilka dużych krabów, jeden nawet próbował nas zaatakować. Ruszyliśmy więc na ich poszukiwanie a golem, nagle podejrzanie lojalny w stosunku do Marva, poszedł za nami.

Znalezienie krabów nie nastręczyło nam problemu. Trafiliśmy po ich śladach do jaskinki, gdzie miały swoje kryjówki. Na jej środku wisiała platforma, na której znalazłam szczątki elfa. Sądząc po rysunkach na pancerzach krabów musiał być ich panem. Nigdzie ani śladu obręczy. Kręciliśmy się po korytarzach aż w końcu Mirim dostrzegła jakby błysk metalu. Zbliżyliśmy się nieco i zobaczyliśmy srebrną obręcz wbitą w wielki kamień. Zastanawialiśmy się jak ją wyciągnąć, gdy kamień poruszył się i gigantyczny krab, którym był w rzeczywistości, rzucił się na stojącego z przodu Marva. Wojownik zebrał pierwsze ciosy, zanim zdążyliśmy zareagować. Zakrwawiony Marv krzyknął "Chroń mnie" więc golem chwycił go, przytulił do siebie i błyskawicznie zawisł z nim na suficie. Samotnie stojąca przed krabem En jęknęła. Na szczęście naszej kolejki krab nie był w stanie przeżyć. Gdy Marv stanął ponownie na twardym gruncie było już po walce. Schował obręcz i wróciliśmy do jaskini, z której pochodził golem. Ostatnie dwa wersy w języku elfów brzmiały:

"Nie dam mu ożyć
To co błyszczy to cię zniszczy"

Spowodowałyby one, zapewne, unicestwienie golema toteż, kiedy Marv zaczął rzucać zaklęcie, wkurzony golem natarł na niego. To była chyba najkrótsza walka, jaką widziałam przez ostatnie kilka tygodni... W kilka sekund Wojownik padł nieprzytomny. Golem wziął obręcz, włożył sobie na głowę, przemienił się do końca i wyszedł.

Rozłożyliśmy się obozem w opustoszałej jaskini. Wejścia zabezpieczyłam ziemnymi ścianami, opatrzyliśmy się i postanowiliśmy odpocząć aż do pełnego wyzdrowienia. Po ostatniej pieczęci czekało na nas ZŁO ukryte w tajemniczej budowli w sercu labiryntu - nie mogliśmy iść tam ranni.

Auraya - 2012-08-05, 21:45

Grobowiec


Wędrując ku środkowi labiryntu w poszukiwaniu tajemniczej budowli byliśmy świadkami dziwnego obrzędu. System korytarzy doprowadził nas do sporej jaskini, pośrodku stał wielki rubin, otoczony lustrami. W pewnej chwili do środka wszedł krwawy elf w towarzystwie dziwnego stworka, przypominającego nieco psa oraz ożywionych, pół metrowej wysokości, kandelabrów. Podszedł do rubinu, zbliżył do niego dłonie i zapytał "Gdzie są dzieci smoków?" Rubin zaczął przyciągać jego dłonie a elf, z wielkim wysiłkiem, powoli je oderwał. Następnie ponowił pytanie. Kamień jeszcze mocniej przyciągnął dłonie i jeszcze większy wysiłek musiał włożyć elf, by je oderwać. Parsknął niezadowolony i zwrócił się do rubinu ostatni raz "Powiedz Pani, że potrzebujemy więcej Dawców Imion, kończy się tłuszcz na świece." Te słowa spowodowały o wiele większe ciarki na moich plecach niż widok szalenie skomplikowanego wzorca, w który ledwo udało mi się wejrzeć...

Gdzieś z tyłu ktoś stuknął w ścianę lub posadzkę. Elf poderwał głowę, spojrzał w naszą stronę i ruszył do korytarza. Bez słów rzuciliśmy się do ucieczki. Zwolniliśmy dopiero, gdy dotarliśmy do wyjścia z korytarzy i upewniliśmy się, że nikt nas nie goni. Smokowiec. To jedyne co przyszło nam do głowy. Mirim wspomniała o Alamaise, Zgubie Elfów, smoku, który zabił królową Faillę, i który postawił sobie za cel władać Krwawą Puszczą. Jeśli to jego Smokowca właśnie widzieliśmy, trzeba koniecznie powiadomić o tym Strażnika Krwi Olivandera.

Tymczasem ruszyliśmy dalej. Niecałą godzinę drogi od miejsca docelowego, znalazłam dogodne miejsce, postawiłam roślinne schronienia i przykazaliśmy orkom i krasnoludom ukryć się w nich i czekać na nasz powrót.

Budynek znaleźliśmy bez problemu. Kamienny, niewielki, z jednymi drzwiami, stał pod metalową kratownicą, na środku sporej polany. Otaczało ją dwanaście wielkich, kamiennych głów. Wraz z Mirim zaczęłyśmy badać polanę. Ze zdumieniem odkryłyśmy, że na każdej głowie są po dwa glify strażnicze, przywołujące łucznika a także cała kratownica pokryta jest glifami, tak od zewnątrz, jak i od wewnątrz. Ktokolwiek został pochowany w tym grobowcu stanowił ogromne zagrożenie, skoro aż tak obwarowano miejsce pochówku... Na polanie nie było żadnego śladu bytności zwierząt czy Dawców Imion a wokoło panowała martwa cisza. Uradziliśmy, że nie będziemy ryzykować uruchomienia glifów, więc na zwiad udałam się sama jako ziemny Quwril. Grobowiec okazał się dużym, kwadratowym pomieszczeniem, pośrodku stał sarkofag a na każdej ścianie widniał jakiś glif. Podłoga w jednym miejscu zapadła się, podmyta przez podziemną rzekę (w której się prawie utopiłam...), ale sam sarkofag nie został naruszony. Wróciłam do towarzyszy. Mięliśmy straszny dylemat. Według zapisków zdjęcie pieczęci powinno obudzić albo przywołać zło właśnie do tego miejsca, tymczasem nie było tu żadnego zła. Nie licząc trupa w sarkofagu, który, za życia, musiał komuś nieźle dać w kość... Marv i Mirim uparli się, żeby wejść do komnaty grobowej i przekonać się na własne oczy, czy wszystko w niej jest w nienaruszonym stanie. Zaryzykowaliśmy więc wyczerpanie i poszliśmy przestrzenią astralną. Wnętrze budynku okazało się prawdziwym labiryntem: korytarz, drzwi, korytarz, drzwi, korytarz, drzwi... i tak aż do samej komnaty z sarkofagiem, a w każdym korytarzu po kilka glifów. Ktoś się napracował.

Trumna stała sobie nietknięta. Nie otwieraliśmy jej, nikt nie chciał zaryzykować. Wyszliśmy i wróciliśmy, niezadowoleni do towarzyszy, zostawionych w schronieniach.

Jeden z orków czekał na nas wcześniej i od razu oznajmił, że mamy gościa. Przed jednym ze schronień leżał nieprzytomny krwawy elf, miał sporego guza na głowie, obok leżał bukiet kwiatów.

- Co tu się, u licha, stało - zapytałam i podleciałam sprawdzić, w jakim stanie jest nasz "gość."
- Ano - zaczął ork, - zaskoczył nas. Wylazł z krzaków prosto na nas. No to ja go w łeb. Nie wiadomo kto to i czego tu szuka.
- Raz w łeb - doprecyzowałam, patrząc na rozcięcie na skroni?
- No... Dwa razy dostał. Tak dla pewności.
- Ja jestem głosicielem Garlen - odezwał się jeden z krasnoludów. - Mogę mu pomóc.
- Bardzo proszę - odpowiedziałam.

Na wszelki wypadek związałam porządnie ręce i nogi elfa. Krasnolud użył swojej mocy i elf się ocknął. Natychmiast go uspokoiłam i przeprosiłam. Poprosiłam też o wyjaśnienie skąd się wziął w tej okolicy. Okazał się dość pomocny. Na imię miał Trzy Pięści i pochodził z wioski Trzy Kolorowe Liście, której gościem była niedawno Mirim. Szedł z kwiatami na grób żony. Zapytałam go o grobowiec, który znaleźliśmy. Opowiedział, że pochowana jest tam Ella Zaklęta, elfi generał jeszcze sprzed pogromu. Czemu grób jest tak mocno strzeżony tego elf nie wiedział. Gdy był już wolny i opatrzony pouczyłam go, że kwiatów nie należy zrywać, bo zabija się ich piękno, podarowane przez Jaspree. Może je przecież na grobie zasadzić i tylko chodzić podlewać. Elf spytał w pewnej chwili czy jestem głosicielką Jaspree? Potwierdziłam a on westchnął, powiedział "No tak", szybko się pożegnał i odszedł. Dziwne te elfy...

Usiedliśmy i zaczęliśmy dyskutować, co dalej? Gdzie iść? Jak znaleźć Czarną Panią? W pewnej chwili odezwał się jeden z orków, szef grupy:

- Dobrze słyszałem? Chcecie się zobaczyć z Czarną Panią?
- Tak jakby - odparł Harag beznamiętnie.
- Możemy was do niej zaprowadzić.
- Jak to? - włączyłam się. - Wiecie gdzie ona jest?
- Jasne że wiemy. Pracowaliśmy dla niej.
- Czemu wcześniej nie mówiliście - spytałam z pretensją?
- Bo nie pytaliście!

Westchnęłam tylko. Okazało się, że Czarna Pani mieszka tuż obok czwartej pieczęci! No to znowu przez dżunglę... Przy żadnej misji, jak do tej pory, tak się nie nałaziłam.

Auraya - 2012-08-10, 20:44

Czarna Pani


Plan był prosty: robimy zwiad, zakradamy się do źródła problemu i likwidujemy je, najszybciej jak się da, bez strat własnych. Skuteczność planów często jednak weryfikuje rzeczywistość... Szybko i nie zatrzymywani przez nikogo, dotarliśmy w pobliże siedziby Czarnej Pani. Kazaliśmy wędrującej z nami grupie ukryć się w korytarzach, pod strażą En i Haraga, zaś ja, Mirim i Marv udaliśmy się na zwiad. Długi korytarz rozszerzał się w niewielką jaskinię by kawałek dalej znów się zwęzić i zniknąć w ciemnościach. W pieczarze kręciły się żywotrupy a pilnował ich nadzorca, dziwny elf bez kolców, wyglądający na martwego. Wycofaliśmy się kawałek i zaczęliśmy szeptem dyskutować, co dalej. Nagle Mirim wyczuła ruch za naszymi plecami i nerwowo szepnęła "Z tyłu!" Obejrzeliśmy się. W naszą stronę pędził duch. Ale nie zwykły duch, tylko dziwne stworzenie przypominające piłkę z dużą ilością rąk podtrzymujących bele najróżniejszych materiałów. Zanim jakkolwiek zareagowaliśmy duch przemknął obok nas, minął jaskinię i zniknął w korytarzu. Popatrzyliśmy na siebie zdziwieni. Nie wyglądał, jakby zamierzał wszcząć alarm z naszego powodu, ale nigdy nic nie wiadomo...

Wtedy właśnie Marv wypowiedział zdanie, które całkowicie zmieniło losy naszej misji - "Może pogadamy z tym strażnikiem?" To był chyba pierwszy raz, kiedy nasz wojownik w pierwszej kolejności zaproponował rozmowę zamiast topora. Byłyśmy z Mirim zbyt zszokowane by zaoponować. Zaproponowałam tylko przebranie się (Marv i Mirim własnymi siłami, ja za pomocą talentu) i ruszyliśmy w kierunku elfa.

Strażnik nie podniósł rabanu, kiedy nas zobaczył, nie wysłał także nikogo z wiadomością w głąb jaskini. Zrobił za to coś, co kompletnie nas zaskoczyło - uśmiechnął się i odezwał przyjaźnie:

- Maruvil Dalbar - (kiepskie przebranie Marva nie zadziałało...) - Mirim - (elfka też nie zakamuflowała się wystarczająco...) Potem spojrzał na mnie badawczo, a kiedy warknęłam "Co się gapisz?! Wietrzniaka bez skrzydeł nie widziałeś?!" dodał - A tego to chyba zgarnęliście po drodze. - (moje przebranie na piątkę z plusem!) - Idźcie dalej. Czarna Pani czeka na was.

Znów się uśmiechnął i wskazał ręką na korytarz za plecami. Mirim odwzajemniła uśmiech, wyciągnęła bukłak hurgla i podała mu:

- Częstuj się! Pierwsza jakość - zachęciła.
- Nie musicie już udawać - skrzywił się elf z niesmakiem.
- Ale nalegam - nie odpuszczała Mirim. - Naprawdę warto. To nie jest jakiś podły hurgl. To najlepiej sfermentowany trunek w Barsawii.
- Nie! Nie! - elf energicznie kręcił głową - idźcie już!

Marv pociągnął za sobą Mirim i ruszył w korytarz. Spojrzałam na elfa i, by mu jeszcze bardziej zamotać w głowie, dodałam "Ona nie udaje. Uwielbia hurgla" po czym ruszyłam za towarzyszami. Mina elfa - bezcenna.

Swoją drogą Mirim naprawdę lubi ten podły trunek. Zawdzięcza tę cechę Maruvilowi i Haragowi: jeden wsadził ją do kadzi, by zmienić wzorzec (za zgodą i wyraźną prośbą elfki) a drugi podsunął pomysł, by dodać jej coś ekstra (już bez zgody). Była to zemsta Haraga - gdy on siedział w kadzi Mirim podsunęła Marvovi pomysł, żeby dał mu zamiłowanie do jaskrawych kolorów i od tej pory Harag wygląda jak choinka... Kocham tą drużynę! Zanudziłabym się bez nich.

Korytarz doprowadził nas do skórzanej płachty, spełniającej rolę drzwi. Bił zza niej delikatny blask. Odsunęłam kawałek materiału i jęknęłam głośno, instynktownie zasłaniając dłonią oczy. Przyzwyczajony do ciemności wzrok doznał szoku, gdy oślepiło mnie światło słońca. Długą chwilę stałam w wejściu przyzwyczajając wzrok do jasności. Wreszcie oczy przestały boleć i mogłam się rozejrzeć. Przede mną rozciągała się duża kotlina, jej dno porośnięte było trawą, wokoło rosły drzewa owocowe a na górze rozciągało się błękitne niebo. Jakiś krwawy elf chodził z koszykiem między drzewami i zrywał jabłka, na mój widok uśmiechnął się i zachęcił gestem, bym weszła dalej. Podleciałam nieco, zbliżyłam się do jednego z drzew i przyjrzałam podejrzliwie owocom. Przekonana, że wszystko wokoło jest iluzją wyciągnęłam sztylet i zaatakowałam jabłko. Owoc spadł a ja musiałam mieć bardzo dziwną minę, bo elf roześmiał się serdecznie po czym podszedł do mnie i podał mi śliwkę. Podziękowałam zaskoczona a on tylko skinął głową i ruszył dalej. Nieco z boku dostrzegłam rozłożony pled, na którym elfki, z kolcami i bez, siedziały w otoczeniu materiałów, szyły, zajadały owoce i szeptały coś między sobą. Pośrodku ogrodu, na niewielkim wzniesieniu, stała altanka obsadzona kwiatami a ze środka wydobywały się delikatne dźwięki muzyki. Stałam długą chwilę oszołomiona. W końcu przypomniałam sobie o śliwce, ugryzłam i zachwyciłam się słodkim smakiem. Sok pociekł mi po palcach. Obejrzałam się do tyłu. Mirim i Marv stali w wejściu z minami świadczącymi, że są w takim samym szoku jak ja.

Tkwiliśmy tak przez chwilę grzejąc twarze w słońcu. Wreszcie postanowiliśmy poszukać Czarnej Pani. Ruszyliśmy w stronę koca. Rozmowy umilkły, ale elfki uśmiechnęły się do nas przyjaźnie.

- Witajcie - zagadnęłam uprzejmie.
Nie odpowiedziały, tylko skinęły głowami.
- Rozumiecie mnie - zapytałam już mniej pewnie?
Potaknęły.
- Nie umiecie mówić?
Parsknęły śmiechem i poruszyły przecząco głowami.
- Ach - oświeciło mnie. - Nie możecie rozmawiać z nami!
Znów potaknęły.
- Rozumiem. Szukamy Czarnej Pani.
Jedna z elfek wskazała nam altanę.
- Dziękujemy.

Poszliśmy. W miarę jak zbliżaliśmy się do altanki muzyka robiła się głośniejsza i wyraźniejsza. Co jakiś czas przerywał ją serdeczny śmiech. Wreszcie naszym oczom ukazała się pani tego wszystkiego: piękna elfka o mahoniowej skórze w wytwornych szatach tańczyła powoli z bardzo przystojnym elfem. Szeptał coś do niej a ona wybuchała radosnym śmiechem i odrzucała do tyłu lśniące, czarne włosy. Elf dostrzegł nas, zatrzymał się i wskazał głową w naszą stronę. Czarna Pani odwróciła się i uśmiechnęła na nasz widok, ruszyła po schodach w naszą stronę. Była naprawdę piękna. Duże, orzechowe oczy patrzyły na nas szczerze i przyjaźnie, ruchy miała płynne i biła z nich królewskość. Tak prezentowały się tylko osoby z wyższej sfery. Już wcześniej rozproszyłam przebranie, więc mogłam się przyjrzeć swojemu strojowi i poczułam się bardzo głupio, taka brudna, poobijana, gdzieniegdzie zakrwawiona. Instynktownie przygładziłam włosy, kątem oka zauważając, że Mirim robi to samo, choć jej spojrzenie nadal wyrażało podejrzliwość.

- Witajcie kochani - zawołała Pani, każdemu z nas podając dłoń. - Jak miło, że przyszliście. Wreszcie się doczekałam. Chodźcie. Siadajcie. Na pewno jesteście spragnieni i głodni.

To mówiąc popychała nas lekko na górę altanki, gdzie stał niewielki stolik zastawiony napojami i owocami.

- Kim jesteś i co tu robisz - zapytałam gdy zaspokoiliśmy pragnienie?
- Jestem duchem. Zostałam tu zamknięta potężnym czarem i, choćbym chciała, nie jestem w stanie stąd odejść.
- A te wszystkie stworzenia, które tu ściągają? Zło, które irytuje elfy?
- Och. To już nie moja sprawka. Przynajmniej nie do końca.
- Nie rozumiem...
- Widzicie, czar, który mnie tu uwięził, został rzucony przed pogromem. Po rytuale cierni magia tego miejsca wypaczyła się i zaczęła ściągać zło, które teraz błąka się bez celu po okolicy.
- Chcesz nam wmówić, że siedzisz tu od Pogromu?!
- I tak, i nie. Już wyjaśniam. Zginęłam przed Pogromem a z tej jaskini uczyniłam swój azyl rzucając czar zatrzymania ducha. Kiedy zdjęliście pieczęcie obudziłam się. Swoją drogą, dziękuję za prezent - wskazała ręką za siebie.

Obok podestu do tańca stał nasz znajomy golem.

- Co on tu robi - spytał Marv? - Umiesz go kontrolować?
- Przygarnęłam go bo szukał pana. Postanowił być moim pomocnikiem póki go nie znajdzie.

Nagle Mirim zaczęła dygotać z zimna.

- Po co przeglądałaś iluzję - zapytała Czarna Pani? - Nie podobała ci się?
- Bo to fałszywy obraz a ja wolę widzieć rzeczywistość.
- Wszystko wokół Ciebie jest iluzją. Widzisz to, co chcesz zobaczyć. Co jest bardziej rzeczywiste: ogród czy jaskinia? A może jaskinia też jest iluzją? Skąd będziesz wiedziała, że to, co widzisz to już rzeczywistość?
- Wiem i już - żachnęła się elfka i mocniej otuliła płaszczem. - Przynajmniej wiem, co jecie.
- Spokojnie, porosty są jadalne i można na nich przeżyć kilka tygodni - uspokoiła nas gospodyni.

Dużo czasu spędziliśmy w jaskini. Czarna Pani poddała nam rozwiązanie problemu - czar da się rozproszyć. Dodatkowo, wysłuchawszy naszych opowieści o wędrówce przez Puszczę, zaproponowała nam pewną misję: dwadzieścia tysięcy sztuk srebra na głowę za zabicie smokowca, którego widzieliśmy w dżungli! Podejrzewała, że jest to sługa Zguby Elfów a tego smoka elfy nienawidzą ponad wszystko. Marv ochoczo się zgodził, ale zgasiłam jego zapał. Chyba mózg postradał że chce się na smokowca rzucać. Wariat.

Opuściliśmy elfkę i dołączyliśmy do towarzyszy. Z dala od wścibskich uszu przekazaliśmy im treść rozmowy. Postanowiliśmy wrócić na dwór elfów i poprosić o więcej informacji na temat pieczęci, by zdjąć czar przyciągający zło.

Auraya - 2012-08-10, 23:32

Pałac Królowej Alachii


Widzisz, moja droga, może i jestem prostym orkiem ale nie głupim. Auraya, Mirim i Maruvil dużo czasu spędzili u Czarnej Pani, aż w końcu wrócili, poinformowali resztę drużyny, że nie rozwiążą problemu, bez wiedzy magicznej i zarządzili podróż na dwór elfów. Potem Auraya i Mirim zniknęły w korytarzach a reszta zarządziła odpoczynek. Nie chciałem ich śledzić, ale zrozum, byłem odpowiedzialny za moich towarzyszy. Poszedłem więc za wietrzniaczką i elfką. Nie musiałem iść zbyt daleko - ich podniesione głosy słychać było dość wyraźnie. Nie jestem w stanie przytoczyć ci całej rozmowy, ale to, co usłyszałem, zszokowało mnie tak, że zapamiętałem każde słowo. Nadal nie mogę uwierzyć w ta historię. Ale po kolei. Auraya dopytywała się, czemu Mirim nie zgadza się na jej plan, ta zaś odpowiadała, że nie będzie działała na szkodę elfów. Przekomarzały się tak dobre piętnaście minut. W końcu zirytowana wietrzniaczka zapytała

"Jak, na Pasję, kradzież jednej książki może działać na szkodę dworu elfów?!"

Mirim tylko westchnęła, więc Auraya podjęła, już spokojniejszym głosem:

"Mirim, posłuchaj, miałaś okazję stanąć oko w oko z Pierwszym Elfem, nieskażonym, przedpogromowym dzieckiem Smoka..."

"Ona jest martwa." weszła jej w słowo elfka.

"Ale może być żywa, jeśli jej pomożemy! Dwa czary i ciało, tylko tyle potrzebujemy żeby mogła ożyć. Nie zdobędziemy ich inaczej jak kradnąc je."

"Yhm... Z biblioteki elfów znajdującej się w Pałacu Alachii. Pilnie strzeżonym pałacu."

"Tym większa frajda jeśli nam się uda."

"Nie pozwolę ci ukraść niczego z Pałacu! Nie rozumiesz. Będę musiała iść do Alachii i powiedzieć jej o tym, co zamierzasz zrobić. No i spróbować cię powstrzymać. Taki mam obowiązek. Jestem lojalna dworowi elfów."

"Ale dlaczego? Powiedz mi, jak, u licha, mogę zaszkodzić elfom kradnąc jedną książkę?! A jeśli ci obiecam, że ją zaraz oddam? Nauczymy się tych czarów i odniesiemy księgę na miejsce."

"Nie!"

Usłyszałem zirytowane westchnięcie i miarowe, ciche kroki. Najwyraźniej Auraya zaczęła chodzić w kółko.

"Dobrze" podjęła po chwili dyskusję "To jaki masz plan? Zło nie zniknie, dopóki trwa czar, czaru nie rozproszymy jeśli Ella nie da nam formuły, a ona nam jej nie da, jeśli nie dostanie ciała, w które będzie mogła wejść. Czy muszę dodawać, że do przygotowania owego ciała potrzebujemy tych dwóch, cholernych, zaklęć?!"

"Pójdziemy na dwór, powiemy wszystko Alachii i niech elfy sobie radzą dalej same. Zadanie wykonane."

"Czy ty w ogóle nie słuchałaś co ona mówiła??? Alachia jej nienawidzi! Naśle tu wszystkich swoich żołnierzy i ją zabiją! Już raz jej się udało. Widziałaś grobowiec. Zrobi to znowu."

"Ona jest już martwa!"

"Ty też bywałaś martwa. A jednak nadal żyjesz."

"To co innego."

"Czemu chcesz ją zabić? Alachia nawet nie zauważy braku tej księgi."

"Nie chcę jej zabić. Ale moje serce każe mi być lojalną wobec Dworu Elfów, więc moim obowiązkiem jest poinformowanie jej, że chcesz wejść do biblioteki. A jeśli przywrócimy Ellę do życia i będzie chciała zemsty? Może próbować zabić Alachię i przejąć władzę."

"Ella chce odejść do Shosary. To też jest królestwo elfów. Zresztą, spała od Pogromu. Ma dużo do nadrobienia jeśli chodzi o historię, więc nie wydaje mi się, żeby chciała się, z miejsca, rzucać na Alachię. Komu ty, właściwie jesteś lojalna? Królowej czy elfom jako takim?"

"Smoczej Puszczy oczywiście."

"Nie ma już Smoczej Puszczy. Ale wiesz co... to ja już nie łapię - jesteś lojalna Smoczej Puszczy a jednocześnie chcesz doprowadzić do śmierci jednego z Pierwszych Elfów, który tą puszczę właśnie w takim stanie pamięta! Jak to się ma jedno do drugiego?"

"Smocza czy Krwawa, niezależnie jak ją nazwiesz jest domem elfów. Ktokolwiek nią rządzi, i robi to, działając na jej dobro, jest zwierzchnikiem elfów i należy mu się szacunek i lojalność."

"No dobrze. Spróbujmy z innej strony. Co musiałaby zrobić Ella, żebyś uznała, że w tym celu możemy ukraść księgę, bez donoszenia o tym Królowej?"

"No... wiesz... gdyby obiecała, że po uwolnieniu będzie chciała odnowić piękno Smoczej Puszczy to poszłabym za nią bez wahania."

"Pasjom niech będą dzięki" głos wietrzniaczki wypełniła radość. "Idziemy do Elli!"

Szybko się usunąłem. Mirim i Auraya dotarły do obozowiska chwilę po mnie. Auraya rzuciła tylko"Zaraz wracamy" i obydwie ruszyły z powrotem do komnat Czarnej Pani. Wróciły niedługo potem. Obie uśmiechnięte a Auraya wręcz promieniejąca. Jeszcze chwilę poszeptali między sobą i zarządzili wymarsz. Do Pałacu Elfów. Pomyślałem, że robi się coraz ciekawiej...


Bez większych przeszkód dotarliśmy do wejścia do labiryntu. Podróż zajęła nam tydzień ale upłynęła spokojnie. Olivander czekał na nas w umówionym miejscu ze swoją eskortą. Opowiedziałam mu, o pieczęciach i czarze, który przyciąga zło, przyznałam, że mamy zbyt mało informacji, żeby poradzić sobie z tym zjawiskiem. Elf pomyślał chwilę, po czym stwierdził, że, w takim razie, musimy udać się na dwór elfów i skorzystać z biblioteki. Przystaliśmy na to ochoczo i ruszyliśmy przez Puszczę. Trochę się pogubiłam w rachubie dni, ale minęło chyba ze dwa tygodnie zanim dotarliśmy do Pałacu. A raczej w jego pobliże.

Muszę przyznać, że jest to fascynujące i piękne miejsce. Prawdziwy pomnik ku chwale Jaspree. Wszechobecne rośliny zasiedlała niezliczona ilość barwnych ptaków i innych stworzeń. Zakwaterowano nas w wygodnym domku niedaleko bramy wejściowej do ogrodów pałacowych. Przydzielono nam służącego i pozwolono swobodnie poruszać się po okolicy. Skwapliwie skorzystaliśmy z okazji. Marv z Haragiem łazili po wioskach szukając kuźni, En zaszywała się gdzieś w dziczy, Mirim biegała codziennie do Pałacu przynosząc, wieczorami, masę opowieści o jego wspaniałości a ja... cóż... jak to ja... latałam to tu, to tam, chłonąc las każdym zmysłem. No i trochę naprzykrzając się elfom tysiącem pytań. Dostałam wreszcie szansę choć zerknięcia na Pałac, kiedy strażnik krwi Takkaris zaprosił nas do siebie na rozmowę. Marv i Harag wypytywali go o kuźnię a Mirim o jakieś wyjątkowe strzały. Wizyta nie była długa i raczej rozczarowująca - nie obejrzałam ani odrobiny więcej wnętrza stolicy elfów, niż z zewnątrz.

Miałem już powyżej uszu łażenia po tym lesie! Nie powiem, ciekawiło mnie co też Światło Nadziei zamierza zrobić, tak naprawdę, w stolicy elfów, ale te wszechobecne krzaki były przytłaczające. Wyobraź sobie, moja droga, największą gęstwinę, drzewa wysokie na kilkadziesiąt metrów, rozłożyste tak, że prawie nie wpuszczają światła a na dole krzaki, cała masa krzaków. Elfy wycinały ścieżkę, szliśmy gęsiego a kiedy obejrzałem się za siebie po ścieżce nie było ani śladu, krzaki wróciły na miejsce. Coś strasznego. W nocy, o ile faktycznie to była noc, wokoło rozlegały się szelesty, szmery, pomrukiwania. Nigdy więcej, z własnej woli, nie wejdę do tego mrocznego lasu. Po dwóch tygodniach, albo miesiącach, dotarliśmy do pałacu. Oczywiście nie do samego pałacu, tylko w jego pobliże. Była to spora wioska. Masa drewnianych domków rozpościerających się pomiędzy gigantycznymi pniami drzew. Z jednej strony tej gęstwiny wyróżniała się zwarta, równa linia krzaków - mur odgradzający miejsce tylko dla elfów, od wioski, w której mogły przebywać inne rasy. Światło Nadziei dostali domek niedaleko bramy, my trochę dalej. Uprzedzę twoje pytanie - tak, szpiegowałem ich. Dołożyłem wszelkich starań, by mieć ich na oku i powoli kształtowałem sobie obraz tego, po co przyszli. Początkowo zachowywali się jak zwykli turyści, szukali kuźni, zwiedzali wioskę a Mirim biegała do Pałacu. Zainteresowała mnie jednak Auraya. Zauważyłem, że codziennie znika w cieniu budynków a po chwili wylatuje stamtąd ptaszek, który leci prosto, nad murem, do Pałacu. Trzeciego dnia pobytu Harag dał Mirim pudełko orichalkowe, elfka schowała je do torby i poszła do pałacu, na bramie zatrzymano ją, pokazała pudełko i weszła dalej, już nie niepokojona. Gdy wróciła i porozmawiała z Aurayą, ta poleciała między domki i zaczęła zbierać owady - muchy, żuki, koniki polne. Z każdego owada coś jakby odrywała i chowała do malutkich woreczków - każdy gatunek miał osobny woreczek. Czwartego dnia żadne z nich nie wyszło z domku. Gdy udało mi się tam podkraść zobaczyłem jak Mirim pakuje do torby owe pudełko i, ze słowami "Życzcie nam powodzenia" wychodzi. W pokoju byli wszyscy oprócz Auray'i.

Minęła niecała godzina gdy dołączyła do nich Mirim. "Udało się?" zapytała En. "Nie wiem, ale zakładam, że weszła bo jej nie ma." Wyjęła pudełeczko i oddała Haragowi. Przez kilka godzin siedzieli w domku. Trochę drzemali, czasem chodzili nerwowo po pokoju. Co chwilę któreś z nich stawało w oknie i patrzyło na bramę pałacową. Nawet mnie udzieliła się nerwowość. Aż w pewnym momencie, na oknie, usiadł kolorowy ptaszek, wleciał do środka, usiadł na podłodze i zmienił się w Aurayę. Cała drużyna poderwała się z miejsc krzycząc jednym głosem "I co?!" Wietrzniaczka uśmiechnęła się szeroko, choć miałem wrażenie, że jest bardzo wyczerpana. "Wezwij ducha tłumacza, Marv" powiedziała. Zamyśliła się na chwilę, później powiedziała coś w bardzo dziwnym języku i obok niej zmaterializował się duch. Przez długi czas stał obok Maruvila i coś do niego mówił, ten zaś notował skrupulatnie. Auraya padła na łóżko i zasnęła a reszta drużyny odprężyła się i wróciła do zwiedzania okolicy.

Rankiem następnego dnia usłyszałem, tym razem przypadkiem, jak Auraya mówi do Mirim "Znajdź ciężko chorą elfkę. Tobie będzie łatwiej a brakuje nam już tylko ciała..." więcej nie udało mi się usłyszeć, ale popołudniu zobaczyłem ja Harag KOKIETUJE! jakąś elfkę. Jak żyję czegoś takiego nie widziałem! Żeby ork do elfki..! A kiedy drużyna dostała wiedzę, po którą przyszli, i przyszedł po nich strażnik krwi Olivander, by poprowadzić ich znów do labiryntu, Auraya wzięła go na stronę i oznajmiła, że owa elfka idzie z nimi, bo Harag się w niej zakochał na zabój i nie chce się z nią rozstać! Siostra elfki i mąż siostry też wyruszyli z drużyną. My zabawiliśmy na dworze jeszcze kilka dni i z jednym z patroli ruszyliśmy do kaeru Eidolon. O drużynie bohaterów słyszałem tylko raz po tamtym spotkaniu, podobno zaginęli, ale ile jest w tym prawdy nie wiem. Jeśli ich kiedyś spotkasz przekaż im moje pozdrowienia.

Auraya - 2012-08-12, 23:07

Uwolnienie
Znów na Dworze


Zaczynam się tu czuć jak u siebie w domu. Kolejny raz wędrujemy do labiryntu. Już przywykłam do odgłosów puszczy i stwierdzam, że nie jest ona taka straszna, jak głoszą plotki. Choć spora asysta elfów może wpływać na ten osąd... Bez problemu dotarliśmy do labiryntu. Olivander znów zaopatrzył nas w magiczną nić, zabraliśmy ze sobą elfkę, jej siostrę i szwagra, którzy przyłączyli się do nas jeszcze w stolicy i ruszyliśmy do Czarnej Pani. Elfka wyraźnie ucieszyła się na nasz widok. Zabrała dziewczynę, która z nami przyszła i długo z nią rozmawiała. Wreszcie podeszły do nas i oznajmiły, że są gotowe. Młoda elfka pożegnała się z rodziną i ułożyła na kocu za parawanem. Czarna Pani stanęła obok. Podeszliśmy wraz z Marvem. Zaczęłam tkać czar. Jakaś część mnie drgnęła niepokojąco, gdy czar odebrał młodej elfce życie, ale taka jest wola Jaspree - poświęcać życie, by dawać życie. Po mnie wkroczył Marv. Czarna Pani zniknęła. Młodą elfkę inne elfy okryły prześcieradłami. Chwilę później stanęła przed nami ubrana w śliczne szaty.

- Rozproszyłam już czar - powiedziała z uśmiechem. - Dziękuję Wam za wolność. Oferta nagrody za smokowca także jest aktualna. Szczegóły omówcie z moimi towarzyszami.

Postać rozwiała się a wraz z nią iluzja rajskiego ogrodu. Pozostały elfy, które mieszkały z Czarną Panią. Ponowiły ofertę, ustaliły z nami szczegóły kontaktowania się z nimi i zaczęły się zbierać do drogi za swoją królową.

Wróciliśmy do Olivandera. Zapytał o elfkę, która nam towarzyszyła a poinformowany, że zginęła, tylko westchnął. Zagłębił się w labirynt na jakiś czas a potem dołączył do nas, wyraźnie zadowolony. Znów bezpiecznie doprowadził nas do pałacu, gdzie stanęliśmy przez Takkarisem, by odebrać swoją nagrodę.

Tym razem spędziliśmy w elfim królestwie ponad miesiąc czasu, ze względu na szkolenie Mirim. Przed opuszczeniem puszczy Takkaris znów wezwał nas do siebie. Zaskoczył nas swoją propozycją - zlecił nam zabicie smokowca, oferując także po dwadzieścia pięć tysięcy srebra na głowę lub legendarny przedmiot z tajnikami. Odniosłam wrażenie, że wszyscy powariowali. I to na punkcie jednego smokowca. Poszliśmy do swojego domku, by się zastanowić, ale już lecąc tam, widziałam w ich oczach, że podejmiemy się tej misji. Podwójna zapłata była wystarczająco kusząca. Oby tylko nie wyszła nam bokiem...

Dostaliśmy przepustkę na dowolne przemieszczanie się po lesie i ruszyliśmy podjąć się kolejnej misji.

Auraya - 2012-08-13, 00:13

Spadające gwiazdy
Smokowiec


Jako punkt zaczepienia obraliśmy jaskinię, w której go pierwszy raz zobaczyliśmy. Minęło już sporo czasu od tamtego dnia, więc znalezienie śladów stało się niemal niemożliwe. Niemal, bo przypomniałam sobie, że za smokowcem szły skrzynie ze świecami. W ogóle nie zwróciłam na nie wcześniej uwagi i nie mam pojęcia, czy szły same, czy ktoś je niósł, ale niewątpliwie były tam i były okute. Zaczęłam więc przeglądać korytarze w poszukiwaniu rys od okuć i udało się! W jednej z odnóg znalazłam ślady skrzyni a nieco dalej wosku ze świec.

Ruszyliśmy tym tropem bardzo ostrożnie. Korytarz kluczył, zakręcał, rozwidlał się, ale jakoś udawało nam się nie zgubić śladów. W końcu usłyszeliśmy przed sobą śpiew. Był to męski, gruby głos. Podśpiewywał radośnie. Z duszą na ramieniu podkradłam się bliżej. Ujrzałam jaskinię z jednym przejściem dalej. Na środku stał wielki kocioł, w którym coś bulgotało, pod ścianą leżały worki ze świecami i stały klatki, teraz już puste, ale ślady krwi świadczyły o tym, że miały mieszkańców. Wielkie haki na ścianach dopełniały całości obrazu. W tym królestwie brylował sporych rozmiarów ogr w fartuchu umazanym tak, że pierwotny jego kolor pozostawał tajemnicą i wielką chochlą mieszał w kotle podśpiewując przy tym radośnie.

Do akcji wkroczył Harag i zrobił to nader błyskotliwie. Ja, zmieniona w sokoła, usiadłam mu na ramieniu, En użyła kameleona i zniknęła a Mirim i Marv udawali służących. Ork wparował do komnaty i z miejsca zażądał wyjaśnień, dlaczego świece jeszcze nie dotarły do Pana. Skołowany ogr wręczył nam oba worki i ochoczo wyjaśnił, że Pan poszedł "na górę" jakiś tydzień temu i od tej pory go nie widział. Marv wyciągnął jedną świecę, by się jej przyjrzeć - zemdliło mnie gdy zobaczyłam zatopiony w niej palec... Harag skwitował, że świece dobre, pogonił ogra do roboty i ruszyliśmy dalej.

W podobny sposób minęliśmy jaskinię pełną ogrów (byli bardziej podejrzliwi ale, na nasze szczęście, nie bardziej inteligentni od poprzednika...) po czym dotarliśmy do drzwi. Drzwi były zamknięte i solidne. Drużyna schowała się nieco wcześniej w korytarzu a ja ruszyłam na zwiad. Za drzwiami otworzył się przede mną korytarz. Po prawej stronie, niewielka odnoga prowadziła do kuchni, w której krzątała się ładna elfka, dalej korytarz zakręcał w lewo i, gdy pokonałam kolejne drzwi, ukazał mi okrągłą salę, której ściany składały się z luster. Po lewej stronie salki stał, znany mi już, rubin, wokół niego tłoczyły się kandelabry (dwa z nich toczyły walkę o jedną świeczkę), a na środku komnaty siedział wielki Troll i bawił się z dziwnym stworkiem przypominającym psa. Przemogłam strach, który nagle mnie ogarnął, i, przyklejona do ściany, wejrzałam we wzorzec Trolla. To, co zobaczyłam, upewniło mnie w początkowym przeczuciu, że stoję oko w oko ze smokowcem – Dawca Imion był Wojownikiem, zdecydowanie powyżej dziewiątego kręgu choć nie był jeszcze Mistrzem, jego wzorzec otaczała aura, posiadał matryce i ponad dwieście umiejętności. Analizowałam, na chybił trafił, talenty. Gdy dojrzałam wzorzec Smoczej Regeneracji uznałam, że nic więcej nie potrzebuję i zaczęłam się wycofywać. Byłam już przy wyjściu, gdy elfka zawołała: "Kochanie! Obiad za dwadzieścia minut." Wykorzystałam szansę. Wślizgnęłam się jako mrówka na tacę z obiadem, którą elfka postawiła na grzbiecie "psa" i czekałam na rozwój wypadków.

Obiad trafił do ostatniej komnaty, której ściany w całości pokrywały futra. Na podłodze leżały poduchy i jeszcze więcej futer. Troll i elfka rozłożyli się na nich, rozstawili naczynia i, oddając się lekkiej pogawędce, zaczęli posiłek. Wróciłam do moich znudzonych towarzyszy i zdałam relację. Nerwową dyskusję zakończył Marv, sprawujący nadal funkcję dowódcy drużyny, podejmując decyzję, że najpierw z nim porozmawiamy a później atakujemy. Skąd taka decyzja? Otóż w Pałacu Elfów Marv uzyskał informacje na temat jednego z tajników do swojej zbroi, a brzmiał on: ustal miejsce pobytu Verjigrom'a... Zadanie z góry skazane na niepowodzenie, bo nikt o zdrowych zmysłach nie będzie nawet próbował dociec, gdzie on się znajduje. Maruvil miał jednak nadzieję, że smokowiec może posiadać wiedzę, która przybliży nas choć trochę do zdobycia tajnika. Uznaliśmy, że warto spróbować. To był nasz pierwszy błąd...

Do drzwi komnaty zapukał Harag. Zaszurało, zaszemrało i drzwi powoli uchyliły się. Troll z obnażonym mieczem ostrożnie wyjrzał przez szparę. "Przynieśliśmy świece" oznajmił z uśmiechem Harag wskazując worki. Troll otworzył drzwi i cofnął się. W komnacie nie było ani psa, ani elfki. Ostrzegawcze światełko w mojej głowie poinformowało mnie, że nie sprawdziłam tej komnaty - pewnie miała tajne przejście. Zignorowałam piknięcie i skupiłam się na otoczeniu. Marv zapytał o horrora i nie uzyskał informacji. Ja spytałam, czy jest smokowcem Alamaise'a i uzyskałam odpowiedź: Nie. Zaczęłam więc mówić, że my w takim razie już sobie pójdziemy, ale w tym samym momencie Harag zagwizdał na duchowego wierzchowca, odjechał i... ruszył do szarży. Smokowiec wrzasnął. Futra spadły i ukazały wszechobecne lustra! Ponowił wrzask i poczułam obezwładniający strach. Jedyne, co mogłam zrobić to szczękać zębami. Ataki Marva i Haraga przyniosły marny skutek, ale Troll najwyraźniej nie miał ochoty nas pozabijać, bo wykorzystał okazję i zniknął w lustrze.

Marv rozproszył moc, która sparaliżowała mnie strachem i wtedy usłyszeliśmy głos smokowca: "Przynieście mi rubin." Kandelabry rzuciły się spełnić polecenie, Harag rzucił się odebrać im rubin a Marv skupił się na rozpraszaniu strachu na Mirim i En. W końcu wszyscy, z rubinem, zebraliśmy się w ostatniej komnacie. Analiza astralna luster ukazała, że są to jakieś przejścia. "Oddajcie rubin!" usłyszeliśmy nagle. "Tłuczcie lustra" wydał rozkaz Marv. Mirim zaczęła strzelać do tafli, ale En najwyraźniej nie dosłyszała drugiej części rozkazu "Tylko bez dotykania!" i uderzyła pazurami. Zanim się odsunęła od pierwszej rozpadającej się tafli z drugiej wyskoczył Troll, złapał ją, okręcił do siebie plecami i przyłożył jej miecz do gardła. "Zostawcie rubin i wynocha! Inaczej ją zabiję!" warknął. Marv próbował negocjować, ale zirytowany smokowiec zapytał wprost: "Przyszliście tu żeby rozmawiać czy mnie zabić?" "Zabić." odparł bez zastanowienia Harag. "Dobrze wiedzieć" powiedział Troll, cofnął się i... mogliśmy tylko stać i patrzeć, jak oddala się wraz z En. Ich sylwetki powoli zmalały i zniknęły.

Auraya - 2012-08-28, 22:55

Smokowiec
Podejście drugie


Byliśmy wściekli. Bez słów Harag odłożył rubin i ruszył do drzwi. Poszliśmy w jego ślady. "Odzyskamy ją" - odezwałam się, by przerwać niepokojącą ciszę - "Znaleźliśmy go raz, znajdziemy następny." Po każdym ciosie podnosiliśmy się na nogi i szliśmy dalej, więc i teraz drużyna zebrała się w sobie i zaczęła myśleć. Postanowiliśmy śledzić rubin i ogry, które pracowały dla Smokowca. Dało to efekty, choć nie takie jakbyśmy sobie życzyli...

Minął ponad tydzień chowania się po dżungli, skradania i śledzenia. Wielokrotnie musieliśmy się rozdzielać, by nie zgubić tropów. Tego dnia Mirim nie wróciła ze zwiadu. Kiedy jej nieobecność zaczęła się niepokojąco przedłużać obudził się w nas niepokój. Poszłam jej tropem. Znalazłam ślad elfki a przy nim także trop innego Dawcy Imion. Obydwa nagle znikały. Zupełnie jakby rozpłynęły się w powietrzu. Wśród ogrów, które tego dnia obserwowała, także nie było po niej śladu. Wróciłam do Marva i Haraga. Siedzieliśmy w milczeniu długą chwilę. Żadne z nas nie miało pomysłu co dalej. Ta rozgrywka zdecydowanie wymykała się nam spod kontroli.

Cała nasza trójka gwałtownie podskoczyła, gdy tuż za naszymi plecami odezwał się znajomy głos.
- Witajcie ponownie - uśmiechał się do nas Troll, smokowiec. - Ubyło Was, czy mi się zdaje?
- Gdzie En i Mirim? Co im zrobiłeś? - warknął Harag zrywając się na równe nogi.
- Spokojnie. Nic im nie jest. Na razie...
- Czego chcesz - zapytał Marv?
- Mam dla Was propozycję. Oddam Wam Wasze towarzyszki, całe i zdrowe, a Wy, w zamian, wykonacie dla mnie cztery misje. Co Wy na to?
- A jeśli się nie zgodzimy - spytał Harag.
- No cóż... Nie zobaczycie ich więcej.
- To nie jest propozycja tylko szantaż - oburzyłam się.
- Och! Trochę wyolbrzymiasz, wietrzniaczko. W końcu to Wy przyszliście do mnie, żeby mnie zabić. Przechyliłem szalę zwycięstwa na swoją korzyść i zamierzam to teraz wykorzystać. To jak będzie?

Zgodziliśmy się. Marv i Harag złożyli słowo honoru, że wykonamy cztery misje. Kilka minut później En i Mirim dołączyły do nas z powrotem a Smokowiec udzielił nam instrukcji co do pierwszej misji. Ułożonym przez niego kręgiem przeszliśmy do dawnej Scyty, kawałek na północ od Faktorii Handlowej i przystąpiliśmy do wykonania zadania.

Auraya - 2012-10-01, 21:56

Witajcie po przerwie :)

Wybaczcie długi brak wpisów - przewroty osobiste zniechęciły mnie na pewien czas do pisania...

Oto dalsze losy naszej dzielnej drużyny.

Auraya - 2012-10-01, 22:04

Co za dużo to niezdrowo


En i Mirim opowiedziały nam co się z nimi działo po porwaniu. Smokowiec zabrał je do dziwnego miejsca. Była to biała przestrzeń, w której zawieszono płaskie dyski o średnicy może pięciu metrów. Nie miały sufitu a ich ściany składały się ze ściśle do siebie przylegających luster, które stanowiły przejścia między wysepkami. Troll przesłuchiwał je, ale obydwie uparcie odmawiały odpowiedzi na pytania a En próbowała nawet go zaatakować. Czemu postanowił nas wykorzystać? Tego nie byliśmy w stanie nawet się domyślić.

Tymczasem znaleźliśmy się na stepach dawnego królestwa Scyty. Zgodnie z instrukcją Smokowca, udaliśmy się na południowy zachód, gdzie, niezbyt uczęszczanym traktem, miała podróżować karawana krasnoludzka. Wieźli oni magiczną wazę, w środku której lewitowała metalowa kula. Ten przedmiot mięliśmy zdobyć i dostarczyć do Faktorii Handlowej, gdzie czekał na niego pewien krasnolud. To była pierwsza, wydawałoby się, że banalnie prosta, misja.

Jak to jednak zwykle bywa, nie okazała się ona taka prosta. Karawanę znaleźliśmy bez trudu. Dalej było już tylko gorzej. Wóz okazał się istną twierdzą na kołach. Wielki, z wąskimi strzelnicami, płaskim dachem otoczonym wysoką balustradą i tylko jednymi drzwiami. Mieścił ze czterdziestu krasnoludów a ciągnęło go siedem koni pociągowych. Nawet ja nie byłam w stanie prześlizgnąć się do środka. Byliśmy już zdecydowani napaść ową karawanę, gdy na horyzoncie pojawił się oddział orków, błyskawicznie dotarł do krasnoludów i, po krótkiej wymianie zdań, otoczył ich i ruszył z nimi w dalszą drogę. Czy mogło być gorzej?

Niestety mogło...

Śledziliśmy ich spory kawał, aż dotarli do podnóża niewielkich wzgórz, gdzie owo orkowe plemię miało swój obóz - jeszcze więcej orków pilnujących krasnoludów! Zaczęliśmy dyskutować jak zdobyć upragniony przedmiot, gdy za naszymi plecami rozległ się cichy głos.

- Na waszym miejscu darowałbym sobie tą wazę...

Obejrzeliśmy się. Ledwo widoczni w mroku ukazali nam się dwaj Mistrzowie Żywiołów: krasnolud i człowiek.

- Mistrzowie Żywiołów - zawołałam zdumiona. - Co tu robicie? Należycie może do Geokosm? - Tajne stowarzyszenie Mistrzów Żywiołów, o którym kiedyś powiedziała mi Shivalahala, chodziło mi po głowie, odkąd znalazłam się w tej okolicy. Podobno tu właśnie miało swoją siedzibę a ja koniecznie chciałam ich znaleźć.

- Mówiłem ci, że wcale nie jest takie tajne - mruknął krasnolud. Potem spojrzeli na nas. - Odejdźcie stąd bo wpakujecie się w kłopoty.
- Już mamy kłopoty - westchnął Harag.
- Co macie na myśli - spytał Marv? - I co wy, w ogóle, tu robicie?
- Czekamy na rozwój wypadków. Chcemy zminimalizować zniszczenia.
- Jakie znowu zniszczenia - zdumiała się En?
- Tą wazę nie tylko wy chcecie mieć dla siebie. Jej tropem podążają Theranie, Dwunarodzona i jeden ze Smoków. Jak spojrzycie na północ zobaczycie błyski - to nie jest zwykła burza. Kawałek na północny zachód znajdują się barki Therańskie. A Smok... cóż... pewnie też jest blisko.

Cisza, która zapadła po tej informacji, wymownie świadczyła, że gorzej być może i właśnie jest!

- No. To my się oddalimy i wam radzę zrobić to samo - powiedział człowiek i obydwaj zmienili się w quwrille i zniknęli w ziemi.

- Czym, do jasnej cholery, jest ta przeklęta waza - zaklęłam?! - Theranie, Dwunarodzona, Smoki... Do kompletu brakuje nam tylko Verjigroma!

Marv usiadł na trawie, skupił się i wysłał ducha z krwi. Długą chwilę siedział nieruchomo a potem zaczął mówić. Mistrzowie Żywiołów mięli rację. Na północy szalała burza, a dokładniej wielka czarna chmura, wypełniona po brzegi błyskawicami, sunęła w naszym kierunku. Na lewo od niej, wysoko w chmurach wisiały, prawie niewidoczne w mroku nocy, trzy Therańskie barki.

- Idziemy do orków - zarządził Harag. - Trzeba ich ostrzec. Zwłaszcza, że to nasi przyjaciele, klan Złamanego Kła.

Zgodnie przytaknęliśmy i energicznym krokiem ruszyliśmy prosto do obozowiska orków.

Pierwszy poszedł Harag a ja, zmieniona w sokoła, towarzyszyłam mu. Orka szybko zaczepiły straże. Przedstawił się i zażądał widzenia z wodzem. Straże pozwoliły całej naszej grupie wejść do obozu i skierowały nas do środkowego ogniska. Siedział przy nim wielki ork z potężną szramą na prawym policzku i dwa krasnoludy. Ork, Morglum Karkołamacz, był dowódcą owej grupy zaś jeden z krasnoludów, Midas Złotousty okazał się dowódcą karawany. Morglum przyjął nas z radością, kazał usiąść i z miejsca poczęstował jadłem i napitkiem. Marv od razu przeszedł do sedna sprawy.

- Chcemy coś od Was kupić - zwrócił się do krasnoludów. - Sprawa jest pilna.

I znów zaczęły się trudności... Midas, który reprezentował znany nam już Dom Kupiecki Ueraven z Throalu, oświadczył, że pierwszeństwo w targu ma wódz plemienia Złamanego Kła, jako, że plemię to zgodziło się eskortować karawanę. Morglum, z kolei, stwierdził, że on decyzji nie podejmie, bo nie wie, co wódz chce kupić i musimy udać się do głównego obozu, gdzie będziemy mogli dogadać się bezpośrednio z nim. W końcu Maruvil zirytował się.

- Macie na wozie wazę z kulą w środku - zwrócił się do Midasa a ten wyraźnie zmienił wyraz twarzy na ułamek sekundy. - Ten przedmiot sprowadzi na was śmierć. Do rana w obozie nie zostanie nawet jeden żywy Dawca Imion! Chyba, że odsprzedacie nam wazę. Wyślij zwiad na północ - zwrócił się do Morgluma. - Zobaczą tam chmurę wypełnioną błyskawicami. To Horror Chmura, wysłany przez Dwunarodzoną, żeby zdobyć ów przedmiot. Na północnym-zachodzie wiszą Therańskie barki a na deser, gdzieś w pobliżu czai się smok. Wielki Smok.

Na chwilę zapadła cisza a krasnoludy nieco poszarzały na twarzy. Wreszcie Morglum krzyknął coś i w ostrym języku orków przekazał instrukcje dwóm wojownikom. Orki błyskawicznie znalazły się w siodłach i ruszyły na wschód.

- Dokąd ich wysłałeś - spytał Harag?
- Do głównego obozu. Muszą ostrzec wodza. Oddajcie im przedmiot - zwrócił się do krasnoludów.
- Jaką mamy gwarancję, że mówicie prawdę - zapytał niepewnie Midas?
- Żadnej - odezwał się Marv. - Możecie poczekać do rana, żeby to sprawdzić.

Miny krasnoludów wyrażały niepewność i strach. W końcu Midas skinął nieznacznie głową, zawołał kilku krasnoludów z sąsiedniego ogniska i kazał im wystawić towar.

W kilka minut przy wozie zrobiło się tłoczno. Krasnoludy, zaciekawione nocnym targiem zerkały na przywódcę a orki tłoczyły się, żeby zobaczyć towar. Na naprędce ustawionym stole pojawiły się złote i srebrne naczynia wszelkiego rozmiaru i przeznaczenia. Patrzyliśmy obojętnie aż ostatnia rzecz została wyjęta z wozu. Potem Marv spojrzał na Midasa.

- Nie ma tu wazy - powiedział.

Krasnolud przez chwilę patrzył mu w oczy a potem odwrócił wzrok.

- Muszę się naradzić z moim wspólnikiem - powiedział.

Skinął na starszego krasnoluda i ruszył z nim do wozu. Spostrzegłam, że Marv zamknął na chwilę oczy, złożył dłonie i po chwili, w ślad za krasnoludem pomknął sługa z krwi. Bardzo mądrze.

Kupcy weszli do komnaty i zamknęli drzwi. Surowe, drewniane wnętrze rozświetlał blask świec w zdobionych, krasnoludzkich lichtarzach.
- Musimy im oddać wazę, Grumli - odezwał się jeden z kupców.
- Nie zgadzam się Midasie - zaoponował jego rozmówca. - To banda awanturników. To, że wiedzą o skarbie, nie oznacza, że cała reszta jest prawdą.
- A jeśli jest? Nie wiemy, co to za przedmiot. Nie chcę zginąć z powodu kawałka gliny. Nawet tak magicznego.
- Jestem Twoim wspólnikiem. Nie pozwolę ci oddać im wazy.
- Już zdecydowałem.
Ruch nadgarstka. Błysk ostrza. Rozszerzone z niedowierzania oczy kupca. Z poderżniętego gardła trysnęła krew a ciało ciężko zwaliło się na podłogę. Grumli zerwał z szyi towarzysza wisior, częściowo odwrócił się do ściany, "Teraz" krzyknął i za jego plecami zajaśniał portal. Opadła iluzja. Krasnolud zmienił się w człowieka i z uśmiechem zadowolenia spojrzał na trzymany w dłoni wisior, po czym skierował się w stronę portalu.


Marv wpatrywał się w przestrzeń, którą utworzyły dłonie, z uwagą śledząc to, co widzi i słyszy duszek. Nagle porzucił koncentrację, chwycił miecz i rzucił się do środka wozu. Trzasnęły wyłamane drzwi. En zareagowała instynktownie rzucając się tuż za wojownikiem. Marv ciął mieczem celując w dłoń zaskoczonego człowieka, w dłoń, która trzymała wisior. Człowiek rzucił się w kierunku portalu i zastawił rękami. Precyzyjnie wymierzony cios dosięgnął celu, obcięte dłonie poleciały w srebrzysty dysk na ścianie a ciało runęło na nimi. W ostatniej chwili, niemal wpadając na Marva, En złapała ręce i cofnęła się. Człowiek wpadł w portal a ten natychmiast się za nim zamknął.

- O FU! - jęknęła En i rzuciła martwe dłonie na podłogę.
- Dobra robota - pochwalił Marv. Podszedł do szczątków i spomiędzy sztywnych palców wyłuskał dziwny wisior.
- Na wszystkie Pasje! Co tu się stało - rozległ się za nami głos?

W drzwiach stanął rudobrody krasnolud.

- Cóż - zaczął Marv - wasz szef nie żyje, zabił go jego wspólnik, bo chciał oddać nam wazę. Wspólnik uciekł przez portal. Za chwilę będziemy mieli tu na głowie Theran. Kto może zastąpić Midasa?
- Ja - odparł krasnolud. - Jestem Grothe Sprawiedliwy.
- Dobrze, Grothe. Gdzie waza?
- No... - krasnolud wyraźnie się speszył - nie wiem, szczerze mówiąc.
- Jak to nie wiesz?
- To bardzo cenny ładunek. Tylko szef i jego wspólnik wiedzieli gdzie jest waza.

Zirytowana zaczęłam latać po pomieszczeniu i szukać skrytek. Nic. Użyłam wzroku astralnego. Nic. Podleciałam więc do jedynych drzwi w pomieszczeniu. Uderzyłam dziobem w klamkę. En podsunęła się niezauważenie pod drzwi i spróbowała je otworzyć. Były zamknięte. Parsknęłam z irytacją. Wydałam z siebie pisk, by zwrócić uwagę Marva i ponownie wskazałam na drzwi. Krasnolud spojrzał na mnie zdziwiony.

- Co jest za tymi drzwiami - spytał Marv?
- Prywatny gabinet Midasa - odparł krasnolud.
- Otwórz.
- Nie mogę. Tylko szef i jego wspólnik mogą tam wchodzić.
- Twój szef NIE ŻYJE - zirytował się wojownik!
- Nie możecie tam wejść.

Coraz bardziej zirytowana zawisłam przed krasnoludem i rozproszyłam czar. Podskoczył wystraszony.

- Co wolisz - zapytałam zjadliwie - zostać spopielonym przez Smoka, zaciągniętym w niewolę na Therańską barkę czy może los martwego konstrukta Dwunarodzonej?!

Krasnolud zbladł. Rozejrzał się niepewnie.

- No dobrze. Wejdźcie. Ale i tak nie wiem, gdzie jest waza.
- Poczekaj, Auraya - powiedział nagle Maruvil. - Mam pomysł.

Przygotował się i wezwał ducha Midasa. Ciężką miał przeprawę z duchem, gdyż krasnolud nie zdawał sobie sprawy, że jest martwy i, w pierwszej kolejności, chciał ścigać swojego mordercę. Wreszcie udało się Marvovi zapanować nad duchem i, po rozbrojeniu pułapek w drzwiach, znaleźliśmy się w gabinecie Midasa. Krasnolud wymusił na Maruvilu, że nie wykorzysta wiadomości, które mu poda, przed dobiciem kontraktu handlowego, i skierował wojownika do skrzyni stojącej koło biurka. Skrzynia była całkiem spora. Jakieś półtora metra długości na metr szerokości i pół metra wysokości. Marv otworzył ją i zobaczył puste wnętrze. Duch uśmiechnął się. Kazał zamknąć skrzynię, włożyć do jej zamka wisior, który nosił na szyi, przekręcić go kilka razy w różne strony, wypowiedzieć jakąś formułkę wiążąc przy tym kawałek sznurka a potem położyć sznurek na skrzyni i znów przekręcić klucz. Po tych zabiegach Marv uniósł wieko. W skrzyni zaczęło coś zgrzytać cicho i powoli wysunęła się z niej ogromna waza. Miała prawie metr średnicy i z półtora metra wysokości. Była ozdobiona rysunkami roślin i dziwnymi wzorami a w środku nieustannie krążyła srebrna, metalowa kula, wydając dudniący dźwięk.

- No tego to bym raczej nie ukradła - westchnęłam.
- Niesamowite - zachwycił się Marv. - Chcę tą skrzynię na własność.
- Uhm... Najpierw przeżyjmy - mruknęłam.

Marv dobił targu. Przywołany Grothe podpisał kontrakt handlowy i waza stała się naszą własnością.

Auraya - 2012-10-02, 23:34

Ucieczka


Bogatsi o wielką skrzynię i ubożsi o sporo złota zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Pomysłów było kilka a żaden chlubny... Harag chciał uciec jak najszybciej i jako przynętę dla pościgu użyć krasnoludów a Marv chciał owo brzemię zwalić na orki. Częściowo ów problem rozwiązały krasnoludy, które nagle zaczęły się bać o swoją skórę i zaapelowały do nas, Bohaterów, a jakże! o ochronę. I, o ile zwykle nie mam nic przeciwko pomaganiu, tym razem zirytowało mnie to solidnie. Zresztą, widziałam po minach moich towarzyszy, że też nie byli zachwyceni takim obrotem spraw. Uciekać przed tak licznym i groźnym pościgiem w pięć osób z wielką skrzynią było trudno, ale uciekać w czterdzieści pięć osób z wielką skrzynią i ogromnym wozem to już było niewykonalne.

Po burzliwych dyskusjach podjęliśmy decyzję. Marv przywołał ponownie ducha Midasa i nakazał mu, żeby kierował wozem, po czym skierował go na zachód, zaprzęgając do niego duchowego grzmotorożca. Orki, udzieliwszy nam wskazówek, jak uzyskać schronienie w jarze ich przodków, w którym kiedyś zbieraliśmy zioła, ruszyły na wschód do swojego obozu. Krasnoludy, obładowane wszystkim, co dały radę zabrać z wozu, częściowo dosiadły wierzchowców, reszta zasiadła na ziemnej fali i ruszyliśmy na południe.

Grzmoty za nami były już wyraźnie słyszalne. W ciemnościach rozległ się tubalny głos: "Podli Theranie! Chcecie odebrać Panu Przestworzy to, co mu się prawnie należy?!" Potem coś wybuchło.

Gnaliśmy przed siebie w ciemnościach nocy. Mirim leciała na dywanie tuż przed falą, oświetlając drogę kryształem. Byliśmy widoczni z daleka, ale nie dbaliśmy o to, próbując jak najszybciej oddalić się od obozu.

Zatrzymaliśmy się dopiero, gdy konie padały z wyczerpania. Było już koło południa, ale niebo zasnuwały ciemne chmury i całe stepy pokryły się szarością. Kto mógł spał, kto nie spał, czuwał. En dała znak, że zwierzęta wypoczęły. Podjęliśmy wędrówkę. Po godzinie zaczęło padać. Drobny, zimny deszcz przenikał aż do kości. Humory rzedły coraz bardziej. Rozbiliśmy kolejny obóz i wtedy zauważyłam, że En gorączkuje. Zrobiłam jej napar z ziół, Marv rozstawił namiot, położył ją w środku i wysuszył jej ubranie. Kilka godzin snu nie poprawiło jej stanu. Marv zawołał nas do siebie.

- Słuchajcie - zaczął. - Nie damy rady w takich warunkach dotrzeć do Faktorii przed pościgiem. Obawiam się, że Theranie dotrą tam przed nami a wtedy możemy pożegnać się ze statkiem.
- Co proponujesz - spytałam?
- Jedno z nas pojedzie stąd prosto do Faktorii i sprowadzi statek do jaru. Powinniśmy już być niedaleko, więc raczej ciężko będzie zabłądzić, to, w końcu, duże miasto.
- Ja polecę jako sokół - zgłosiłam się na ochotnika. - Nawet, jeśli szpiedzy dotrą tam przede mną, sokół nie będzie rzucał się w oczy.
- Ty jesteś nam potrzebna tutaj. Ja też mogę polecieć.
- Jesteś jedynym wojownikiem - odezwał się Harag. - Ja polecę. Nie jestem wam niezbędny.
- Trafisz - spytał Marv?
- Jasne - zapewnił ork!

Dopiero kiedy zniknął nam za ścianą deszczu przypomnieliśmy sobie, że Harag nigdy nie nauczył się nawigacji...

Niepewni czy ork przeżyje lot do Faktorii, kichając i kaszląc, jechaliśmy mniej więcej w stronę jaru. Stan En pogarszał się z godziny na godzinę. W końcu, przekonana, że już powinniśmy być na miejscu i zirytowana mokrym ciałem i obwisłymi z wilgoci skrzydłami, przestroiłam matrycę i rzuciłam czar. Deszcz powoli ustał a chmury nad nami zaczęły się rozpraszać ukazując piękne, błękitne niebo. Krasnoludy patrzyły zafascynowane a ja uśmiechnęłam się z satysfakcją. Pikające w głębi myśli ostrzeżenie, że pozostawianie za sobą wielkich dziur w chmurach nie jest mądrym pomysłem, zepchnęłam w głąb. A dla zatarcia śladu przywoływałam chmury z powrotem.

Dzięki temu ryzykownemu posunięciu nie zabłądziliśmy, choć byliśmy na dobrej drodze. W szarym deszczu Mirim zboczyła z kursu i ominęlibyśmy jar o niecały kilometr. Wreszcie udało nam się dotrzeć nad jego brzeg. Chmury wróciły i deszcz znów lunął. Stary ork, pilnujący grobów przodków, wskazał nam zejście na dno parowu. Zeszliśmy wąską ścieżką, spuściliśmy też na dół konie, i rozbiliśmy obóz.

Jar był szeroki, głęboki i bardzo długi. Gdzieniegdzie wystawała jakaś kość, albo czaszka. Jakimś cudem deszcz docierał tylko w niektóre partie, więc spora część dna pozostawała sucha. Krasnoludy porozkładały plandeki, Marv rozstawił namiot i pozwoliliśmy sobie nawet na niewielkie ogniska. Zajęłam się chorymi. Już drugiego dnia ich stan zaczął się polepszać a pod wieczór nawet En wstała i zajęła się zwierzętami. Wystawiliśmy warty na górze i czekaliśmy.

Trzeciego popołudnia Marv zauważył w trawach "przepływające" cielsko granatowego smoka a jakąś godzinę później na horyzoncie zamajaczył statek. Zmieniona w sokoła poleciałam w jego kierunku. Gdy okazało się że to nasz Jastrząb zapikowałm na burtę. Odmieniłam się, przywitałam z kapitanem i Haragiem, ostrzegłam ich o smoku a potem ostrożnie sprowadziłam statek na dno jaru. Podjęliśmy decyzję, że skrzynię i część krasnoludów zapakujemy na Jastrzębia i zawieziemy do Faktorii a reszta ruszy konno przez stepy - bez skrzyni nic im nie grozi. Zaświtała nam wreszcie iskierka nadziei, że jednak wyjdziemy z tej kabały cało. Zwłaszcza, że krasnolud opisany przez smokowca już czekał na miejscu. Za kilka godzin będzie po wszystkim.

Auraya - 2012-10-03, 21:52

Kolejny gracz


Statek był już spakowany, wszyscy gotowi do drogi. Maruvil tłumaczył coś kapitanowi. Nagle zamilkł, zamarł i trwał tak przed dłuższą chwilę. Spojrzeliśmy na niego z niepokojem. Zamrugał powiekami, jak ktoś, kto właśnie odzyskał wzrok i popatrzył na nas z namysłem.

- Co się stało - nie wytrzymałam?
- Cytuję - odezwał się po chwili milczenia. - "Wnuczku. Jeśli masz wazę spotkaj się ze mną przy wejściu do kaeru. Nie spuszczaj wazy z oczu!"
- A dopiero co marudziłeś, że jak dziadek potrzebny to go nigdy nie ma pod ręką - zachichotałam nerwowo.
- Pozbądźmy się tego cholerstwa - warknął Harag. - Na co to twojemu dziadkowi? Wpakuje nas w kolejną kabałę.
- Słuchajcie - uciszyłam towarzyszy. - A może to jest dobry pomysł? W końcu dziadek porwał sobie smoka to i z Theranami sobie poradzi. Oddamy mu wazę i problem z głowy.
- A co powiemy smokowcowi - zaniepokoiła się En?
- Że przepadła - odpowiedziałam szybko. - Ukradli nam i już. Niech daje inne zadanie.
- Gorsze od poprzedniego - żachnęła się Mirim.
- Ja bym z nim pogadała - upierałam się. - W końcu to dziadek Dalbar. Komu mamy zaufać jak nie jemu? Może on coś wie na temat tej wazy.
- To lećmy - zdecydował Maruvil. - W końcu to niedaleko.

Wyprowadziliśmy statek z jaru i ruszyliśmy w góry Scytyjskie.

Cel naszej podróży osiągnęliśmy szybko. Góry były już wyraźnie widoczne, gdy wystartował z nich, w naszym kierunku, wielki kształt. Kto mógł chwycił za broń, choć miny nam zrzedły, gdy kształt zbliżył się na tyle, by rozpoznać w nim wielkiego, kościanego smoka. Na grzbiecie stworzenia siedział dziadek Marva i machał do nas.

- Lećcie za mną - krzyknął i zawrócił.

Poprowadził nas między szczyty i kazał posadzić statek na ziemi w parowie, którego jedno zbocze było bardzo strome a drugie porastał gęsty las.

Dziadek ulokował smoka pod lasem. Marv rozmawiał z nim chwilę, po czym przyszedł do nas.

- Weźcie wazę i chodźcie. Załoga zostaje - zarządził.


Powędrowaliśmy ze skrzynią w kierunku smoka. Postawiliśmy ją przy łapach zwierzaka. Dziadek dał nam znak byśmy poszli za nim i ruszył wzdłuż linii drzew. Mirim uparła się, że nie zostawi skrzyni, więc usiadła na niej i została a reszta poszła za dziadkiem.

Okazało się, że dziadek o wazie usłyszał od źródeł, których nie zdradził a chce ją mieć bo wszyscy ją chcą, więc na pewno jest tego chcenia warta. I może wkurzyłoby nas to, że chce "bo tak" gdyby nie fakt, że zaproponował nam zabicie smokowca w zamian za oddanie skrzyni. To była obietnica, która diametralnie zmieniła nasze podejście do sprawy. Bez pytań i protestów zgodziliśmy się na taki układ. Mięliśmy właśnie przejść do szczegółów, gdy smok podniósł głowę i zaczął warczeć.

- Co się dzieje - zaniepokoił się Marv?
- Auraya - nerwowo zawołał dziadek - leć na statek i szukaj źródeł magii.

Rzuciłam się do Jastrzębia a dziadek pobiegł do smoka. Wparowałam na statek i od razu spojrzałam w przestrzeń astralną. Bez trudu dojrzałam pulsujące źródło magii - pierścień na palcu jednego z krasnoludów. Zażądałam, żeby go oddał. Protestował tylko chwilę. Z pierścieniem w ręku pognałam do dziadka. Obejrzał go, zażyczył sobie przyprowadzenia krasnoluda, który go nosił a pierścień roztrzaskał. Krasnolud oznajmił, że on nic nie wie, ma go od zawsze, to pierścień rodowy i w ogóle się z nim nie rozstaje.

- Co oznacza ten pierścień - zapytałam w końcu?
- To, że ktoś już wie, gdzie jesteśmy. Lada moment będziemy tu mieli gości - odpowiedział dziadek.
- Szybko - dodał po chwili - bierzcie skrzynię do lasu. Marv przywiąż ją mocno do jakiegoś pożądnego drzewa ale tak, żeby dotykała skały. Auraya maskuj. Czarem nazwanym. Harag patroluj niebo i melduj. Reszta na statek.

Błyskawicznie wykonywaliśmy polecenia dziadka. Ledwo zaleczyłam magiczną ranę po czarze, gdy dobiegł nas alarm Haraga.

- Dwie barki z północy - krzyczał ork! - Smok z zachodu!
- Harag! Na dół! - wrzasnął dziadek. - Smoka biorę na siebie - dodał do nas. - Zajmijcie się Theranami. Spotkamy się tutaj.

Wskoczył na smoka i odleciał.

- Jaki plan dowódco - zwróciłam się do Marva?

Po szybkiej naradzie plan powstał następujący:
Statek leci na wabia, by zwrócić uwagę barek, przeciąga je tuż nad granią wysadzając nas na niej. Przepuszczamy pierwszą barkę a drugą blokuje Harag swoją kamienną wieżą, najpierw jedna z przodu, by barka na nią wpadła i się zatrzymała, potem druga z tyłu, żeby nie mogła odlecieć. Mirim strzela wybuchowymi strzałami w pokład, dopóki nie powstanie tylna wieża, wtedy wskakujemy na barkę i czyścimy dowódców. Zanim druga barka kapnie się, co się dzieje, pierwsza będzie w naszych rękach a jej dział użyjemy do unieszkodliwienia drugiej. Oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Nie poszło...

Auraya - 2013-01-30, 23:03

Spadające gwiazdy


19 Sollusa 1537 TH. Deszcz padał już od czterech dni, z niewielkimi przerwami. Niebo, zasnute grubą kołdrą chmur, nawet w tych rzadkich momentach, gdy nie płakało, pozostawało czarne i ponure. Pora deszczowa zaczęła się na dobre uprzykrzając życie podróżnikom i Bohaterom. W górach Scytyjskich pogoda była kapryśna. W tej konkretnej chwili deszcz ustał i wszystko, co żywe delektowało się dość ciepłym, suchym powietrzem.

Dwie kamienne Therańskie barki płynęły po niebie prosto na najwyższe szczyty gór. Magiczny sygnał zniknął dosłownie kilka minut temu i zawęził obszar poszukiwań do, zaledwie, kilkuset metrów.

Obserwator na wieży pierwszej barki krzyknął ostrzegawczo. Dowódca spojrzał w kierunku, w którym pokazał żołnierz. Nad skałami unosił się smok. Potężne, granatowe cielsko połyskiwało w rozproszonym świetle. Nocne Niebo, przywołał z pamięci imię smoka. Nie był to Wielki Smok ale wystarczająco potężny, żeby czuć przed nim respekt. Zwłaszcza, że smoczy oddech topił nawet kamień.

- Baczność - krzyknął dowódca! - Wszyscy do dział! Łucznicy na miejsca!
- Myślisz, że damy mu radę - smukły elf o blond włosach stanął obok kapitana i wpatrzył się w wiszącego na niebie smoka?
- Mamy większe szanse niż z horrorem chmurą.
- Jedną barkę już straciliśmy. Myślę, że nie powinniśmy ryzykować utraty kolejnej.
- Chyba nie sugerujesz, że powinniśmy uciekać?
- Nie. Sugeruję, że powinniśmy poczekać na jego ruch. Może nie zamierza nas atakować...
- Tylko co? Zaprosić na pogawędkę przy herbacie? Doprawdy, Dorianie, spodziewałem się po Tobie większej odwagi - prychnął kapitan.
- Odwaga to nie to samo, co głupota Markusie. Po co sobie dodawać problemów? Naszym celem jest waza a nie wykończenie wszystkiego, co spotkamy po drodze. Zwłaszcza, że Ashante, jego brat, raczej nie podaruje nam ewentualnego morderstwa najbliższego mu smoka.
- Panie - żołnierz w pełnym rynsztunku bojowym podbiegł do kapitana. - Jakie rozkazy? Smok jest w zasięgu dział. Czy mamy strzelać?
- Czekajcie - odparł po chwili zastanowienia. - Zobaczymy, co zrobi.

Smok nie zwracał jednak uwagi na barki. Przez chwilę krążył nad jakimś miejscem, by w końcu złożyć skrzydła i runąć w dół. Kapitan wydał rozkaz. Barka ruszyła w kierunku smoka. Nie upłynęła nawet minuta, gdy zza skał wyleciał ogromny kształt. Dopiero po chwili do dowódcy dotarło, co widzi. Na niebie, na ułamek sekundy, zawisł Wielki Smok. Ale nie zwyczajny tylko kościany. Na grzbiecie miał zakrytą lektykę a przed nią siedział siwy człowiek, którego twarzy nie był w stanie dostrzec. Mężczyzna szarpnął cielskiem. Smok skręcił gwałtownie w bok i ruszył w głąb gór. Potężny ryk rozdarł ciszę. Nocne Niebo, z ogłuszającym łopotem skrzydeł, wzbił się w powietrze i pognał za kościanym smokiem.

- Co, do licha - zaklął Markus?! - Co to za szaleniec?
- No - cmoknął elf z uznaniem. - Trzeba przyznać, że ci barbarzyńcy mają w sobie sporo odwagi. Paradować przed smokiem na jego kościanym "kuzynie"... Ma facet jaja.
- Długo ich miał nie będzie jak Nocne Niebo z nim skończy.
- Co robimy? On raczej nie ma wazy.
- Będziemy ich śledzić.
- Statek na lewej burcie - rozległ się głos obserwatora!

Zza skał wyłonił się niewielki drakkar i ruszył w kierunku przeciwnym niż smok.

- Waza może być na tym statku - zauważył Dorian.
- Tak - kapitan pogładził równo przyciętą brodę. - Z nimi poradzimy sobie o wiele łatwiej niż ze smokiem. - Cała naprzód - krzyknął do załogi! Dogonić statek i wybić załogę!

Barka skręciła. Smagani batami niewolnicy wytężyli wszystkie siły i kamienna konstrukcja ruszyła w pościg za zwinnym, choć wolniejszym statkiem przeciwnika, z każdą chwilą nabierając prędkości.


----------------- * ----------------


Na Jastrzębiu panowało poruszenie. Kapitan, stojąc za sterem, co chwilę oglądał się nerwowo za siebie a załoga uwijała się jak w ukropie, wiosłując z całej siły. Rozkaz Maruvila Dalbara był jasny: znaleźć płaską grań, przesunąć się tuż nad nią, by drużyna mogła zeskoczyć a potem uciekać ze wszystkich sił starając się zgubić pościg. Po godzinie kapitan miał zawrócić Jastrzębia i odebrać bohaterów z grani. Rzucając co jakiś czas rozkazy kapitan szukał grani jednocześnie obserwując pościg.

Grupa krasnoludzkich kupców stłoczona w jednym miejscu tak, by nikomu nie wchodzić w drogę, przysłuchiwała się dyskusji tych szaleńców, którym oddali się pod opiekę. Bo że byli szaleni już nikt nie miał wątpliwości. Dwie kamienne barki mknęły w ich stronę i nie było chyba kupca, który by się nie zastanawiał, po jakie licho pchał się w tą kabałę.

Tymczasem przyjaciele zgromadzili się na rufie i, zerkając na zbliżające się statki, szybko omawiali sytuację.
- Harag - zaczął Marv - stawiasz wieżę na drodze drugiej barki. Gdy tylko w nią uderzy Mirim ostrzeliwujesz pokład wybuchającymi strzałami żeby zdjąć jak najwięcej żołnierzy za jednym razem, masz na to jakieś pół minuty, zanim Harag nie zablokuje barki drugą wieżą. Potem wskakujemy na pokład i docieramy, jak najszybciej, do dowódcy. Gdy barka będzie nasza ładujemy działa i walimy do tej pierwszej.
- Co, tak właściwie wiemy o Therańskich statkach - zapytała wietrzniaczka?
- Cóż. Zakładam, że jest w całości obsadzona wojskiem, bo wysłali ją na misję w głąb Barsawii. Barka jest piramidą, ma pewnie ze cztery piętra, z tym, że ostatnie to w zasadzie wieżyczka, po trzy działa ogniste na każdym rogu i ze dwa na burtach, co daje razem jakieś dwanaście dział na jedną stronę barki, zasięg tak z pięćset metrów, więc módlmy się, żeby nie próbowali Jastrzębia ostrzelać. Najniższe piętro to pomieszczenia dla niewolników, jest ich pewnie setka, pilnowanych przez kilku nadzorców, około czterech, może pięciu, często będących głosicielami Dis. Zakładam, że załoga jest, w całości, bojowa. Będą tam adepci, magowie i pewnie kilku ulepszonych legionistów. I to tyle. Tak mi się wydaje.
- Pięknie - westchnęła Auraya. - Jesteś pewien, że chcemy z nimi zadzierać?
- My nie damy rady - uśmiechnął się Marv? - Trochę wiary, wietrzniaku.
- Wiarę to ja mam. Tylko dlatego się godzę na to szaleństwo. Ale nie zmienia to faktu, że obawiam się, że przeceniasz nasze możliwości.
- Damy radę - dołączył się Harag.
- Wszystko jasne - zapytał Marv?
Reszta drużyny skinęła w milczeniu głowami.

Gdy już każdy wiedział co robić, spokojnie obserwowali barki i czekali na odpowiedni moment.

Tymczasem Buford, rudobrody, łysy krasnolud, kapitan Jastrzębia, niezwykle szybko i zwrotnie, a zarazem ostrożnie, lawirował pomiędzy górskimi szczytami. Wreszcie dostrzegł odpowiednie miejsce.
- Grań przed nami - krzyknął! - Cała naprzód, lenie! Wiosłować!
Statek wystrzelił do przodu, nieco zwiększając dystans do goniącej go barki, i obniżył lot. Prawie szorował dnem o skaliste podłoże, gdy kapitan przesuwał go nad szeroką, w miarę płaską granią. Pięć postaci zeskoczyło z rufy, zwinnie lądując na ziemi a Jastrząb zanurkował ku dnie rozległego kanionu.

Marv, Auraya i En przykucnęli miedzy skałami, zamaskowani, każdy na swój sposób. Mirim błyskawicznie znalazła niewielką niszę, w której mogła pozostać niezauważona a Harag znalazł odpowiednie miejsce i rozpoczął modlitwę do Upandala. Pierwsza barka przemknęła nad ich głowami, najwyraźniej nie zauważając schowanych postaci. Druga, nieco wolniejsza, wydawała się lekko wyhamowywać nad granią ale przyjaciele nie zwrócili na to uwagi. Ork zakończył modlitwę i ze skał wystrzeliła ogromna, kamienna wieża. A potem rozległ się huk, kiedy barka uderzyła w konstrukcję i zatrzymała się. Harag błyskawicznie rzucił się na tył statku modląc się po drodze, po raz kolejny, do swojej Pasji. W tym samym momencie Mirim wypuściła strzałę, po niej drugą i trzecią. Pokładem barki wstrząsnęły wybuchy. Kilka zwęglonych ciał poleciało między skały. Druga wieża wyrosła z ziemi i zablokowała barkę. Marv chwycił En na ręce i wybił się do góry, miękko lądując na najniższym pokładzie statku, Auraya wylądowała tuż obok i, zamaskowawszy się czarem, zaczęła tkać wątek.


----------------- * ----------------


Kapitan Marcus Nedneturs stał na najwyższym piętrze Mściciela, wojskowej barki Imperium Therańskiego. Przez zdobioną lunetę obserwował uciekający drakkar. Bez trudu ocenił, że statek jest zbyt wolny, by uciec. Dystans między nimi zmniejszał się z każdą chwilą. W pewnym momencie statek opuścił się niebezpiecznie nisko nad skały i kilka postaci wyskoczyło z niego, kryjąc się między głazami. Tymczasem drakkar gwałtownie przyspieszył i zanurkował w dół.

- Spójrz Dorianie - kapitan zwrócił się do swojego towarzysza. - Jak myślisz, co oni kombinują? Albo się nas wystraszyli, albo uciekają z wazą, albo liczą, że się zatrzymamy i zajmiemy nimi podczas, gdy statek odleci z ładunkiem.
- Hm - elf spojrzał przez lunetę. - Myślę, że stchórzyli. Przekaż wiadomość do Błyskawicy, niech to sprawdzą, a my zajmiemy się drakkarem.
- Racja. Niech się ten stary zrzęda na coś przyda - kapitan uśmiechnął się do własnych myśli i przywołał bosmana. - Melduj do kapitana Aulusa, że ze ściganego statku wyskoczyła grupa barbarzyńców. Niech sprawdzi co to za jedni i co zamierzają. My dopadniemy drakkar.
- Tak jest - zasalutował żołnierz i zniknął w budynku.

Chwilę później Błyskawica zaczęła nieznacznie zwalniać oddalając się od mknącego pełną prędkością Mściciela.


----------------- * ----------------


Kajuta kapitańska na Błyskawicy była pomieszczeniem niewielkim i bardzo surowym. Zimny, szary kamień tylko gdzieniegdzie ocieplono drewnem. Za łóżko służył hamak a duży stół, krzesła i szafki zdawały się być wyciosane z bloków kamienia. Ten wystrój całkowicie oddawał charakter właściciela kwatery, kapitana Aulusa. Był to mężczyzna może sześćdziesięcioletni o wątłej budowie ciała, którą nadrabiał twardym jak kamień charakterem, i siwych włosach, zawsze idealnie uczesanych. Ponieważ już trzecią dobę latali w kółko jak pies za własnym ogonem po znienawidzonej przez Aulusa Barsawii, kapitan zamknął się w swojej kajucie i kazał meldować tylko o nie cierpiących zwłoki sprawach lub ewidentnych kataklizmach. Sam zaś ułożył się w hamaku i pogrążył w lekturze dzieł słynnej Therańskiej trubadurki. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Mocno zirytowany krzyknął:

- Wejść!
- Panie kapitanie, pilny przekaz z Mściciela - zaanonsował młody żołnierz.

Aulus westchnął z irytacją. Odłożył księgę i ruszył na szczyt barki. W niewielkiej wieżyczce, na kamiennym podeście leżała kula z błękitnego kryształu. Za środka wydobywało się migające światło, co świadczyło o ważnej wiadomości. Kapitan wyciągnął lewą dłoń i położył ją na krysztale. Kula rozbłysła i ukazała się w niej sylwetka bosmana z Mściciela.

- Kapitanie - zaczął mężczyzna. - Mam rozkaz poinformować, że ze ściganego drakkaru barbarzyńców wyskoczyło pięć osób i schowało się między skałami. Kapitan Marcus prosi, by zajął się pan kapitan zbadaniem tej sprawy, podczas gdy Mściciel ruszy w pościg za drakkarem.
- Przyjąłem - odparł Aulus. Zdjął dłoń z kryształu i przekaźnik wyłączył się, pozostając tylko pięknym kamieniem.

Mężczyzna odwrócił się z zamiarem opuszczenia wieży, gdy kątem oka dostrzegł ponowny błysk kryształu. Obejrzał się przez ramię. Kula zamigotała i w jej wnętrzu ukazała się twarz kobiety. Twarz o rysach pięknych i jakby wykutych w kamieniu. Czarne oczy zdawały się przewiercać duszę na wylot a wąskie usta zaciskały się z niezadowoleniem.
- Aulusie - odezwała się kobieta głosem twardym i nie znoszącym sprzeciwu.
- Pani Admirał - kapitan wyprężył się i zasalutował.
- Co z wazą?
- Właśnie ścigamy barbarzyńców, którzy są w jej posiadaniu. Mściciel ruszył za ich statkiem a ja zajmę się uciekinierami.
- Jakimi uciekinierami?
- Kilku barbarzyńców zeskoczyło ze statku na skalną grań. Ale bez obaw, wyeliminujemy ich.
- A to ciekawe - kobieta zamyśliła się. - Kapitanie - dodała po chwili namysłu. - Chcę ich mieć żywych. Za wszelką cenę. Zrozumiano?
- Tak jest!

Kobieta zniknęła a kamień znów zamilkł. Aulus zastanowił się, dlaczego ci barbarzyńcy są tak ważni dla Tularch? Admirał floty imperium Therańskiego zawsze dostawała to, czego chciała, ale Aulus miał wrażenie, że tym razem ktoś inny pociąga za sznurki. Zbyt wiele kazano im ryzykować za jeden przedmiot. Kapitan machnął ręką do własnych myśli. Ktokolwiek chciał wazę, jego zadaniem było ją dostarczyć.

Ruszył do wyjścia by wydać rozkazy, gdy nagle usłyszał huk i równocześnie barką mocno szarpnęło. Kapitan zatoczył się na ścianę. Spróbował odzyskać równowagę i wtedy nastąpił wybuch. Pokład rozbłysnął ogniem. Mężczyzna przewrócił się na kamienną podłogę. Kolejny wybuch, krzyki rannych i jeszcze jeden gorący oddech płomieni. Barka szarpnęła do tyłu, uderzyła w coś z impetem a potem znieruchomiała. Aulus stanął w drzwiach na tyle szybko, by zobaczyć jak na dolny pokład wskakuje wojownik, cały w błyszczącej zbroi płytowej, niosąc na rękach niepozorną kobietę. Postawił ją po swojej prawej ręce i chwyciwszy topór, zaatakował pierwszych biegnących do niego z lewej strony żołnierzy. Kobieta odwróciła się w prawo i dłońmi uzbrojonymi w długie pazury rozpłatała gardło pierwszemu nieszczęśnikowi, który się do niej zbliżył. Kapitanowi wydawało się przez chwilę, że pomiędzy nimi zamajaczyły skrzydła wietrzniaka, ale kiedy przysunął się bliżej krawędzi pokładu nie dostrzegł nikogo, prócz tych dwojga.

- Wziąć ich żywcem - krzyknął! I wtedy zobaczył, jak na niższym pokładzie łucznicy, jeden po drugim, padają trafieni strzałami.

Rozejrzał się wokoło i wreszcie ją dostrzegł. Wysoka elfka stała na latającym dywanie. Długi łuk błyszczał jak spowity błyskawicami. Strzał. Trafienie. Krzyk rannego lub umierającego.

- Dywan - wrzeszczał Aulus! - Zniszcie dywan.

Łucznicy z miejsca zmienili cel i zaczęli posyłać strzały w dywan. Elfka odsunęła się od pokładu i wtedy kilka strzał trafiło. Dywan zwiotczał i elfka bezwładnie poleciała w dół.

- Dopaść ją - padł rozkaz gdy kapitan zauważył, że łuczniczka podnosi się pomiędzy skałami i wymachuje im ze złością!

Zanim zdążył dodać, że żywcem, gruchnęły działa ogniste. Wokół elfki posypały się odłamki skał. Nie trafili. Elfka, nie czekając na kolejną salwę, odbiła się od skał i poszybowała w kierunku barki. Źle wymierzyła skok. Uderzyła w kamienną ścianę drugiego pokładu i osunęła się na posadzkę nieprzytomna. Dwóch łuczników błyskawicznie spętało ją i wciągnęło do środka. Aulus był przekonany, że za kilka minut będzie już siedziała w odpowiedniej celi.

Wrócił spojrzeniem na dolny pokład. Mężczyzna i kobieta zaścielali podłogę przed sobą trupami. Krew zalewała pokład. Nagle spomiędzy nich buchnął płomień, do złudzenia przypominający smocze zionięcie. Trzech legionistów padło martwych, dwóch, płonąc i krzycząc, schowało się w środku.

- Ulepszeni legioniści - krzyknął kapitan! - Ulepszeni! Do ataku! Powstrzymać ich! Gdzie są magowie?

Spojrzał w bok i zaklął. Dopiero teraz zauważył czarnego orka szarżującego od boku na potężnym gryfie. Każdy żołnierz, którego gryf dosięgnął pazurami leciał w dół albo osuwał się na ziemię. Aulus szybko ocenił stan barki. Przód i tył blokowały kamienne wieże a Mściciel znikał między skałami goniąc drakkar. Wreszcie, na pokładzie poniżej, dostrzegł Salana, Mistrza Żywiołów, ochranianego przez dwóch żołnierzy. Obserwował barbarzyńskiego wojownika i, najwyraźniej, tkał jakiś czar. Łucznicy, nie mogąc dosięgnąć strzałami dolnego pokładu, skierowali swe łuki w kierunku gryfa. Trzy strzały trafiły zwierzę a ich śladem pomknęła ognista kula - ork i jego wierzchowiec uderzyli w ziemię.

- Dziesięciu żołnierzy na dół - padł rozkaz! - Pojmać orka!

Kilku żołnierzy wskoczyło do niewielkiej łódki i ruszyło na grań. Po chwili rozgorzała tam walka. Harag błyskawicznie postawił gryfa na nogi i przystąpił do ataku. Szarżujący ork siał spustoszenie wśród therańskich wojowników zmuszając ich, by skryli się w wieży. Nie mógł się jednak do nich zbliżyć, bo zasypywał go grad strzał i pocisków z procy.

Tymczasem na pokładzie trwała walka. Ulepszeni legioniści padali pod ciosami dwójki adeptów równie często jak ich poprzednicy.

Mirim powoli otworzyła oczy i dyskretnie zaczęła się rozglądać. Leżała na kamiennej podłodze, z trzech stron otaczały ją ściany a z czwartej metalowa krata. Sufit, także kamienny, przykuł jej uwagę na dłużej. Coś w nim budziło jej niepokój. Usiadła w końcu i rozejrzała się dokładniej. Przed celą stały dwa elfy. Bez zbroi ale z mieczami przy pasach, i wpatrywały się w nią bardzo uważnie. Jeden z nich ustawił się obok sporej, metalowej dźwigni. Dopiero po chwili dotarło do niej, dlaczego sufit wyglądał podejrzanie – był wielką kamienną płytą, która, uruchomiona przez metalową dźwignię, opuszczała się aż na podłogę, pozostawiając po umieszczonej w środku osobie tylko wspomnienie. Gdy strażnik się do niej odezwał, udała, że nie rozumie i zaczęła do niego mówić po krasnoludzku. Zniechęcony mruknął coś o barbarzyńcach i kazał jej się zamknąć. Gdy to nie poskutkowało drugi z elfów wskazał na dźwignię i, wymownym gestem, dał do zrozumienia, że użyje jej, jeśli elfka się nie uciszy. I wtedy Mirim zrobiła coś, czego nikt się nie spodziewał - pewna, że przyjaciele są już blisko i na pewno usłyszą jej głos, zaczęła wołać o pomoc. Jeden ruch ręki. Kamienna płyta, z łoskotem opadła na podłogę.


----------------- * ----------------


Na początku szło nam całkiem nieźle. Wieże powstały, Mirim ostrzelała pokład a my, bez trudu, dostaliśmy się na górę. Później też było dobrze. Marv czyścił lewą burtę a En prawą. Jej było ciężej, więc kiedy utkałam kilka wątków smoczego oddechu a En zaczęła się cofać pod naporem żołnierzy, w jej stronę puściłam czar, eliminując pięciu legionistów. Wtedy zaczęło się psuć. Widziałam jak Mirim mignęła na górny pokład i zniknęła, Harag szarpnął poranionego Szpona w dół i wylądował z dala od barki a Marv, co chwilę, rozpraszał z siebie pociski zagłady, ciskane przez Therańskiego maga zamiast skupiać się na atakujących legionistach. Usłyszałam zduszone przekleństwo a po nim prośbę: "Auraya! Znajdź dowódcę! To nasza jedyna szansa." Potaknęłam. Zwierzokształt. To taki przydatny czar. Na maleńką mysz, przemykającą po pokładzie nikt nie zwraca uwagi. Trzeba tylko pamiętać, że maleńkie jest nie tylko jej ciało ale i żywotność... Nie pamiętałam. W ferworze walki nie zastanowiłam się nad tym, że byłam już wyczerpana. Ostatnie co pamiętam to ciemność, która zapadła tuż po rzuceniu czaru...

----------------- * ----------------


Marv i En byli coraz bardziej zmęczeni. Walka zdawała się trwać wieczność. Stos trupów rósł ale wciąż przybywało żołnierzy.
- Musimy się przedrzeć do środka - zaordynował Marv! - Gdzie Auraya? Poszła?
- Nie wiem - odkrzyknęła En między jednym ciosem a drugim. - Z tej strony, bardzo blisko są drzwi.
- Przesuwaj się w ich stronę. Auraya! Auraya, jesteś tu?
Marv zbliżył się do En i zaczął siekać toporem na dwie strony. Dziewczyna pochyliła się badając nerwowo rękami pokład w miejscu, gdzie wcześniej stała wietrzniaczka.
- Nie ma jej - powiedziała po chwili, podnosząc się szybko, by rozpłatać kolejne gardło.
- Do środka - nakazał Marv!
Pewnymi ciosami wycięli sobie drogę do niewielkiego pomieszczenia. Było kwadratowe i miało jedne drzwi prowadzące w głąb pokładu i dwa niewielkie okienka. Na ścianach zamocowano prycze. En zablokowała drzwi wejściowe a Marv te prowadzące dalej. Schronienie okazało się, jednak, pułapką. Przez niewielkie okienko mag mógł bez trudu rzucać czary, nie atakowany przez Marva, mogli ich tam nawet podpalić. Zbyt późno Maruvil zdał sobie z tego sprawę. Gdy podjął decyzję o wycofaniu się z barki En odebrała cios i już go nie oddała. Domyślił się, że zamaskowana kameleonem kobieta, straciła przytomność. Pozostało tylko jedno wyjście - chwycił En na ręce, odepchnął torującego mu drogę legionistę siłą rozpędu i wyskoczył za burtę.

----------------- * ----------------


Aulus uśmiechnął się widząc, jak mężczyzna zeskakuje ze statku.
- Salan - zwrócił się do maga. - Weź kilku legionistów i znajdźcie tego wojownika. Pani Tularch chce ich żywych. Orka też tu dostarczcie. I weź ze sobą Frehana, ksenomanta może się wam przydać.
- Tak jest!
Dwóch magów i czterech legionistów uzbrojonych w miecze i łuki, wsiadło do łódki i ruszyło między skały.

----------------- * ----------------


Sytuacja była kiepska. Szpon został ciężko raniony strzałami i Harag nie chciał ryzykować latania na nim. W wieży było z dziesięciu Theran miotających w ich stronę czym popadnie a barka, co jakiś czas, puszczała na dół salwę z dział ognistych i ork zaczął się obawiać, że w końcu jakiś pocisk go trafi. Odsunął się poza zasięg dział, zsiadł z wierzchowca i zaczął się zastanawiać, co dalej. Nagle Szpon zaczął się dziwnie zachowywać. Zrobił się nerwowy, a jednocześnie trącał go łbem. Harag wskoczył na siodło i wtedy gryf poderwał się do góry i skierował prosto na barkę. Ork, zdziwiony zachowaniem zwierzęcia, z trudem zmusił go do zmiany toru lotu, ale udało się to tylko na chwilę. Gwizdnął więc na palcach, przywołując duchowego gryfa i, w locie, przeskoczył na jego siodło. Zawrócił i skierował się między skały. Szpon pomknął w jego kierunku i przystąpił do ataku. Harag wylądował. Szpon za nim. Próbował go dosięgnąć dziobem, pazurami. W końcu rozsądek zwyciężył przywiązanie kawalerzysty i Harag uderzył z całej siły. Ranionemu wcześniej gryfowi nie trzeba było wiele - stracił przytomność. Ork pogłaskał go po głowie, jakby przepraszając i wtedy dostrzegł za jego zadem dziwną istotę. Błyskawicznie zorientował się co się stało. To był duch, którego ktoś wysłał, by zawładnął istotą. Gryf był łatwym celem i to on padł ofiarą stworzenia. Harag zaatakował i duch uciekł. Ork rozejrzał się. Jedna z wież zniknęła a barka sunęła w jego kierunku. Bez zastanowienia wskoczył na duchowego wierzchowca, wzbił się wysoko ponad skały i ruszył przed siebie, oby dalej od barki. Już miał zapikować, by znaleźć schronienie wśród skał, gdy poczuł przepływ mocy i czyjaś obecność zastąpiła jego własną. Zignorowany wróg powrócił, by, tym razem, zawładnąć jeźdźcem. A że duchy nie są zbyt inteligentne, nie przewidział, że duchowy wierzchowiec, nie ponawiany przez kawalerzystę, rozwieje się jak mgła. Zniewolony mocą ducha Harag bezwładnie poleciał w dół na spotkanie ostrych skał.

----------------- * ----------------


Maruvil miękko wylądował wśród skał i nerwowo zaczął szukać załomu, zdolnego schować dwie osoby. En wciąż była ukryta Kameleonem, ale musiał rozproszyć talent, by ją opatrzyć. Ukrył się pod niewielkim nawisem. Kilka prób rozproszenia spełzło na niczym. Zirytowany wojownik zaczął więc cucić kobietę.
- Marv - szepnęła w końcu En. - Co się stało?
- Jesteś ranna. Spróbuj się opatrzyć albo rozprosz to cholerstwo bo ja nie dam rady.
- Jakie cholerstwo - zapytała średnio przytomnie?
- Kameleona! I pospiesz się. Musimy się ukryć.
En nagle pojawiła się u jego stóp. Była bardzo blada i silnie krwawiła. Niedbale zatamowała krwawienie i zaczęła obwiązywać ranę.
- Skończyłaś? Barka nadlatuje.
- Już - odpowiedziała dziewczyna. Podniosła się powoli i osunęła zemdlona w jego ramiona.
- Pięknie - warknął wojownik!
Przerzucił nieprzytomną kobietę przez ramię i, rozglądając się na boki, powoli ruszył w dół zbocza. Pasje i ich opuściły. Zza skały, tuż przed nim, wyłoniła się łódka. Czterej żołnierze wymierzyli w niego łuki. Dwaj pozostali mężczyźni, niewątpliwie magowie, tylko się uśmiechnęli.
- Nie rób nic głupiego a nie zrobimy wam krzywdy. Po prostu się poddajcie - odezwał się jeden z magów we wspólnej mowie.
- Jak możesz mówić, że nic nam nie zrobicie a jednocześnie kazać nam się poddać? - Marv zaczął grać na zwłokę gorączkowo myśląc, co może zrobić, by wyjść z tego cało. - Jeśli nie chcecie nas krzywdzić, to zostawcie nas w spokoju.
- Nasz kapitan chce z wami porozmawiać. Nie zabijemy was. Odłóż dziewczynę, oddaj broń i...
Nie dokończył. Maruvil postanowił wykorzystać jedyną szansę, by zniknąć: bramę astralną. Nie przewidział, że drugi z magów to ksenomanta, który cały czas obserwuje go w przestrzeni astralnej. Gdy tylko Marv zaczął tkać wątek ksenomanta zareagował błyskawicznie. Wojownik osunął się bezwładnie na ziemię.

----------------- * ----------------


- Co ty, do licha zrobiłeś - krzyknął przerażony Salan? - Mieliśmy ich dostarczyć żywych!
- Spokojnie. To tylko trans śmierci. Przynajmniej się nie wykrwawi od ran. Ją też tak potraktowałem, więc ładujcie na łódkę i nie panikuj - dotrą żywi na barkę.

Aulus nie był pewien, czy się martwić, czy cieszyć. Straty w ludziach były ogromne. Z piątki wrogich adeptów dwoje nie żyło definitywnie (pochopni strażnicy wciąż szorowali podłogę po elfce), dwoje było w nienajlepszym stanie i nie był przekonany, czy ich medyk poradzi sobie z taką ilością ran a po wietrzniaku ślad zaginął. W dodatku druga barka wróciła z niczym. Drakkar, który wydawał się powolny, po zrzuceniu adeptów niesłychanie przyśpieszył, a do tego kapitan, najwyraźniej szalony, prowadził go tak wąskimi wąwozami, że barka mogła tylko pomarzyć o zbliżeniu się do niego. Waza znów przepadła i to on będzie musiał wyjaśnić pani admirał, jak do tego doszło. Już wyobraził sobie siebie, zesłanego do jakiejś zapadłej mieściny na peryferiach Imperium i jego ciałem wstrząsnęły dreszcze.

- Kapitanie?
Nawet nie zauważył, kiedy żołnierz wszedł do kajuty.
- Czego? - warknął.
- Wojownik i kobieta będą żyli. Medyk mówi, że rany nie są tak groźne jak się wydawało. Admirał Tularch nakazała natychmiastowy powrót. Gdy będziemy na miejscu ma pan dostarczyć jej więźniów osobiście. Kurs powrotny już został wyznaczony. Jak tylko skończymy porządkować pokład ruszamy.
- Były jakieś dodatkowe rozkazy dotyczące więźniów?
- Admirał powiedziała tylko, że jak z nimi skończy będą wielbić Therę i służyć jej wiernie do końca swoich dni.
- Łatwo mi w to uwierzyć. Dobrze. Odejdź. I informuj mnie tylko o ważnych sprawach.
- Tak jest.
Żołnierz odszedł a kapitan rozciągnął się na hamaku. "A więc do domu - pomyślał. - Może jednak nie trafię na zesłanie. O ile dowieziemy tych barbarzyńców na miejsce..."

----------------- * ----------------


Obudziłam się dość gwałtownie. Siedziałam skulona przy burcie barki. Wokoło krzątali się mężczyźni, zmywający z pokładu krew. Zrozumiałam, co się stało i miałam ochotę sama siebie spoliczkować za głupotę. Na szczęście, gdy straciłam przytomność, nie oderwałam stóp od podłoża i maskowanie wciąż działało. Spojrzałam na niebo i zamarłam. Było niebieściutkie i wypełnione światłem słońca! Ani jednej chmurki! W środku pory deszczowej! "Gdzie ja, ku....wa, jestem?!" pomyślałam w panice. Wzięłam się w garść i przeanalizowałam sytuację. Jestem nadal na barce, barka stoi i wciąż jest sprzątana, czar trwa około dwudziestu pięciu minut, więc nie mogliśmy odlecieć zbyt daleko. A może mogliśmy? Jak szybko toto lata? I ile mil jest w stanie zrobić w pół godziny? Dopiero po chwili przyszło olśnienie. Jesteśmy ponad chmurami! To mnie trochę uspokoiło. Sprzątają na nieruchomej barce, więc założyłam, że nie opuściliśmy gór scytyjskich. Gdzie moi towarzysze?

Nie miałam czasu na myślenie. Sprzątający byli coraz bliżej a ja stałam w kałuży krwi. Na pewno mnie w końcu zobaczą. Decyzję podjęłam szybko. Raz wietrzniakowi śmierć! Poderwałam się do góry, przeleciałam nad burtą i zapikowałam pod barkę. Kątem oka dostrzegłam zawieszone w powietrzu dwie łódki z łucznikami. Mieli równie zaskoczone miny jak ja. "Tak się nas wystraszyli, że pilnują barek nawet ponad chmurami - pomyślałam przelotnie. - Nieźle." Łódki ruszyły w moją stronę. Śmignęły mi koło ucha strzały. Poszybowałam w dół, ale byli coraz bliżej. Zorientowałam się, że nie dam rady im uciec. Pozostało tylko jedno wyjście. Modląc się do wszystkich Pasji, a zwłaszcza do Thystoniusa, bo ten chyba najbardziej sprzyja szaleńcom, złożyłam skrzydła i runęłam w dół jak kamień. Całe życie przeleciało mi przed oczami, gdy chmury zakryły mi widok a potem skały, w zastraszającym tempie zaczęły się przybliżać. Po raz kolejny dziękowałam w duchu Maruvilowi za to, że mnie zmusił do nauki Chwytania Wiatru. Znów ten talent uratował mi życie. Zawisłam zaledwie kilka metrów nad skałami...

Nie oglądając się za siebie wylądowałam i, kryjąc się za głazami, szybko ruszyłam wzdłuż zbocza, jak najdalej od miejsca, gdzie mogli mnie szukać. Chyba jednak sobie darowali, bo na niebie nie dostrzegłam nic, prócz chmur. Za to na dole zbocza udało mi się zaobserwować trzy Invae chowające coś między kamieniami. Ten widok mnie ucieszył, gdyż wiedziałam, że istoty te szczególnie sobie upodobały góry Scytyjskie.

Dopiero, gdy się upewniłam, że odeszłam dość daleko, i że nie ma wokół mnie żadnych zagrażających mi istot, usiadłam między skałami i zagłębiłam się w swój Wzorzec Drużyny. Nie żyją. Bólu, który poczułam w tamtej chwili nie da się opisać. Jedno, dwoje czy wszyscy, To nie miało znaczenia. W tamtej chwili czułam się jak zagubione dziecko. Siedziałam skulona między skałami a łzy mieszały się z kroplami deszczu. Gdy zabrakło mi już łez przyszła złość. I bunt. Nie! To się nie może tak skończyć! Znajdę ich. Jeśli ktokolwiek ocalał znajdę go! A potem odzyskamy resztę. Obiło mi się kiedyś o uszy, że kogoś, na kim bardzo ci zależy, można odzyskać z ramion samej śmierci. Chwyciłam się tej myśli jak ostatniej deski ratunku. Jeśli ktoś ma mi pomóc to tylko dziadek Dalbar.

Zdeterminowana ruszyłam do Kaeru Nadzieja. Jestem wysokokręgowym adeptem dwóch dyscyplin i podążam ścieżką trzeciej. Nie jestem byle wieśniakiem. Mam już plan. Muszę tylko go wykonać...

Barsawia jeszcze usłyszy o Świetle Nadziei! Kiedyś znów staniemy ramię w ramię i ruszymy po nowe przygody.

Przynajmniej mam z głowy tego cholernego smokowca... Już ja zadbam o to, żeby był przekonany, że wszyscy nie żyjemy...

Auraya - 2013-01-30, 23:05

Pożegnanie

Tak zakończyła się historia drużyny z Kaeru Nadzieja. Mistrz Gry nie pozwolił mi podjąć próby odzyskania drużyny, choć wcześniej on sam podsunął pomysł, z odzyskaniem Mirim z domeny samej śmierci. Przyznam, że byłam rozgoryczona. Nie mogłam się pogodzić z tym, że adept na wysokich kręgach nie może nic zrobić w takiej sytuacji. A plan wymyśliłam na prawdę dobry i spójny.
Teraz to i tak nie ma znaczenia. Drużyna rozpadła się w Barsawii, uszczupliła się i w Warszawie.
Będąc w szoku, po tych wydarzeniach, stworzyliśmy nową drużynę, ale nie wiem, czy są sesje i kto na nie chodzi, więc mogłabym opisać Wam tylko początkowe przygody. Czy warto? Mnie żadna postać już nie będzie tak bliska jak Auraya. A drużyna, która powstała, nie ma tak silnej przeszłości i więzów jak miała poprzednia.
Jeśli wola w narodzie będzie mówcie - dostaniecie początek. Tyle mogę dla Was jeszcze zrobić na koniec mojej kariery z RPG'ami.
No, chyba, że los się odmieni, i dane mi będzie powrócić do cudownego świata ED... Wtedy, na pewno, się o tym dowiecie!

Kosmit - 2013-02-05, 03:17

Przykro mi to słyszeć :(
Sethariel - 2013-02-06, 03:13

Ooo. Koniec? Szkoda. Fajny cykl się zrobił :)

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group